piątek, 18 grudnia 2015

Pretensje do Heraklesa.


„Dawniej polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji. Dziś, wyzute z tej roli, pozbawione całkowicie znaczenia gospodarczego – dlaczego wciąż jest podtrzymywane?“
 
...można przeczytać na stronie internetowej naszego ulubionego „projektupolowanie“ (KLIK), mówiącego co prawda niewiele o polowaniu, ale dużo o projektantkach.

Dawniej – czyli kiedy? Wypada odpowiedzieć pytaniem na końcowy znak zapytania. Odpowiedź jest prosta – polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji do momentu kiedy człowiek przestawił się na uprawę roślin i hodowlę zwierząt, zarzucając gonitwy za dzikimi jeleniami i królikami oraz zbieranie jagód. Dla około 40 000 pokoleń (jeśli przyjac 30 lat jako okres jednej generacji) naszych przodków, od momentu kiedy Homo sapiens wkroczył na arenę dziejów, polowanie i zbieractwo było elementarnym sposobem na życie. Od ostatnich 600 generacji podstawą ludzkiego bytu na Ziemi stało się rolnictwo, od którego ludzkość jest obecnie uzależniona jak alkoholik od wódki. Co się stało z łowiectwem, gdy ludzki byt zaczął się kręcić w kregu zasiewów, zbiorów, wycieleń, oproszeń i uboju, którym zawdzięczamy materialne podstawy czegoś, co nazywamy cywilizacją? Szukając tej odpowiedzi można na przykład sięgnąć do kolebki naszej kultury. Do mitologii greckiej i mitu o dwunastu pracach Heraklesa. Heros, w ramach pokuty za zabicie własnej rodziny w obłędzie zesłanym przez nienawidzącą go Herę, miał wykonać jako niewolnik 12 zadań dla tiryńskiego i mykeńskiego króla Eurysteusza. Apollo, nakładający na niego tę klątwę, spodziewał się, iż znany ze swej tchórzliwosci i wrednego charakteru władca wymyśli najtrudniejsze, wręcz niewykonalne zadania. Jedna trzecia heraklesowych prac rzuca światło na nasze rozważania. Obejmowały bowiem między innymi:
  • zabicie lwa nemejskiego,
  • schwytanie łani kerynejskiej,
  • schwytanie dzika erymantejskiego,
  • przepędzenie ptaków stymfalijskich.
Czym są akurat powyższe prace Heraklesa? Jak je odnieść do myśliwskiej teraźniejszości?

Bardzo prosto - wystarczy zerknąć do ustawy prawo łowieckie ogłoszonej w dzienniku urzędowym w Rzeczpospolitej Polskiej w 1995 roku. Heraklesowe prace zawierają w gruncie rzeczy tę samą treść.  Heros, wypełniając powierzone mu zadania realizował w antycznej Grecji coś, co się dziś nazywa łowiectwem i polowaniem. Zabicie lwa występującego wtedy jeszcze na terenie Grecji nie było niczym innym jak działaniem na rzecz ochrony stad zwierząt domowych, życia i zdrowia ludzi zagrożonych obecnością dużych drapieżników w krajobrazie kulturowym. Dzisiejszy Erysteusz znad Wisły nazywa się Michał Kielsznia, króluje w Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i wydaje zgodę na zabijanie wilków (a i niedźwiedzia też). Z dokładnie tych samych motywów co jego grecki poprzednik. Dobrze, że przynajmniej lwy nemejskie u nas nie występują. Teraźniejszym odpowiednikiem niezbyt odważnego króla mykeńskiego może być też Główny Konserwator Przyrody, Piotr Otawski. Jeśli sobie wyobrazimy ciężarną lochę jako współczesnego dzika erymantejskiego oraz wnikliwiej przyjrzymy się zadaniom jakie stawiają myśliwym bojący się rolników minister i jego zastępca. Podobnie jest z łanią kerynejska, która kiedyś zjadała plantację oliwek a dziś plantacje desek, co budzi aktualnie poważne zastrzeżenia Janusza Eurysteusza Zaleskiego i nie tylko. Zaś stada dzikich gęsi bądź kormoranów, niektórzy rolnicy oraz rybacy bez tytułów królewskich postrzegają już od dawna gorzej niż ich greccy koledzy ptaki stymfalijskie. Trzeba co prawda bardzo, bardzo, ale to bardzo dużo fantazji, żeby sobie wyobrazić Heraklesa w mundurze galowym Polskiego Związku Łowieckiego (tyle fantazji to nawet my nie mamy), ale jak widać zasada jest od wieków ta sama. Nawet Hera by się u nas znalazła. I to niejedna, otwarcie pisząca, że nienawidzi myśliwych. Mimo tego, że dziś może mieć na imię Adam i nikt nie popada w obłęd z powodu klątw rzucanych przez nią z łamów Wybiórczych. Niezależnie od różnic w formie, treść polowania uprawianego wczoraj i dziś jest identyczna. Łowiectwo przejęło wraz z „rewolucją agrarną” dodatkową rolę na styku natury „dzikiej” i natury „kultywowanej”, nie tracąc funkcji jaką jest użytkowanie zasobu przyrodniczego w postaci dziko żyjących zwierząt. W tym kontekście interesujący jest również fragment mitu o 12 pracach, kiedy  Herakles, po odłowieniu łani kerynejskiej, w drodze do zleceniodawcy, napotyka boginię łowów Artemidę. Pełniąca wówczas funkcję odpowiadającą mniej więcej skrzyżowaniu dzisiejszego Rzecznika Dyscyplinarnego PZŁ z jakimś skąpo odzianym funkcjonariuszem Państwowej Straży Łowieckiej, która podejrzewa herosa o kłusownictwo i zabór mienia. Zamierzając natychmiast, na miejscu, bez rozprawy przed złożonym z dyletantów sądem łowieckim PZŁ dokonać egzekucji podejrzanego przy pomocy służbowego łuku i strzał. Na szczęście herosowi udaje się wyjaśnić nieporozumienie po okazaniu bogini zielonego formularza odstrzału wystawionego przez ówczesnego łowczego krajowego Erysteusza. Herakles solennie obiecał też, iż odłowione zwierzę wypuści po okazaniu go zleceniodawcy. Nie wiadomo jak sprawa by się skończyła, gdyby na miejscu władcy mykeńskiego zasiadał np. pan Janusz Zaleski – czy dopuściłby do wypuszczenia szkodnika do lasu? Lecz  w micie incydent kończy się happy end’em, ku zadowoleniu wszystkich aktorów. A morał z powyższego fragmentu wynika taki, iż już w antyku niektóre dzikie zwierzęta podlegały ochronie, ich użytkowanie – czyli polowanie na nie – zarezerwowane było wówczas dla określonych grup, które w baśniowej narracji legendy o Heraklesie symbolizuje bogini Artemida. Z pewnością ta forma ochrony –czyli prawo do wyłączności użytkowania – podyktowana była interesami wąskich kręgów społecznych, powiązanych przede wszystkim z władzą i elitami (choć nie zawsze). Spotkanie Heraklesa z Artemidą jest jednak wyrazem tego, iż już u zarania dziejów z polowaniem związane były pewne formy  „zrównoważonego rozwoju” oraz idea zachowania eksploatowanego zasobu „dzikiej przyrody”. Zasobu – niezależnie od motywów jego ochrony – nie traktowanego wyłącznie w kategoriach „szkodnika”. Niestety grecka bogini nie zawsze była na miejscu, gdy na przestrzeni tysiącleci, dzielących nas od czasów  antycznych, w toku coraz intensywniejszej kultywacji krajobrazów, doszło do „przeeksploatowania” i eliminacji niektórych gatunków w Europie, po których pozostała pamięć wyłącznie w muzeach i w opowieściach o „silnych jak tury” bohaterach legend z czasów zaprzeszłych.

Twierdzenie o całkowitym zaniku znaczenia gospodarczego  współczesnego łowiectwa jest właściwie wyrazem całkowitego zaniku poczucia naszych egzystencjonalnych realiów.

Wspomniana powyżej „rewolucja agrarna” to nic innego jak „udomowienie” części przyrody – niektórych roślin i zwierząt. Elementy środowiska, czyli przodkowie żyta, owsa, krów i koni zaczęły być około 10 000 lat temu świadomie oraz wyjątkowo intensywnie użytkowane, przyjmując pod wpływem ludzkiej ingerencji dzisiejsze formy i stając się podstawą naszej egzystencji na tym padole. Tymczasem owa „kultywowana natura” znaduje się w permanentnej konkurencji z „dziką naturą”, nieudomowioną. Zboża konkurują z innymi roślinami – zwanymi chwastami – o światło, wodę i czerpane z gleby, nieodzowne do ich rozwoju składniki mineralne. Będąc jednocześnie przedmiotem zainteresowania „dzikich” grzybów, bakterii, ptaków, dzików tudzież jeleni, które nie maja żadnych podstaw, aby swoje potrzeby pokrywać pasożytnictwem czy też zjadaniem wyłącznie przyrody arbitralnie zdefiniowanej jako dzika. Bydło domowe, zdane na trawę i pastwiska na ograniczonych areałach konkuruje z dzikiem, który na tych samych areałach – a priori przeznaczonych dla krów – znajduje nie tyle trawę co smaczne dżdżownice i  pędraki. Kosztem zniszczenia szaty roślinnej potrzebnej  bydłu. Smakującemu z kolei ludziom lepiej niż glizdy. Jest to też konflikt i konkurencja w wielorakich formach o przestrzeń – krajobraz. „Udomowiona” przyroda nie byłaby w stanie zaspokoić naszych potrzeb, gdyby nie jej kultywacja i ludzka ingerencja – czy to w postaci posypania stonki azotoksem, czy też w postaci „kontroli” populacji zwierząt łownych przy pomocy trującego ołowiu bądź przeobrażeń krajobrazu. Na przykład w formie wycięcia drzew lub osuszenia bagien, by posadzić kartofle. W użytkowanie przyrody, niezależnie od tego czy ją arbitralnie zdefiniować jako „dziką“ albo „domową“, wpisane jest też łowiectwo jako ewoluujacy element naszych relacji ze środowiskiem. Bezpośrednie „znaczenie gospodarcze“ polowania – jeśli je ograniczyć wyłącznie do potrzeb naszego gatunku w zakresie zapotrzebowania na żywność – jest dziś adekwatne do relacji ilościowych między 7 miliardową populacją ludzką i ilością zwierząt łownych. Nie możemy wrócić do czasów biblijnego ogrodu Eden, kiedy to polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji a człowiek był integralną częścią przyrody. Bo jest nas po prostu za dużo. Czy to stanowi racjonalny powód do zaprzestania polowań? Utopijnym jest wyobrażenie totalnej separacji przyrody dzikiej i tej udomowionej, z której rezultowałby brak konieczności jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji w naturę. Ta ingerencja zawsze będzie miała miejsce. Łowiectwo jako element kompleksowych relacji ludzkich ze środowiskiem przyrodniczym miało, ma i będzie mieć swoje miejsce – niezależnie od jego formy i priorytetów. Właśnie dlatego jest „podtrzymywane“. Niezależnie od aktualnej kulturowej percepcji polowania, ograniczonej  często do postrzegania uganiających się po polach i lasach ludzi z dwururkami wyłącznie jako archaizmu rodem z paleolitu. Z czego rezultują pytania takie jak na wstępie. Dzisiaj żaden  Herakles nie miałby problemów z realizacją zadań związanych z obecnością mniej lub bardziej konfliktowych gatunków zwierząt łownych w krajobrazie kulturowym. Ale do kategorii współczesnych „prac Herkulesowych“ należałoby zaliczyć na przykład edukację w zakresie tego, iż choć forma naszych relacji z przyrodą od czasów epoki kamienia łupanego się nieco zmieniła, to ich treść pozostaje niezmienna. Być może dlatego wypada się zastanowić nad wprowadzeniem zajęć z mitologii greckiej na kursach dla nowowstępujących do PZŁ. Bo na Uniwersytecie Jagiellońskim, którego studentki stawiają tezy zawarte w pierwszym zdaniu niniejszego tekstu, tematyka ta traktowana jest zdaje się po macoszemu.

BuceMems. Runda Pierwsza.

Cwaniaki z WWF Polska na swoim fejsbukowym profilu, gdzie wciskają publiczce adopcję drzewek uznanych przez nich za święte, popierdolili sosnę z jodłą. Oczywiście szybko ów post usunęli. A buce na tę okazję wzięli i machnęli mema. Pan na zdjęciu to oczywiście Jan Szyszko - obecny minister od konserwowania środowiska, który został określony przez ekologistów wrogiem przyrody. 
 

środa, 9 grudnia 2015

Po pierwsze, nie szkodzić!


Tak właśnie brzmi jedna z naczelnych zasad w medycynie. Jednak jej uniwersalizm sprawia, że znajduje zastosowanie w najrozmaitszych sferach naszego życia. Najlepiej świadczą o tym postawy Głównego Konserwatora Przyrody Piotra Otawskiego oraz Głównego Kasjera wirtualnego ruchu Ludzie Przeciw Myśliwym Rafała Gawła, którzy, wbrew hucznym zapowiedziom, nie pojawili się na tegorocznej konferencji dotyczącej etyki i łowiectwa, zorganizowanej przez wrocławski Uniwersytet Przyrodniczy. Postanowiwszy nie szkodzić. Przede wszystkim sobie. Piotr Otawski w trakcie swojej krótkiej kadencji w Ministerstwie Środowiska wsławił się płodnością legislacyjną, próbując w zaciszu własnego gabinetu, przy akompaniamencie rad złotoustego eksperta do spraw łowiectwa z łamów „Wybiórczych”, napisać myśliwym nowe prawo. I je przeforsować. Wykorzystując do tego sprawnie zmontowany nacisk polityczno-medialno-ekologistyczny. Czym zaskoczył nawet tak wielkiego stratega jak miłościwie nam panujący Łowczy Krajowy Lech Bloch, którego misternie uszyty plan musiał zostać poddany… mumifikacji. Czekając na rozbandażowanie przez nowy parlament. Z ręką na sercu, zadajmy sobie pytanie: czy będąc w skórze Piotra Otawskiego, chciałoby nam się w tej sytuacji użerać z szarymi myśliwymi i sympatykami łowiectwa na otwartej konferencji? Zwłaszcza na ostatniej prostej swojego konserwowania w ministerstwie? Natomiast przypadek Rafała Gawła, ze względu na ciężar gatunkowy, wymaga osobnego, dłuższego komentarza. Dlatego na potrzeby tego felietonu przyjmijmy wersję, zgodnie z którą w stolicy zabrakło TIRów do przewozu danych zgromadzonych przeciw myśliwym w piwnicy pana Gawła. A z kilkoma rewelacjami, spisanymi ołówkiem na kolanie, faktycznie nie wypada pojawiać się na forum naukowym. Można je przecież przekuć w pieniądz nie wychodząc z bezpiecznych, domowych pieleszy. Jednak osobiście doceniamy wielką mądrość obu ekspertów, którzy, choć pozbawieni cywilnej odwagi, potrafili popisowo wykorzystać zasadę „po pierwsze, nie szkodzić”.

Chcielibyśmy, aby funkcjonowała ona również na poletku łowieckim, o którego dobro tu przecież idzie. A skoro wspomnieni przeciwnicy kreczują, nie pozostało nam nic innego jak na koniec roku zasiąść do wigilijnego stołu z Witoldem Daniłowiczem, by w serdecznej atmosferze wymienić kilka werbalnych ciosów. Dziękujemy naszemu koledze po piórze za obronę łowiectwa, której podjął się zarówno na łamach Rzeczypospolitej jak i wrześniowej Braci. Zaserwowane przez niego teksty skonsumowaliśmy niczym wigilijnego karpia. A to głośno mlaszcząc z doznawanej przyjemności, a to klnąc na liczne ości. Szczególnie dwie z nich utkwiły nam w gardłach. Pierwszą ość niezgody stanowi określanie łowiectwa mianem sportu. Drugą – rozpływanie się nad jego zbawiennym wpływem na obronność kraju. Tą wizją czterech pancernych w zielonych kapelusikach z ogarem zajmiemy się jednak innym razem.

„Łowiectwo = sport” to frazes funkcjonujący zarówno wśród polskich jak i zagranicznych myśliwych. Zauważyliśmy, że częściej pojawia się w repertuarze starszych nemrodów. Do dziś dźwięczą nam w uszach słowa prokuratora Wojciecha Sadrakuły, który występując przed Trybunałem Konstytucyjnym, kompromitował się, tłumacząc pani sędzi, że „łowiectwo to też sport”. Oczywiście nie zamierzamy ukrzyżować ani Witolda Daniłowicza, ani Wojciecha Sadrakuły  za posługiwanie się tym lub podobnym, wyświechtanym sformułowaniem. Nie tylko ze względu na to, że w przeciwieństwie do świąt Wielkiej Nocy, nadchodzące święta Bożego Narodzenia niespecjalnie się do tego nadają. Po prostu uważamy, parafrazując kultowego Kazimierza Pawlaka, iż to żaden grzech. Tylko wstyd. Zwłaszcza w ustach myśliwego. Nie jest to wyłącznie nasza prywatna opinia, dlatego, w pełni zgadzając się z Witoldem Daniłowiczem co do potrzeby wewnętrznej dyskusji dotyczącej obrony współczesnego łowiectwa, zastanówmy się czy sport jest właściwym słowem je opisującym. Pomyślmy również nad konsekwencjami wynikającymi z utożsamiania tych dwóch pojęć.

W opinii socjologów „nie ulega wątpliwości, że aktywność łowiecka ma wiele wspólnego ze sportem. Jednak wykazuje również cechy, które ewidentnie odróżniają ją od zmagań sportowych i, jak się zdaje, to rozejście się z czasem jest coraz bardziej wyraźne”. Analizując rozmaite definicje sportu warto zwrócić uwagę przede wszystkim na ewolucję jego znaczenia na przestrzeni wieków. Podobnie przeobraziło się pojęcie łowiectwa. Niedostrzeganie owych zmian skutkuje uprawianiem infantylizmu, co ochoczo czynią np. ekologistyczni aktywiści, którzy łowiectwo z czasów epoki kamienia łupanego przenoszą wprost w krajobraz kulturowy XXI wieku, kwitując ten tandetny zabieg równie „błyskotliwym” wnioskiem: polowania nie pasują do dzisiejszych czasów, w związku z czym należy ich zakazać. A przecież kontekst jest niesłychanie ważny i nie można nim bezmyślnie żonglować. Dlatego też wypada zauważyć, iż prawie 700 lat temu sport oznaczał dowolną aktywność oferującą rozrywkę i relaks. Tak szeroko rozumiany obejmował również zabijanie zwierząt, które w późniejszych czasach pod postacią dyscyplin sportowych twórczo rozwijali oraz upowszechniali dzięki imperialnym wpływom Anglicy. Witold Daniłowicz mógłby w tym miejscu zapewne przedstawić szokujące przykłady krwawych perwersji, którym z lubością oddawali się ówcześni mieszkańcy brytyjskiej potęgi. Wywodzący się zarówno z warstw arystokratycznych , jak i z klas pracujących. Jednak wraz z upływem czasu nastąpił spadek społecznej akceptacji dla owych drastycznych rozrywek, których stopniowo zakazywano i o ile jeszcze podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu w roku 1900 strzelano do żywych gołębi, to ostatecznie zabijanie oraz okaleczanie zwierząt zostały całkowicie wyeliminowane ze współczesnego sportu. Dokonała się zatem niebagatelna zmiana. I albo co poniektórzy ją przeoczyli, albo bezczelnie udają Greka.  

Można też ostentacyjnie ignorować  fakt, że w przeciwieństwie do sportu, łowiectwo posiada konkretne znaczenie użytkowe, wynikające z charakteru samego polowania, którego cel – zabicie zwierzyny – jest niezmienny i ostateczny.  Śmiertelny strzał umożliwia myśliwemu spożytkowanie ofiary. Natomiast katalog celów akcji zaliczanych do sportu jest właściwie nieskończony i wraz z licznymi korzyściami mają one przede wszystkim wymiar symboliczny, niematerialny. Dlatego też określenie „polowanie dla sportu” stanowi klasyczny akt oskarżenia pod adresem myśliwych. Formułują go osoby, które m.in. nie dostrzegają elementu użytkowania w łowiectwie. Czy ktokolwiek spotkał się z zarzutem „konsumowania dziczyzny dla sportu”? No właśnie. Horyzont myślowy tych ludzi zawężony jest do śmierci zwierzęcia i towarzyszących jej, wybranych okoliczności. Czyli tego, że jakiś buc w zielonym kapelusiku z piórkiem zabił jelenia zupełnie dobrowolnie, na ochotnika, w ramach spędzania wolnego czasu. A to już zalatuje rekreacją, sportem – inaczej mówiąc fanaberią, pewnym rodzajem impotentnej gry uprawianej dla rozrywki. Bez której przecież można żyć. Tak postrzegane polowanie nieuchronnie kojarzy się z brakiem poszanowania przyrody i bezsensownym marnowaniem jej zasobów, wywołując emocjonalny sprzeciw. My oczywiście doskonale wiemy, że to bzdury a zwierzęta łowne były, są i będą zabijane. I ktoś musi je zabijać. Podobnie jak ktoś musi gasić pożary. Czy o strażakach z OCHOTNICZEJ Straży Pożarnej Witold Daniłowicz powiedziałby, że leją wodę dla sportu? W końcu jest to działalność „świadoma i dobrowolna, podejmowana m.in. w celu doskonalenia własnych cech fizycznych i umysłowych”, a więc posiadająca atrybuty sportu. Czy Witold Daniłowicz określiłby zawodowych myśliwych mianem zawodowych sportowców? Szczerze wątpimy, jednak dajmy się zaskoczyć.

Przeanalizujmy także szereg podobieństw między sportem i łowiectwem, które, gdy bliżej im się przyjrzeć, stają się pozorne.  

Nasz kolega po strzelbie i piórze, do którego pijemy, broniąc łowiectwa, pisał o „tzw. instynkcie myśliwskim”. Otóż wyrażenie „tak zwany” można sobie darować. Instynkt myśliwski jak najbardziej istnieje i tkwi w każdym z nas. Odzywa się bowiem nie tylko wtedy, kiedy śmigamy z bronią do lasu, ale również gdy idziemy na panienki lub chcemy pozbyć się konkurenta w walce o stanowisko w pracy. O czym na łamach prasy niemieckiej mówił profesor psychologii Dietmar Heubrock, który podjął badania nad psychologią myślistwa. Łowy są zatem rodzajem zawodów, konkurencji. Zwierzyna określana jest mianem przeciwnika. Wszystkie te terminy kojarzą się ze sportem. Tymczasem polowanie charakteryzuje ścisła hierarchia. Myśliwy – postać aktywna, posiadająca inicjatywę, zabija zwierzę - istotę pasywną, wyłącznie reagującą na działania człowieka. Role te nie mogą ulec zmianie. W sporcie zaś rywalizują ze sobą co najmniej dwa równorzędne podmioty – świadome obowiązujących zasad. Jak dotąd nie słyszeliśmy, aby dziki z jeleniami studiowały Regulamin Polowań i potem sygnalizowały np. faul. A co jeśli podczas naszego pobytu w łowisku nie pojawiła się zwierzyna? Czy możemy powiedzieć, że polowaliśmy? Przecież gdy w sporcie zabraknie rywala, zawody się nie odbywają. Cóż więc do cholery robiliśmy w tym lesie?

Inny ciekawy element stanowi folklor polegający na przyznawaniu odznaczeń w postaci króla polowania, wicekróla i króla pudlarzy na „zbiorówkach”. Można to przyrównać do honorowania zwycięzców igrzysk sportowych. Takie swoiste podium.  Zaś tu i ówdzie zarzuca się myśliwym traktowanie wspólnych łowów jak zawodów. Opartych na wyczynie. To on w końcu liczy się w sporcie. Sęk w tym, że coś dziwnie ten wyczyn w myśliwskim wydaniu wygląda. Na przykład królem polowania zostaje ten, kto strzelił byka. Nie zaś lisa. A przecież ten drugi jest znacznie mniejszy i trudniej go trafić, zwłaszcza kulą. Poza tym jeśli myśliwy strzelił tego byka, to pozostali koledzy choćby wybili wszystkie łanie z dzikami, to i tak o królu polowania mogą zapomnieć. Różnie to też wygląda. Żeby owe zmagania zobiektywizować, trzeba byłoby wprowadzić jakiś przelicznik punktowy uwzględniający: wielkość zwierza, liczbę oddanych strzałów, rodzaj użytego pocisku itd. Plus jakiś dodatek za styl. No chyba, że nie na tym to wszystko powinno polegać. A wtedy słowo sport znów nie przystaje do łowiectwa.

Takich pozornych podobieństw jest oczywiście znacznie więcej. Moglibyśmy mówić np. o stosowanym przez myśliwych dopingu technologicznym. Niemniej jednak, kończąc, chcielibyśmy w jeszcze innym świetle przedstawić problem. Jeśli bowiem przyjąć, że się mylimy a łowiectwo jest sportem, to dlaczego ten fakt nie działa na naszą korzyść? Czy Witold Daniłowicz słyszał gdzieś o furiackich protestach organizacji pozarządowych przeciwko uprawianiu sportu przez nieletnich? Domagających się pozbawienia rodziców prawa do decydowania o wychowaniu fizycznym swoich pociech? Czy widział Rzecznika Praw Dziecka i urzędników Ministerstwa Sportu forsujących zakaz wuefu oraz udziału dzieci w imprezach sportowych? Bo sport jest potencjalnie szkodliwy?

Naszej pasji warto bronić z głową. Określanie jej mianem sportu w gruncie rzeczy przypomina postępowanie lekarza, który stawianie pacjenta na nogi zaczyna od… ich amputacji. Łamiąc się opłatkiem życzymy więc Wszystkim, także sobie, aby „po pierwsze, nie szkodzić!”.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Siedem.

Jak na chłopskich filozofuff w zielonych kapelusikach przystało, niezmiernie interesujemy się otaczającym nas światem. To on stanowi dla nas źródło niekończących się zachwytów, zaskoczeń i inspiracji. Dlatego też często, maksymalnie raz w roku, starając się w pełni wykorzystać czas wolny od orki na ugorze, którą od kilkudziesięciu lat fundują nam nauczyciele-gnębiciele z naszej ukochanej podstawówki, rozbijamy skarbonki, pakujemy manatki i lecimy poznawać najodleglejsze zakątki naszej planety. W czasie tych pełnych przygód podróży, chłoniemy dosłownie wszystko. Pytań nie ma końca. Już od samego początku długo rozprawiamy nad specjałami lokalnej kuchni. Bo o świecie można filozofować długo i przyjemnie, ale tylko o pełnych kiszkach. Inaczej wydaje się on niemożebnie chujowy. Najczęściej więc decydujemy się na produkty mięsne i dobry alkohol. Potem jest już z górki. Po dokonaniu translokacji mięsiwa i bimbru z babcinej spiżarni do naszych plecaków, wylatujemy do pobliskiego lasu, gdzie z dala od wiochmeńskiego zgiełku, w cichym, bezpiecznym miejscu, na nęcisku pod myśliwską amboną rozbijamy namiot, wzniecamy ognisko i wniebowzięci przechodzimy do clou programu naszej wycieczki. Oczywiście, aby nikt nam nie truł dupy, niepotrzebnie zakłócając misterium, wyłączamy smartfony. Na amen. I odpalamy tablety z super szybkim łączem internetowym od pana Solorza. Surfujemy po świecie. Jest pięknie…

W tym roku oczarowały nas najnowsze trendy w światowej k…ulturze, które z prędkością o jakiej Pendolino nie śniło, błyskawicznie zbłądziły pod fejsbukowe strzechy między Odrą a Bugiem. Okazało się, że owe kulturowe tsunami przeorało również dotychczasowe nauki Watykanu, który ponoć ma zająć się tym problemem już na najbliższym soborze. Bodajże za 50 lat. Niemniej jednak lud – jak to lud – gorączkuje się a jego głos jest coraz bardziej słyszalny. Po bezinwazyjnym w treści, lecz absolutnie rewolucyjnym, rozciągnięciu spisu nakazów moralnych, szerzej znanym pod nazwą handlową „Dekalog”, na WSZYSTKIE istoty widzialne i niewidzialne, przyszedł czas na nieco bardziej skomplikowaną operację. Czyli dokonanie aktualizacji 7 grzechów głównych, z których najgłówniejszym jest obecnie grzech 8, brzmiący: nie fotografuj się z martwą naturą. Sęk w tym, że cyfra 7 – zresztą jak każda cyfra wykorzystywana przez pijarowców z Watykanu – jest cholernie komercyjna. Prawdopodobnie trzeba będzie wyrzucić na śmietnik moralności jeden ze starych, stęchłych grzechów głównych i w miejsce tegoż wprowadzić powyższą nowinkę. Nie tracąc w ten sposób na jakości produktu. Kaczki ćwierkają, iż kandydatem numer jeden do pożegnania się z katechizmem jest grzech 5: nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. To chyba słuszny kierunek. Wszak obżarstwo, skutkujące otyłością, skutkującą innymi skutkami oraz alkoholizm to poważne choroby cywilizacyjne, które obecnie się leczy. Pogrożenie chorej owieczce paluszkiem z ambony raczej niewiele tutaj pomoże. Chyba, że ksiądz jest myśliwym i potrafi w miarę sprawnie wdrożyć procedurę strzału łaski.

Jednak to som problemy techniczne przeznaczone dla tęgich, katolickich głów paradujących w purpurowych sukienkach a nie chłopskich filozofów w walonkach. Nawet marki Meindl. Lądując więc z watykańskich marmurów na polu pełnym gnojówki, wypada nieco wnikliwiej przyjrzeć się treści nowego grzechu głównego, zanim ten na dobre wejdzie do kanonu etyki, stając się dla większości ludu dogmatem.

Nad kulisami powstawania powyższego, projektowanego zapisu nie będziemy się rozwodzić. Do tej pory czyniliśmy to na naszym blogu i nie tylko wystarczająco gęsto i dostatecznie szczegółowo.

Warto jednak zauważyć, że motorem napędowym owego trendu jest część społeczeństwa, która bez względu na wyznawaną filozofię konsumpcji, tak czy siak pławiąc się w śmierci zwierząt, ma jednocześnie wyraźny problem z zaakceptowaniem ludzi praktykujących cykanie fotek z zabitą gadziną ogólnie, myśliwych – szczególnie, zaś myśliwek – bardzo szczególnie.

To właśnie w ostatnim czasie z wypiekami na twarzy śledziliśmy głośne, zmasowane, medialne ataki na polujące kobiety. Jako przedstawiciele płci brzydkiej możemy tylko pozazdrościć koleżankom popularności i bogatej kolekcji słoiczków z antymyśliwskimi fekaliami.


Jeszcze do niedawna zajobem Rebecci Francis, myśliwki z Utah, żarliwie publikującej w sieci setki swoich zdjęć z zabitymi własnoręcznie misiami i innymi zebrami, praktycznie nikt się nie przejmował. Pech chciał, że dziewczyna oddała dwa szczały, które przelały u pewnego znanego aktora komediowego, czarę goryczy. Szczał do przesympatycznej żyrafy, udokumentowany szczałem z aparatu fotograficznego, wywołał potężną salwę gniewnych szczałów oddanych w kierunku naszej bohaterki. Polująca stała się wdzięcznym obiektem polowania zaraz po tym jak wspomniany komik podzielił się z fejsbukową społecznością zdjęciem Francis leżącą obok martwej żyrafy. Całość komentując tymi oto słowy:
„Co takiego musiało stać się w Twoim życiu, że zapragnęłaś zabić piękne zwierzę, by potem położyć się przy nim i uśmiechać?”
Zabarwiona dżihadystycznymi nawołaniami do ukamieniowania Francis internetowa lawina potępienia ruszyła w najlepsze:
„Rebecca zasługuje na śmierć.”
„Zorganizować polowanie na Rebeccę i ją zastrzelić.”
„Mam wielką nadzieję, że ktoś zabije Rebeccę z łuku i zrobi sobie zdjęcie przy jej zwłokach.” 
„Z ogromną przyjemnością śmiałbym się przy Twoim konającym ciele. Świętowałbym. Mam nadzieję, że ktoś przyniesie Twój czerep w worku.”
W żaden sposób nie pomogły wyjaśnienia Francis: że żyrafa była stara, bliska śmierci, że została wykopana ze stada przez młodszego, silniejszego byka, że w końcu ona, Francis, została poproszona o dokonanie selekcji, czyli zabicie długoszyjej, choć pomarszczonej już piękności w celu zaopatrzenia w mięso i inne produkty lokalnej społeczności, która faktycznie zagospodarowała żyrafę tak, że nawet spróchniałe zęby mądrości po niej nie zostały.

Jednak tornado ślepej nienawiści wciągnęło powyższe tłumaczenia Rebecci jak świnia kukurydzę, przybierając tylko na sile. W końcu, po otrzymaniu tysięcy gróźb śmierci, także pod adresem swoich najbliższych, Francis oskarżyła publicznie wspomnianego komika o wykorzystywanie zdobytej przez niego władzy i wpływów do atakowania polujących kobiet. O bycie sprawcą czegoś, co wyewoluowało w kierunku zastraszania osób posiadających inne przekonania.

W ostatnim czasie podobnego medialnego linczu doświadczyły na własnej skórze również inne znane myśliwki. Kendall Jones – okrzyknięta najbardziej znienawidzoną osobą w Internecie, Eva Shockey – z rekordową ilością ponad 5000 gróźb śmierci otrzymanych mailem w ciągu zaledwie jednego dnia czy Melissa Bachman – będąca obiektem petycji, w której domagano się dla niej zakazu wstępu na teren RPA – to tylko niektóre przykłady z zagranicy.

Tymczasem przyroda nie znosi próżni i już na naszym rodzimym poletku coraz częściej kamieniami nienawiści traktowane są polujące kobiety. Choć oczywiście skala tych ataków jest mniejsza, to jednak w swej treści czerpią z najlepszych, światowych wzorców. O czym mogą zaświadczyć siostry nasze Dajrotka z Joanną.

Powstaje pytanie: dlaczego? Dlaczego właściwie w Internetach poluje się na polujące kobiety z namiętnością, o której mężczyźni mogą tylko pomarzyć?

Rozprawiać na ten temat, dzieląc gówno na atomy, zapewne można by w nieskończoność. Niewątpliwie polujące kobiety stawiają na sztorc społeczne przekonania i oczekiwania, bazujące na postrzeganiu ich jako istot dających życie, nie zaś je odbierających. Kelly Oliver – profesorka filozofii z Uniwersytetu Vanderbilt, która studiowała wschód łowów w wydaniu płci pięknej, powiedziała, iż wielu ludzi z niepokojem podchodzi do idei uzbrojonej kobiety:
„To od mężczyzn oczekujemy, aby byli myśliwymi. Jesteśmy zaskoczeni widząc polujące kobiety. Cokolwiek byśmy nie sądzili o samym polowaniu, jest zupełnie jasne, że mamy problem z zaakceptowaniem kobiet noszących broń i tą bronią się posługujących.”

Rzeczywiście tak już się na tym padole porobiło, że mężczyzna i kobieta wyewoluowali ździebko w odmiennych kierunkach. Ujmując to bardziej naukowo i zwięźle: różnią się. Nieprzypadkowo przedstawicielki płci pięknej, w porównaniu z facetami, przejawiają więcej instynktu samozachowawczego, mają cieńszą i delikatniejszą skórę czy też totalnie zjebany system GPS (poza teściowymi, które wywiezione nawet nocą w środek lasu potrafią z niego wrócić z zamkniętymi oczami). Wszak ich rola polegała przede wszystkim na dbaniu o jaskiniowe ognisko, zaspokajaniu życiowych potrzeb dziatwy i przygotowaniu budyniu dla wracającego z kawałkiem mamuta lub bez partnera. Dlatego mózg kobiecy i męski nadają na zupełnie innych falach. Pomijając jednak te oczywiste oczywistości, które w dzisiejszych czasach nie mieszczą się pod kopułami takich konstrukcji jak Magdalena Środa czy inna Kazia Szczuka, w zasadzie można się dziwić, że społeczeństwo się dziwi. Paradoksalnie, cała ludzka cywilizacja, cała globalna kultura, są wręcz przesycone motywem kobiet w zielonych kapelusikach z piórkami. Co najlepiej widać na przykładzie myśliwskich bogiń w światowej mitologii: od egipskich Neith i Pakhet przez grecką Artemidę, kreteńską Britomartis, rzymską Dianę, fińską Mielikki, nordycką Skaoi, hinduską Banka-Mundi, innuickie Arnakuagsak, Nujalik, Pinga, tracką Bendis po bóstwa słowiańskie – Dziewannę, Dajrotę, Joannę oraz Olkę…

Przecież od tego kobiecego, polującego dobra łeb pęka w szwach! A lud się jeszcze dziwi. Gorączkuje. I krytykuje. Jego irytacja narasta tym bardziej, że w przypadku myśliwek nie funkcjonują utarte docinki, którymi tradycyjnie częstuje się mężczyzn. Bo wiadomo – myśliwy to zakompleksiony prymityw, który wywijając szczelbom próbuje zrekompensować sobie krótkiego ptaszka tudzież nieudane życie erotyczne. Kropka. Ale co wydłuża sobie kobieta? Co rekompensuje? Jeszcze jak jest młoda, atrakcyjna, bogata, promieniuje szczęściem i pewnością siebie? Czym tu jej dojebać? Domorośli profesorowie seksuologii mają związane rączki, tkwiące po łokcie w nocniku. Pozostaje więc  posługiwanie się mniej wyrafinowanym repertuarem: życzeniami śmierci, wyzywaniem od kurw, groźbami etc. Choć w tej krytyce pojawiają się też stałe elementy antyłowieckiej nagonki, jak choćby nasza ulubiona „przyjemność zabijania”.

Tymczasem, na przekór społecznym stereotypom, podaż myśliwek na świecie rośnie. Nawet w najbardziej blochowskiej rzeczywistości. Z czego jako typowi, wrażliwi na piękno przedstawiciele płci nieestetycznej niezmiernie się cieszymy. Może dożyjemy dnia, kiedy będziemy mogli jednocześnie wykorzystać obie dłonie, by delikatnie chwycić za piersi, pardon, kolanka znaczy się należące do koleżanek siedzących po naszej prawej jak i lewej stronie.

Wracając jednak z obłoków matriarchalnego łowiectwa na ziemię, zastanówmy się cóż właściwie takiego grzesznego jest w fotografowaniu się z zabitą na śmierć zwierzyną? Dlaczego chwalenie się zdjęciami ze zdobyczą powoduje u niektórych zwarcie w centralnym układzie nerwowym?

Czyżby chodziło o zwykłą estetykę? Po części zapewne tak. W końcu mało kto lubi wzorem myśliweczków i myśliweczek latać z umazaną we krwi gębą, w dodatku od czasu do czasu celebrując pierwszą ubitą gadzinę wsadzeniem kawałka jej wątroby w majtki sprawcy. Dlatego polecamy wszystkim łowieckim świeżaczkom zaopatrzenie się, przynajmniej na początku przygody, w stringi. I spodnie z szeroką nogawką. Wtedy to czas kontaktu zwierzęcych podrobów z genitaliami jest stosunkowo krótki, żeby nie rzec, symboliczny, zaś ich usunięcie przez tak skrojoną nogawkę wymaga znacznie mniej gimnastyki. Niestety autorzy niniejszego bloga nie mieli możliwości, którymi dysponują obecni adepci myślistwa. Kiedy wujaszek Daniel zaczynał uganiać się za pierwszymi łańkami, czyli gdzieś za wczesnego Lenina, stringów jeszcze nie wynaleziono. Natomiast Wojciechus, jako biedny student, nie mógł sobie na taki luksus pozwolić. Biedronka wtedy ich nie sprzedawała. A pod niemieckie dyskonty dopiero lano fundamenty. Tak czy siak warto zauważyć, że żyjemy wśród ludzi, którzy mają coraz większy problem, by zmierzyć się z widokiem kaszanki. O zajrzeniu w jej wnętrze nie wspominając.

Może też rozchodzi się o to, co wręcz wybitnie w programie Dzień Dobry TVN pod operacyjnym tytułem „Zgnoić ksiendza myśliweczka” wyraził swoimi słowami Marcin Prokop, zwracając się do zaproszonej ofiary: 
„ale przyzna ksiądz, że jest coś obrzydliwego w tym triumfalizmie, którym się często szczycą myśliwi, kiedy nawet na zdjęciach umieszczają obok zabitego zwierzaka, jeszcze dyszącego, swoje dzieci, podpisują to w jakiś krotochwilny sposób i… tworzą taki listek figowy dla swojej krwawej pasji.”?
Hmm… Doprawdy?

Zróbmy zatem mały eksperyment intelektualny. Wystarczy IQ powyżej 0. Wyobraźmy sobie 4 warianty, których bohaterką jest modelowa myśliwka i zastanówmy się nad potencjalnymi reakcjami publiczki.

Scenka nr 1: nasza modelowa myśliwka z dumnie wypiętymi zderzakami, szeroko uśmiechając się powabnie wymalowanymi ustami, zza których wyłaniają się krystalicznie białe zęby, triumfalnie prezentuje upolowaną zdobycz.


Komentarze (jak wyżej): "Ty szmato! Zabiłaś cudowne, niewinne zwierzę i jeszcze się z tego cieszysz! Jak możesz czerpać przyjemność z zabijania? Psychopatka! Śmierć kurwie!"


Scenka nr 2: nasza modelowa myśliwka z pełną powagi i zadumy miną klęczy nad martwą zwierzyną,  w jednej dłoni trzymając zdjęty z głowy kapelusz a drugą opierając na stygnącym truchle. Jest przejęta, wzruszona, oddaje hołd. W pysku ofiary obowiązkowo widnieje kawałek jedliny.

Komentarze: "I po kiego chuja cała ta szopka? Przecież ona życia temu biednemu zwierzęciu nie wróci! Próbujesz ukoić swoje sumienie? Morderczyni!"


Scenka nr 3: nasza modelowa myśliwka szlocha nad ofiarą.

Komentarze: "Co za rozchwiana emocjonalnie idiotka! Najpierw zamordowała z zimną krwią dla zabawy a teraz wielki płacz! Na nic Twoje łzy – zwierz już życia nie odzyska. Wcale nie musiałaś strzelać. Mogłabyś cieszyć się teraz jego widokiem, patrzeć jak szczęśliwie hasa po lesie! Ale przynajmniej wiesz, co czują jego najbliżsi. Dobrze Ci tak - zarycz się na śmierć, bezmyślna suko!"



Scenka nr 4: brak zdjęcia.

Komentarze: "Czemu nie pokażesz swoich krwawych fotek? No dawaj, śmiało! A może masz coś do ukrycia? Wstydzisz się tego co robisz? Chora hipokrytka!" 

Z grubsza – to tyle. W swoich rozważaniach skłaniamy się ku tezie, iż bez względu na zachowanie naszej modelowej myśliwki, Prokopy i Wellmany tak czy siak będą obrabiać jej dupsko. Oczywiście emanująca szczęściem twarz i kurwiki w oczach myśliwki stanowią dla gawiedzi doskonały punkt zaczepienia, otwierający pole do przepuszczenia furiackiego ataku. Jednak owa radość z pozyskania zdobyczy jest zupełnie naturalna. Warto w tym miejscu po raz kolejny przypomnieć słowa prof. Dietmar’a Heubrock’a, kierownika Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen, prowadzącego również badania z zakresu psychologii myślistwa:
„Zabijanie wiąże się z ambiwalentnymi odczuciami. Są one opisywane przez wielu myśliwych, ja również je znam. Decyduje się odstrzelić tego kozła, on podchodzi, pociągam za spust, bum i leży. Najpierw się cieszę, następnie w radość wkrada się żal.”
No właśnie. Dlaczego jako myśliwi nie mielibyśmy się cieszyć? Łowy wymagają od nas wielu umiejętności, wykorzystania wiedzy w praktyce, czytania Mamusi Natury, planowania, przygotowania, wysiłku, musimy wypracować zarówno spotkanie ze zwierzyną jak i odpowiednią sytuację strzelecką, by oddać skuteczny, celny strzał. Każdy z tych elementów osobno przynosi satysfakcję, a połączone w całość tylko potęgują pozytywne doznania, sprawiając, iż polowaczka smakuje wprost wybornie. Celem myślistwa jest przechytrzenie i zabicie określonej zwierzyny. Dlaczego więc mielibyśmy ukrywać radość z naszego indywidualnego sukcesu, jaki stanowi jej upolowanie? Dlaczego mielibyśmy poddawać się próbom irracjonalnego wymuszania na nas określonych zachowań?

Na powyższe pytania nawiedzająca się w swych oświeconych przekonaniach publiczka z pewnością nam odpowie. Pokazując środkowy palec.

A może całość problemu w dużej mierze sprowadza się do samego aktu zabijania? Oczywiście nawiedzony margines nie akceptuje mordowania zwierząt w ogóle, zaś tych dzikich – disneyowskich symboli wolności, pokoju i szczęścia – w szczególności. Natomiast większość gawiedzi rozumie potrzebę regulacji pogłowia dzikich bydlątek, ale, traktując ją przeważnie jako zło konieczne, prezentując liczne kompleksy w swoich relacjach z Mamusią Naturą, wyraża różne zastrzeżenia co do formy tejże. To co łączy dwie powyższe grupy to przekonanie, iż zabijanie MUSI wiązać się WYŁĄCZNIE z negatywnymi emocjami. Im węższe czółka, tym bardziej infantylne wyobrażenia na temat stosunku człowieka względem przyrody. W skrajnych przypadkach, owe przekonanie sprowadzane jest do prostego wyboru: albo kochasz zwierzęta, albo je zabijasz. Tutaj nie ma miejsca na zrozumienie złożoności ludzkiej natury i emocjonalnego miszmaszu, który w normalnych warunkach towarzyszy zdrowemu Homo SS, a o którym opowiadał wspomniany prof. Heubrock. Na ile wiarygodne w tych realiach mogą okazać się próby tłumaczenia, że można zarówno kochać przyrodę jak i kochać korzystać z jej zasobów? Czerpać przyjemność z bycia jej częścią, aktywnym uczestnikiem procesów w niej zachodzących, nie zaś hołdować li tylko biernej obserwacji? Że Mamusia Natura to nie muzeum ani akwarium? Mimo że ludzie epatujący naiwnymi poglądami sami pakują się na minę radykalizmu i ideologicznego zaślepienia, gdzie owa naturalna, uczuciowa mieszanka zostaje sztucznie ujednolicona, wypada skonstatować, iż niestety nie jest to wyłącznie ich problem zamknięty w gabinetach psychoterapeutów. Całość bezpośrednio bije w nas i do powyższego sposobu pojmowania świata po prostu nie pasuje tryskający dumą i radością buc w zielonym kapelusiku z piórkiem, namiętnie fotografujący się z ofiarami swojej krwawej pasji.

Myśliwskie zdjęcia obarczone są też niemal identycznymi wadami co myśliwskie filmy, które nasz ulubieniec Florian Asche przyrównał do dzieł różowej kinematografii, a których zasadnicza słabość polega na tym, że:
„nie przedstawiają tego co jest naprawdę wzruszające i zachwycające, nie ma flirtu, nie można dowiedzieć się niczego o aktorach. W myśliwskim porno stoi sobie strzelec w zielonym kapelusiku, następnie pędzi obok niego dzik, pada strzał i pada zwierzę. Całość powtarza się kilkakrotnie. Tyle, że z innymi myśliwymi w innych lasach. W takich filmach nie dowiemy się niczego ani o samych łowcach, ani o rewirze, ani o zwierzynie, ani o wszystkim co stanowi polowanie. Są ich setki, tysiące, mają różne tytuły, ale wszystkie wyglądają tak samo.”
Można powiedzieć, że ze zdjęciami jest jeszcze gorzej, gdyż nie tylko nie idą za nimi żadne informacje, które mogłyby co nieco odbiorcy pod kopułą rozjaśnić, ale praktycznie nie da się ich przemycić. Montując nawet bardziej wybitnego łowieckiego pornola, zawsze można poświęcić parę klatek na pokazanie „gry wstępnej”. Niestety, fotki prezentują wyłącznie suchy efekt końcowy w postaci martwego boskiego stworzenia, według co poniektórych z bogatszą wyobraźnią  jeszcze „dyszącego” oraz myśliwskiej facjaty z malującym się na niej orgazmem.

Mając wszystko powyższe na uwadze, raczej trudno się dziwić, iż reakcje na łowiecką sztukę fotograficzną wyglądają… jak wyglądają.

Czy istnieje zatem jakaś alternatywa?

A i owszem, zaiste tak.

Proszem tylko spojrzeć na poniższe obrazki…


…które są efektem mistrzowskiej sesji fotograficznej zrealizowanej w ramach antymyśliwskiej kampanii w… putinowskiej Rosji. Celem jej organizatorów było zniechęcenie lokalnych społeczności, na co dzień żyjących po sąsiedzku z niedźwiadkami, do polowania. Choć pani fotograf, Olga Barantseva, nie chciała odpowiedzieć na pytanie czy futro, w którym pozuje jedna z atrakcyjnych modelek jest pochodzenia naturalnego czy też sztucznego, to zgodziła się objaśnić zawarte w efektownych zdjęciach przesłanie:
„Chcieliśmy pokazać naturalną harmonię między ludźmi a niedźwiedziami w Rosji, tę tradycyjną przyjaźń, jakże podobną do relacji człowieka z drugim człowiekiem.”
Czyż to nie jest urocze? Piękne? Szlachetne? Wzruszające? I pouczające?

Czyż nie taką narracją powinniśmy karmić własne dzieci? Przynajmniej do 30 roku życia?

Nie zamierzamy silić się tutaj na jakiś typowo bucowski komentarz. Bo najlepszy komentarz do owej „naturalnej, harmonijnej przyjaźni” napisało samo życie, kiedy to na planie zdjęciowym wytresowany przez cyrkowców miś zaczął dobierać się do jednej z modelek (czemu się zresztą nie dziwimy, w końcu dziewczyna pierwyj sort), co wymagało błyskawicznej interwencji i przerwania sesji.

Tym optymistycznym akcentem kończąc drugi sezon blogerskiego bucowania, życzymy wszystkim naszym Parafianom i Innowiercom, także rozczarowująco wąskiej grupie sympatycznych Niesympatyków, cudownych wakacyjnych przygód i poluzowania napięcia na stykach. Zasłużyliście na odpoczynek – zwłaszcza po dobrnięciu do końca tej homilii.

A my, jak to my – tradycyjnie wrócimy na kacu. Może już w grudniu...

P.S. Uprzejmie dziękujemy Siostrom naszym po szczelbie: Dajrocie, Joannie oraz Oli za zgodę na wykorzystanie materiałów będących w ich posiadaniu. 

wtorek, 30 czerwca 2015

Ania pługiem Olgi orze jej tfurczość.


W czasie studiów nad "Bezmięsnym rajem" we filii McDonalda, gdzie szukaliśmy kontaktu z prawdziwymi Świętymi Krowami indyjskimi, ponieważ nie stać było nas na wycieczkę do Indii, tak jak Panią Olgę Tokarczuk, towarzyszyła nam Ania. Ania nie szukała z nami Świętych Krów tylko się nudziła – jak zawsze, kiedy jej rodzice podrzucają ją nam, gdy sami wybierają się do teatru. Jej uwagę - osoby dość małoletniej - przykuł kawałek wstawionej  na Youtube relacji z pierwszej odsłony „Projektu polowanie” KLIK. Dziecko poprosiło o kilkakrotne powtórzenie fragmentu, gdy jedna z projektantek łamiącym głosem odczytuje fragment powieści pani Olgi Tokarczuk pod tytułem „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Prośbę naturalnie spełniliśmy, choć ta część lektury powinna być dla dzieci właściwie zakazana. Z tą całą krwią i martwym zwierzęciem. Tak jak chodzenie na polowanie. Ania popadła w zadumę i zaczęła cuś rysować na serwetce. Aż się wystraszyliśmy, że dziecko się nabawiło jakiej choroby psychicznej po kontakcie z twórczością pierwszej damy polskiej literatury poświęconą myślistffu. W rezultacie Redachtor Młodszy wyrzucił posiadany egzemplarz „Prowadź swój pług przez kości umarłych” do kosza, od razu po przyjściu do domu, żeby książka broń Boże nie wpadła w ręce żadnego innego dziecka. Nigdy nie wiadomo. Niedawno Ania musiała odwiedzić nas ponownie, bo jej rodzice wybierali się do kina i podrzucili nam znowu to dziecko. Ania tym razem przyniosła ze sobą obrazek, który namalowała pod wrażeniem przesłuchanej literatury oraz list pod tym samym wrażeniem osobiście napisany do Pani Olgi Tokarczuk. Z prośbą żebyśmy go Pani Pisarce przekazali wraz z serdecznymi pozdrowieniami od niej. Co naturalnie chętnie uczyniliśmy. Przy okazji pragnąc zapoznać również naszą wierną Parafię z jego treścią.


P.S. 
Odczytany fragment jest też poniżej widoczny na kartce egzemplarza książki, którą udało się Redachtorowi Młodszemu uratować ze śmietnika – niestety nieco pobrudzonej. Redachtor sobie kupił nową ksionżkem pani Olgi. Którą można dostać już za 31 złotych i 37 groszy i 5 złotych za wysyłkę na przykład w tej... albo tamtej polskiej księgarni. Lektura książki jest – jak stwierdziliśmy – absolutnie nieszkodliwa i nie pociąga za sobą absolutnie żadnych zaburzeń psychicznych u myślących dzieci. Nie wiadomo jak z oddziaływaniem na dorosłych. Ale kto chce może zaryzykować i wstawić sobie ją do meblościanki.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Odpowiedź Jurka Żagiella w sprawie udziału dziatwy w polowaniach.

List do pana przewodniczącego ZO Katowice wysłaliśmy dnia 14 czerwca z prośbą o skreślenie kilku słów komentarza do dnia 23 czerwca. Odpowiedź nadejszła punktualnie. Cieszymy siem, że możemy jom zaprezentować Czytelnikom naszego bloga. Oto słowo przewodniczącego. PZŁ niech będą dzięki.


P.S. Poskładaliśmy powyższą kartkę zgodnie z sugestywnymi zagięciami poczynionymi ręcyma pana przewodniczącego. Wyszedł słoń. Naprawdę. Doceniamy kreatywne podejście Jerzego Żagiella, który najwyraźniej chciał nas zrobić w trombe.

środa, 24 czerwca 2015

Kopulujący osioł zabity przy dziecku.

W ramach kursów samokształceniowych znaleźliśmy cuś takiego:
Autor: Łoś78
Chcecie czy nie zakaz wejdzie. Módlcie się oby tylko zakaz pozyskiwania przy dziecku a nie polowania. Psychika dziecka to nie materiał do hartowania i przedwczesnego oswajania z trupami.Argumentacja marketowymi kurczakami nietrafiona.Nie polujemy dla zaspokojenia jadła a prowadzimy gospodarkę łowiecką. Marketowe kurczaki to części obrobione bez farby, piór zapachu leżące w miejscu zakupów wiec na zmysły dziecka działają inaczej niz sfarbowana zwierzyna dzika w szacie i na terenie łowiska prezentowana małoletnim przez tatusia który przed chwila zgiął palec na spuście i hartuje pociechę patrosząc przy niej lub jak niektórzy amatorzy ptaków ;-) kulkując pióro... Rozwój osobniczy ma swoje etapy.Nie należy odbierać dzieciom dzieciństwa.Trwanie w zdaniu że NALEŻY strzelać do zwierzyny przy dziecku przysporzy o wiele więcej złego dla łowiectwa niż zgoda na zakaz POZYSKIWANIA przy małoletnich. Sami dajecie ekoterorystom do rąk.
Jako, że zajmujemy się też polowaniem a łoś jest gatunkiem łownym, mimo iż objętym całoroczną ochroną, powyższa opinia sformułowana na www.lowiecki.pl skłoniła nas do zajęcia się tym i podobnymi egzemplarzami gatunku Alces alces. Niezależnie od tego, że odstrzał tych zwierząt jest właściwie zakazany, to zdecydowanie warto zająć się ISTOTĄ. Istotą treści zawartej w tej opinii. Wypatroszeniem, czyli wyrwaniem wnętrzności, poćwiartowaniem , porcjonowaniem i przyrządzeniem potrawki z takiego łosia. Niezależnie od tego czy ona będzie wszystkim smakowała i czy u niektórych wywoła odruchy wymiotne. Potrawki nie do zjedzenia ale do przemyślenia.
Łoś78 napisał:  
Chcecie czy nie zakaz wejdzie. Módlcie się oby tylko zakaz pozyskiwania przy dziecku a nie polowania.
Modlitwa to zasadniczo wyraz wiary.  Dogmatów, na których opierają  się religie i ideologie. Modlitwa nic nie zmieni w tym czego się chce albo nie chce. Jeśli się czegoś nie chce lub nie chce to nie wystarczy się modlić, ale wypada coś robić. Apel o modlitwy nie zastąpi przede wyszystkim jednego: MYŚLENIA. Nawet jeśli niektóre czółka uwierają zbyt ciasne zielone kapelusiki z piórkami.


A myślenie zaczyna się już w momencie formułowania takich „myśli“:
Psychika dziecka to nie materiał do hartowania i przedwczesnego oswajania z trupami.
W każdym kościele w Polsce każde dziecko zetknie się z taką bądź podobną, realistyczną aż do bólu, wierną repliką ludzkich zwłok – „trupa” – jak to jest w „myślach” ujęte. Przybitego gwoździami do krzyża , zmaltretowanego ciała ludzkiego, ze śladami krwi i demonstracją perwersyjnych tortur zadanych człowiekowi przez ludzi. Czy to jest budujący materiał do kształtowania psychiki dziecka? Czy nie należałoby zakazać tej – w gruncie rzeczy - formy  “hartowania i przedwczesnego oswajania z trupami”? Wyrugować  ze świątyń te i bardziej realistyczne formy przemocy? Bądź zabronić uczęszczania do kościołów osobom do lat 18? Jeśli ktoś szczerze argumentuje dobrem dziecka wystawionego na działanie widoków gwałtu, to nie odgrywa żadnej roli czy kilkuletni obserwator sceny z ukrzyżowanym człowiekiem ogarnia tę scenę wyłącznie wizualnie a zapach, dźwięki i dotyk nie transferują grozy zawartej w inscenizacji zwłok z krzyżem. W przeciwieństwie do kontaktu dziecka z zastrzeloną sarną. Kto twierdzi, że „to nie to samo” – może tak argumentować wyłącznie z WŁASNEGO punktu widzenia i kulturowego balastu, który ciąży na każdym z nas. Każdy z nas – dorosłych – odpowiedzialny jest też za to, żeby forma przekazu nie zdominowała treści odbieranej również przez dzieci. W kościele i na polowaniu. Odpowiedzialności tej nie zdejmie z żadnego z nas żaden nawiedzony łopatacz serwujący frazesy. Ani nie „załatwi” żaden przepis zakazujący chodzenia do kościoła, na ryby albo na polowanie z dziećmi.

Nie polujemy dla zaspokojenia jadła a prowadzimy gospodarkę łowiecką.  
Można dalej odczytać we wnętrznościach patroszonego łosia, który wypowiada się również za nas. My natomiast polujemy przeważnie dla jadła. Zabijamy zwierzęta, żeby zjeść te, które dadzą się zjeść. Albo przez nas samych, albo przez innych ludzi. „Gospodarka łowiecka” to pusty frazesik w kontekście zabijania zwierząt podczas polowania. Nie musimy uprawiać dulszczyzny i hipokryzji pruderii powszechnej. Na potrzeby mniejszych i większych dzieci. One muszą się kiedyś dowiedzieć i pojąć, że śmierć wpisana jest w niezależne od nas, od nich i każdego łosia internetowego reguły funkcjonowania tego padołu. Że nie da się zjeść łosia bez zabicia i wypatroszenia łosia. Inaczej z nich samych wyrosną łosie78.  Zakłamani hipokryci z tytułem lub bez, którzy chcieliby niektóre dzieci aż po ostatnie namaszczenie pozbawić świadomości tego skąd pochodzi karkówka z łosia i udko z kaczki. Kierowani infantylizmem albo… wyrachowaniem.

Łoś78 serwuje dalej mniemanologię stosowaną twierdząc, że:
Marketowe kurczaki to części obrobione bez farby, piór zapachu leżące w miejscu zakupów wiec na zmysły dziecka działają inaczej niz sfarbowana zwierzyna dzika w szacie i na terenie łowiska prezentowana małoletnim przez tatusia który przed chwila zgiął palec na spuście i hartuje pociechę patrosząc przy niej lub jak niektórzy amatorzy ptaków ;-) kulkując pióro...
W programie Radio TOK FM, poświęconym polowaniu i dzieciom wziął udział oddelegowany przez Zarząd Główny Polskiego Związku Łowieckiego specjalista ds. psychologii i psychiki dziecięcej przy ZG, pan Bartłomiej Popczyk, pełniący na drugim etacie funkcje kierownika Działu Hodowli (zwierząt) na Nowym Świecie w Warszawie. W dyskusji wzięły ponadto udział dwie dewotki i jeden bigot - zatroskani o los oraz psychikę dzieci polskich cudzych (zupełnie możliwe, że ta trójka przedstawiła się inaczej – nie pamiętamy dokładnie). Psycholog z PZŁ zwrócił w pewnym momencie uwagę na to, iż odnosząc się do dzieci i ich kontaktu z przemocą należy zrelatywizować pojęcie przestrzeni, w której ma miejsce taki kontakt. Uwzględniając również to, co małoletni widzą, konsumują i trawią, czyli przeżywają za pośrednictwem środków przekazu. Mediów z niekontrolowanym praktycznie dla dzieci dostępem, serwujących codziennie w dni powszednie, święta oraz niedziele góry trupów, krwi, wyprutych wnętrzności, rozbryzgniętych mózgów, agonii i cierpienia. Ludzkiego przeważnie. Każdy konsument mediów może bowiem zaświadczyć, że podaż i popyt społeczny na analogiczne obrazki z udziałem naszych Braci Mniejszych są raczej niewielkie. Poruszenie tego aspektu wywołało reakcje u biorącej udział w tej dyskusji pani, która z pozycji autorytetu dyżurnej dewotki psycholożki  autorytatywnie stwierdziła, że jak dzieci oglądają takie obrazki przez szybkę to mogą, bo to jest wtedy nieszkodliwe. Dla dzieci. Za taką samą psycholożkę robi powyżej patroszony Łoś78, używający „marketowego kurczaka” zamiast  szybki. Gwałt, ale w 24 calowym monitorze oraz zabite zwierzę lub jego części, bez krwi, farby, zapachu i pierza ma być widokiem najwyraźniej  kojąco wpływającym na małoletnich – w porównaniu z gwałtem w innych okolicznościach i inaczej udrapowanymi, zabitymi zwierzętami. Opinii dzieci na ten temat nie słychać. Dobiega za to gromki głos mniemanologii stosowanej  przez dorosłe klempy i inne łopatacze relatywizujące odbiór tych samych treści przez to samo dziecko. W sposób, który każe się poważnie zastanowić nad tym czy niektóre łopatacze odbywają bukowisko mając już odbite łby*. Na długo przed patroszeniem.

Rozwój osobniczy ma swoje etapy. Nie należy odbierać dzieciom dzieciństwa. 
Zadeklarował też Łoś78 na www.lowiecki.pl zgodnie z chorym political correctness. My jesteśmy zdania, że NIE WOLNO zabierać dzieciom dzieciństwa. 

Zadając sobie również pytanie: jak ma się do łosiowej deklaracji widoczna poniżej gloryfikacja utraconego dzieciństwa w mediach i codzienności naszej powszechnej? Dzieciństwa utraconego za sprawą dorosłych – bo przecież nie jest winą i zasługą dzieci Powstania Warszawskiego, ostatniego zaciągu Hitlera czy małoletnich z kałasznikowem w trzecim świecie ich udział  w erupcji ludzko–ludzkiej przemocy,  gwałtu, krwi. Zawsze irracjonalnej, zawsze niepotrzebnej. Każdy dzieciak, którego mama, tata lub inny dziadek wyciąga w paskudną pogodę do lasu powinien mieć i ma możliwość wyboru – determinowaną balansem między jego wolą i odpowiedzialnością dorosłych. Problem w tym, że odpowiedź na to czy to wyjście do lasu z dziadkiem oznacza odebrane dzieciństwo serwują ludzie, którzy nie są w stanie najwyraźniej ogarnąć tego, iż chcąc być konsekwentnymi , powinni domagać się nie tylko wsadzenia do więzienia dziadka zabierającego wnuczka na ambonę ale także likwidacji Muzeum Powstania Warszawskiego. W Warszawie. Gdzie gloryfikowane jest utracone dzieciństwo całego pokolenia. Jeśli przyłożyć do tej wartości tę samą miarę.

Na zakończenie kazania, porcja łosiny w sosie własnym apeluje o zaprzestanie trwania w grzechu i pokorne oddanie własnego losu oraz losu naszych dzieci i wnuków w ręce świadomej oraz postępowej części społeczeństwa, bo inaczej czeka nas potępienie wieczne i ekoterrorystyczny ogień piekielny.
Trwanie w zdaniu że NALEŻY strzelać do zwierzyny przy dziecku przysporzy o wiele więcej złego dla łowiectwa niż zgoda na zakaz POZYSKIWANIA przy małoletnich. Sami dajecie ekoterorystom do rąk.
Nie tak dawno temu przykład troski Matek Polek o zdrowie psychiczne oraz zdrowy kręgosłup moralny dorastającego pokolenia Polaków obiegł łamy czołowych tytułów prasy światowej. 

Symbolem tej troski była prowincjonalna polityczka własnymi piersiami  i ufarbowanymi włosami zasłaniająca widok kopulujących osłów Dzieciom Polskim w poznańskim ZOO. Pani Lidia ma wiele wspólnego z potrawką z łosia – nawet jeśli ten ma niefarbowane włosy. Oboje symbolizują narodową pruderię i zakłamanie oraz nadużywanie uniwersalnych wartości. Czy owe mają do czynienia z początkiem życia osła, czy końcem życia zwierzęcia łownego.

Dyskusja wokół udziału dzieci w polowaniu przypomina w tej chwili wedrówkę grupy ludzi – pijanych jak Polacy - bardzo ostrą granią. Z jednej strony tej grani otwiera się przepaść pełna dylematów i sprzeczności związanych z obecnością małoletnich w przestrzeni gdzie ma miejsce śmierć zwierząt i ludzi - w myśli, mowie i przekazie, tak pośrednim jak i bezpośrednim. Śmierć wszechobecna i nieunikniona, która jest częścią otaczającego nas i dzieci życia. Po drugiej stronie owej krętej grani wyściełanej elementarnymi wartościami, takimi jak prawa dziecka i prawa rodziców czy prawa człowieka otwiera się przepaść  farsy z kopulującymi osłami. Nie ma znaków na niebie i ziemi polskiej wskazujących, że większość społeczeństwa jest za zamknięciem dzieci do lat 18 pod kloszem, by nie dopuścic do przedwczesnych zaburzeń w ich psychice w zetknięciu z realiami,  rzeczywistością i dylematami tego padołu. Zakaz udziału dzieci w polowaniach jest, ma i będzie miał formę decyzji politycznej, opartej o posłuszną reakcję polityki na wrzask garstki nawiedzonych oszołomów z tytułami i bez, których według kazania skonsumowanego już Łosia78 trzeba się bać. Ten wrzask jest skuteczny, ponieważ większość środowiska myśliffskiego na czele z jego siłom przewodniom z Nowego Świata w Warszawie wydaje się być w gruncie rzeczy obojętna na to czy będzie mogła zabierać własne dzieci tylko na ryby, czy tylko na grzyby. Konsekwencją tej obojętności powinna być właściwie zamiana obrazka czerepu martwego jelenia w logo PZŁ na obrazek jakiegoś żywego. Widok żywych stworzeń wpływa na pewno lepiej na psychikę dzieci niż widok martwych. Choć my bylibyśmy  w przypadku wprowadzenia zakazu obecności dzieci w przestrzeni zwanej polowaniem raczej za użyciem w logo PZŁ podobizn zwierząt niełownych, ale za to kopulujących. Osłów.

To logo z oślim aktem miłosnym na pezetełowskich sztandarach będzie adekwatne do farsy, w której będziemy zmuszeni brać udział. Niezależnie od ewentualnych protestów farbowanych blondynek udających Matki Polki zatroskane o los Dzieci Polskich, które z takim widokiem mogą się zetknąć na przykład podczas celebrowania mszy Hubertowskiej w jakimś kościele z ukrzyżowanym Zbawicielem i z udziałem Zarządu Głównego PZŁ lub innych przewodnich sił łowiectwa stopnia okręgowego.

P.S.1
Aktorzy i okoliczności zrobienia zdjęcia z patroszeniem z aktywnym udziałem małoletniej są nam znane – dane chętnie udostępnimy i ucieszylibyśmy się przeogromnie z upowszechnienia, a jeszcze bardziej gdyby ktoś zechciał złożyć zawiadomienie do prokuratury, donos do LPM, do PnRWI lub innych Matek Polek strwożonych widokiem kopulujących osłów.

P.S.2
*odbicie łba = pojęcie z gwary myśliwskiej oznaczające odcięcie głowy wraz z trofeum zabitemu zwierzęciu łownemu. Analogiczne obrazki ruchome z demonstracją analogicznego ucinania głów żywym jeszcze ludziom przy użyciu rozmaitych narzędzi Dzieci Polskie mogą sobie obejrzeć np. googlując „IS egzekucja“. W różnych językach. Gdyby ktoś chciał zaoszczędzić dzieciom widoków z polowania, to może im w ten sposób zaoferować lepsze atrakcje.