czwartek, 28 maja 2015

Miarą człowieczeństwa jest stosunek do zwierząt.

Powyższe sformułowanie można często znaleźć w Internecie i w wielu publikacjach związanych z  relacjami ludzko-zwierzęcymi. Z działaniami na rzecz zwierząt, ich ochrony i praw. Między innymi we wstępie opracowania „Stosunek człowieka do zwierząt a koncepcja zrównoważonego rozwoju“ pani Elżbiety Leks–Bujak z Politechniki Śląska, Wydziału Organizacji i Zarządzania, Katedry Stosowanych Nauk  Społecznych (ul. Roosevelta 26 - 28, 41-800 Zabrze), w którym autorka powyższe rozwija pisząc, iż: 
„Stosunek do zwierząt powinien być i dla wielu myślących ludzi jest miarą  człowieczeństwa“. 
Cytując również nestora polskiej nauki, urodzonego w 1919 roku prof. Zbigniewa T. Wierzbickiego, twierdzącego, że: 
„Stosunek  do naszych mniejszych braci jest papierkiem lakmusowym,  który może nam powiedzieć coś o człowieku.“
W powyższe wpisuje się też list kandydata na Prezydenta RP z 22 maja 2015 do wszystkich tych, którzy są przyjaciółmi zwierząt. Powtarzającego za Mahatmą Ghandi coś o moralności i stosunku do gadziny.


Z perspektywy ukończonych przez autorów tego bloga razem 13 klas szkoły powszechnej, nie wiemy czy da się nas zakwalifikować do kategorii „ludzi myślących“. Choć myśleniem, które jest tak samo pasjonujace jak polowanie od czasu do czasu się trudnimy i namawiamy czytelników tego bloga do podążania tom drogom. Ponieważ jest to zajęcie przyjemne i nie wymagajace szczególnego wysiłku. Fizycznego. A w kontekście myślenia i „miary człowieczeństwa“ z tytułu tego wpisu pragniemy przybliżyć Drogiej Parafii sylwetkę człowieka - wybitnego męża stanu, polityka. Ten człowiek kochał zwierzęta, czego najlepszym przykładem może być jego stosunek do psa, który dla niego był najlepszym przyjacielem, wiernym towarzyszem w czasie pracy i w rzadkich chwilach wypoczynku na łonie natury. Był wegetarianiniem z żelazną konsekwencją praktykującym ten styl życia, wręcz filozofię. W jego czasach nie było to prostym, ponieważ motywowany moralnie wegetarianizm był wówczas zjawiskiem rzadkim. Jego rola w krzewieniu wegetarianizmu, jako postaci z ogromnym autorytetem, jest nie do przecenienia. Szczególnie w odniesieniu do ówczesnych uwarunkowań społeczno–politycznych. Stosunek tego polityka i męża stanu do zwierząt i przyrody znalazł odbicie również w realizowanej pod jego auspicjami polityce. Z jego akceptacją i dzięki jego poparciu wprowadzono wówczas regulacje prawne stanowiące podwaliny współczesnego ustawodawstwa na rzecz ochrony zwierząt i ich praw. Które rozpowszechniły się dopiero kilkadziesiąt lat po jego śmierci. Nie cierpiał polowania, mimo że otoczony był myśliwskim lobby. Pod jego rządami wprowadzona została ścisła, państwowa kontrola polowania i polujących. Z szeregów myśliwych bezwzględnie usunięto osoby, które nie odpowiadały surowym kryteriom związanym z wydawaniem uprawnień do polowania (próby spacyfikowania PZŁ przez Ministra Otawskiego podczas ostatnich zmian w Ustawie Prawo Łowieckie można w tym kontekście ocenić jako żałosny dyletantyzm). To w jego czasach nabrała kształtu determinowana ideą ochrony pierwotnej, naturalnej przyrody wizja stworzenia strefy ochrony ścisłej, obejmującej cały obszar Puszczy Białowieskiej i przyległych kompleksów leśnych. O powierzchni kilkadziesiąt razy większej niż chroniony dziś, symboliczny w zasadzie skrawek Puszczy jako Białowieski Park Narodowy. Jeszcze za jego życia podjęto pierwsze kroki w tym kierunku. Przedwczesna śmierć tego męża stanu uniemożliwiła niestety dalszą realizację planów dotyczących ochrony Puszczy Białowieskiej. Dziś, na miejscu gdzie rośnie ostatni las pierwotny w Europie mamy tylko niekończącą się walkę kilku organizacji ekologicznych z lokalnym lobby drzewiarzy, leśników, myśliwych.

W odniesieniu do szeroko pojętej kategorii „stosunek do zwierząt“, obejmującej zarówno indywidualne na co dzień praktykowane podejście do braci mniejszych, jak i udział w działaniach na rzecz ochrony praw zwierząt, ochrony przyrody, tej historycznej postaci nie da się inaczej zakwalifikować jako wzorcowej. Polityka - przywódcę - z takimi zasadami moralnymi w zakresie relacji ze zwierzętami i z przyrodą życzyłaby sobie zapewne większość ludzi i organizacji działających na rzecz praw zwierząt i ochrony przyrody. Jeśli nie wszystkie.

My byśmy sobie tego nie życzyli. Nie dlatego, że nie lubił myśliwych.

Stosunek do zwierząt jest miarą człowieczeństwa?

Postacią, którą powyżej trochę przybliżyliśmy jest Adolf Hitler - kanclerz Rzeszy Niemieckiej w latach 1933–1945.  Teraz pragniemy jeszcze bardziej ją przybliżyć z prośbą o zastanowienie się nad tym czy jeśli „miarą człowieczeństwa ma być stosunek do zwierząt“ to czy „stosunek do zwierząt może być miarą człowieczeństwa“? Zawsze i wszędzie?


Stosunek i relacje Hitlera z jego psami – owczarkami alzackimi - miały w oczach współczesnych charakter kultowy. Führer III Rzeszy nader chętnie prezentował się z „Maxem“ a potem „Blondi“ – suczką  podarowaną mu po śmierci „Maxa“ przez SS-manów z ochrony. Na pewno kochał te zwierzęta i w przypadku „Blondi“ była to milość i przyjaźń dozgonna. SS-Obersturmbannführer Werner Haase, lekarz Adolfa Hitlera, otruł ją bezpośrednio przed śmiercią przywódcy Tysiącletniej, ponieważ ów nie mógł znieść myśli o losie jaki czekał psa wraz z jego i Rzeszy końcem. Opinia samej „Blondi“ na ten temat nie jest znana – kto wie, może w oko wpadłby jej Szarik? Jednak czy stosunek Hitlera do bliskiego mu zwierzęcia coś mówi o Hitlerze? Czy jest jakimś papierkiem lakmusowym? Czy może i powinien być „jednym z kryterium oceny moralności polityków, jak chce tego nasz autorytet naukowy prof. dr. hab. Andrzej Elżanowski z Zarządu Polskiego Towarzystwa Etycznego? Albo nasz ukochany Pan Prezydent-elekt? Czy też raczej przyczynkiem do refleksji nad „autorytetami“, autorytetami i politykami formułującymi tak samo bezmyślnie jak arbitralnie te kryteria?

Historyk profesor A. Wippermann zauważa: 
„Gdy politycy pokazują się publicznie ze swoimi zwierzętami mogą liczyć na sympatię, to jest swego rodzaju reklama. Polityk prezentuje się w tym momencie jako człowiek, jak Ty i ja, całkiem normalny, pokazujący, że posiada uczucia i zdolny jest do wyrażenia uczuć wobec zwierzęcia. Jeśli zwierzę te uczucia odwzajemnia, ma miejsce swego rodzaju symbioza. Symbioza między politykiem i zwierzęciem, z którą większość się identyfikuje, honorując ją falą sympatii.“
Dzisiejsza „Blondi“ nie musi być owczarkiem alzackim, może mieć postać bezdomnego kota, wieloryba albo wychudłego bezdomnego kundla z ulicy lub kartki papieru. Warto natomiast pamiętać o tym, że relacje współczesnych „Blondi“ z ludzkimi i ich wzajemne stosunki często nic nie mówią o tych LUDZIACH. Tak samo jak 80 lat temu.

„Wejście w życie prawa gwarantującego ochronę zwierząt jest zgodne z formułowanymi od dziesiątków lat życzeniami  narodu niemieckiego, który je szczególnie kocha oraz świadom jest wysokich etycznych zobowiązań wobec zwierząt". 
Preambuła Reichstierschutzgesetz z 24 listopada 1933 roku. 
….uważam, że stosunek do zwierząt i wrażliwość na ich krzywdę jest ważną miarą naszego człowieczeństwa…“ 
Andrzej Duda Prezydent RP 22 maja 2015
Reichstierschutzgesetz – prawo o ochronie zwierząt w Rzeszy weszło w życie rok po przejęciu władzy przez nazistów w Niemczech. Była to pierwsza tego typu ustawa na świecie o fundamentalnym znaczeniu dla przyszłych regulacji dotyczących ochrony zwierząt i ich praw. Ujęte zostały w niej definicje niehumanitarnego traktowania zwierząt, sformułowane zakazy dotyczące znęcania się nad zwierzętami i szczegółowo wymogi związane z hodowlą zwierząt gospodarskich. Amerykańskie organizacje działające na rzecz ochrony zwierząt odznaczyły Adolfa Hitlera medalem za szczególne zasługi na tym polu. Brutalne traktowanie zwierząt stało się tym samym w Trzeciej Rzeszy nielegalnym, ściganym i karalnym z mocy obowiązującego prawa. Równolegle z legalnym i prawnie legitymizowanym torturowaniem. I znęcaniem się nad ludźmi w więzieniach oraz obozach koncentracyjnych w tym kraju. W 1942 roku został wydany zakaz posiadania psów i innych zwierząt domowych przez Żydów. Jedną z przesłanek do tego zakazu były planowane masowe deportacje tych ludzi do obozów zagłady i związane z tym obawy o los zwierząt podczas transportów ich właścicieli do miejsc kaźni. Z perspektywy końskich – zwierzęcych okularów - czyli punktu widzenia reprezentowanego przez moralny autorytet prof. dr. hab. Andrzeja Elżanowskiego, była to z pewnością racjonalna, podyktowana troską o zwierzęta decyzja, która sama w sobie nie jest niczym innym jak wyrazem empatii. Do zwierząt. Czy jednak zawarta w rozporządzeniu o odebraniu Żydom psów empatia do zwierząt może być jakąkolwiek miarą? Miarą czego? Człowieczeństwa? Na ile uniwersalnym i miarodajnym jest w tym kontekście twierdzenie, iż „miarą człowieczeństwa jest stosunek do zwierzat“? Pomyśleć, Droga Parafio. Pomyśleć. Z użyciem własnych szarych komórek a nie tylko kazań członka Polskiego Towarzystwa Etycznego. O Panu Prezydencie nie wspominając.

W paragrafach §7 i 8 Reichstierschutzgesetz została szczegółowo uregulowana kwestia eksperymentów na zwierzętach. Ustawa o ochronie zwierząt Rzeszy zakazywała ich przeprowadzania na wysoko rozwiniętych zwierzętach kręgowych,  jeśli badania z użyciem zwierząt niżej rozwiniętych były w stanie dostarczyć zbliżonych rezultatów. Czyli jeśli bylo to konieczne ustawa dopuszczała użycie myszy i szczurów w miejsce małp.
 
Reichstierschutzgesetz 1933
 
„….nie podpisze żadnej ustawy, która by pogarszała los zwierząt i podpisze każdą ustawę, która ten los poprawi.“
 
Andrzej Duda, Prezydent RP, 22 maja 2015
Reichstierschutzgesetz był niewątpliwie wyjątkowo postępowym aktem prawnym, mającym modelowy charakter i jego wartości nie powinien umniejszać fakt, iż został wprowadzony w warunkach totalitarnego reżimu oraz panujacej ideologii, opartej na pogardzie dla innych ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że deklarowane przez nazistów w zakresie stosunku do zwierząt wartości były elementem zwiększania atrakcyjności tej ideologii. Argument szczególnej świadomości dotyczącej ochrony zwierząt był integralną częścią machinerii propagandowej Trzeciej Rzeszy. I wypada dokładniej przyjrzeć się dzisiejszym ideologiom, których integralną część stanowią idee ochrony zwierząt oraz ich praw. Czasem skoncentrowanie się wyłącznie na jednym elemencie prowadzi do karygodnych i katastrofalnych w skutkach ocen i działań. W stosunku do ludzi, ale i zwierząt też.

„Trudno mi zrozumieć…“ 
Andrzej Duda, Prezydent RP, 22 maj 2015
Adolf Hitler nie cierpiał polowania. Zachowane z otwarcia międzynarodowej wystawy trofeów łowieckich w Berlinie w 1937 roku zdjęcia pokazują człowieka z miną wyrażającą coś pośredniego między bólem zębów i powstrzymywaniem silnych odruchów wymiotnych. Fotografowi nie udało się wyłapać z oblicza wysokiego dostojnika państwowego wiele więcej niż źle tuszowany wstręt na widok spreparowanych ciał zabitych zwierząt i ich części u wrażliwej na takie widoki osoby. Taką samą minę miał zapewne też Paweł Średziński, prezes WWF - Polska, gdy swego czasu emocjonalnie wyrażał w radio swój punkt widzenia na perwersję, która jego zdaniem przedstawiała wystawa preparatów zwierząt upolowanych przez myśliwych na różnych kontynentach w kieleckim muzeum. Zdjęcia Pawła Średzińskiego z tej audycji się niestety nie zachowały. Prawdopodobnie. O ile Paweł Średziński udał się raczej dobrowolnie do studia polskiego radio, to na otwarcie międzynarodowej wystawy trofeów zaciągnął Führera jego partyjny przyjaciel – Herman Göring. Myśliwy pasjonat. Pretendujący do tytułu Najgrubszego Nemroda Wszechczasów. Komitywa obu Panów – z tak diametralnie różnymi poglądami na świat zwierząt i relacje z nimi była podporządkowana ideologii, wspólnie reprezentowanej idei i naturalnie udziałem we  władzy, którą obaj przedstawiali. W zasadzie sytuacja ta przypomina układ w jednym z naszych ugrupowań politycznych, gdzie jedna z głów tegoż z tytułem profesorskim niewybrednie bluzga na myśliwych i zabijanie zwierząt dla przyjemności, a druga głowa z tej samej sitwy jeździ na Białoruś mordować głuszce. Z przyjemnością zapewne. Różnica polega zasadniczo na tym, że relacje wagowe między prof. Hartmanem i Januszem Palikotem wydają się być dokładnie odwrotne jak w przypadku pary złożonej z łowieckiego antagonisty i protagonisty, która otwierała kilkadziesiąt lat temu wystawę w Berlinie. Media nie donoszą też, że producent wódki z Lublina ciąga profesora z Krakowa na uroczyste msze Hubertowskie. W Trzeciej Rzeszy łowiectwo zostało podporządkowane totalitarnym interesom. Z szeregów myśliwych wykluczono wszystkie osoby wykazujące się niepoprawnością polityczną i pochodzeniem. Włącznie z uwięzieniem i zamordowaniem w kacetach tudzież deportacją, co dotknęło wcale niemałą liczbę osób, w żylach których płynęła krew żydowska. Łowiectwo zostało zinstrumentalizowane i podporządkowane ideologii. W październiku 1945 roku, na mocy decyzji Sojuszniczej Rady Kontroli Niemiec organizacja myśliwych w Trzeciej Rzeszy została zlikwidowana a jej  dalsza działalność zakazana. Tak samo jak SA, SS i Hitlerjugend. Jednak nie dlatego, że myśliwym spod znaku jelenia z hakenkreuzem zarzucano strzelanie do niewinnych sarenek.


Wszystko dobre co zielone?

Podobnie jak do kwestii ochrony zwierząt, tak i do ochrony przyrody przywiązywano w Trzeciej Rzeszy duże znaczenie. Brunatnie zabarwieni Zieloni mieli do dyspozycji restrykcyjne ustawodawstwo w postaci Reichsnaturschutzgesetz – czyli prawa ochrony przyrody w III Rzeszy. Ochrona przyrody zajmowala poczesne miejsce w wizjach związanych z „Generalplan Ost”, czyli wprowadzeniem niemieckiego porządku na podbitych – zarezerwowanych dla rasy nadludzi – terenach wschodnich. Równolegle z głównym założeniem jakim była kolonizacja i kultywacja krajobrazu przyszłego niemieckiego Wschodu, w planowaniu przestrzennym w ramach Generalplan–Ost dużą wagę przywiązywano do zachowania i stworzenia dużych obszarów dzikiej naturalnej przyrody – poddanej jedynie ograniczonemu użytkowaniu. Których estetyczna i duchowa wartość miała wychodzić naprzeciw zapotrzebowaniu tkwiącemu według planistów w duszy niemieckiego człowieka. W odniesieniu do tych fragmentów krajobrazu naziści formułowali zresztą prawie identyczne cele jak współczesni ochrońcy naturalnej naturalności. Trudno odkryć zasadnicze różnice między wizją przyszłej germańskiej Puszczy Białowieskiej sformulowaną przez Ulricha Scherpinga, odpowiedzialnego z ramienia Hermana Göringaza Reichsjagdgebiet Bialowies, a wyobrażeniami dotyczącymi tego samego krajobrazu, które można znaleźć na łamach „Dzikiego Życia”. Ochrony przyrody jako wartości samej w sobie nie dyskwalifikuje czy dyskretuje fakt, iż na akcie prawnym mającym na celu zachowanie fragmentu przestrzeni w pierwotnym stanie widnieje podpis Adolfa Hitlera, Josifa Wassirionowicza Stalina czy Kim il Sunga. Jest to jednak też zasadnicza kwestia ŚRODKÓW, przy użyciu których realizowane są te cele. Chore nazistowskie teorie przyrodnicze pozostały dzięki Opatrzności i zastosowaniu wyjątkowo mało ekologicznych, zanieczyszczających środowisko naturalne pojazdów  typu T-34 tylko teoriami. Niezależnie od tego, że w samej Puszczy Białowieskiej naziści jak najbardziej podjęli intensywne działania na rzecz ograniczenia antropopresji w objętym ochroną kompleksie lasów o pierwotnym charakterze. Działania te nazywaly się wtedy „Sonderauftrag zwecks Befriedung und Evakuierung des Urwalds Bialowies”. Ponieważ pojęcia “ograniczenie antropopresji” wtedy jeszcze nie wynaleziono. Z osiągniętych wówczas efektów przyrodniczych powinien być dumny dziś każdy ekolog. W stosunkowo krótkim czasie stworzono przestrzeń dla natury i nieskrępowanego rozwoju procesów przyrodniczych. Paląc i niszcząc ludzkie sadyby, mordując i wypędzając ich mieszkańców. Zapoczątkowano hodowlę germańskiego tura, symbolu dzikiej przyrody, puszczy przywrócono ich pierwotnych mieszkańców – niedźwiedzie. Osobniki wypuszczane w Puszczy Białowieskiej były rekwirowane Cyganom wędrującym z nimi po miastach i wsiach Wschodniej Europy. Po misiach w Puszczy Białowieskiej nie ma dziś śladu. Ślady po ludziach, którzy im ongiś towarzyszyli rozwiał wiatr gwiżdżący między kominami Treblinki, Sobiboru, Birkenau. Ten historyczny epizod wart jest również refleksji jako niewątpliwy element historii ochrony zasobów przyrodniczych. Na pewno niezbyt chwalebny i z tego wzgledu absolutnie niepoprawny politycznie. Co nie zwalnia od obowiązku pomyślenia gdy ktoś rozwija tytułową tezę do twierdzenia, iż miarą człowieczeństwa jest stosunek do przyrody.

Jeśli bowiem stosunek do zwierząt i przyrody ma być  wyrazem czegoś więcej niż stosunku do zwierząt i przyrody, to miarę do tego wyrazu wypada przykładać własną. A nie posługiwać się podsuniętymi szablonami.

Amen.

czwartek, 21 maja 2015

Bezmięsny raj. Czyli o czym Olga Talk-arczuk?


Obecna pora roku oznacza przejściowy koniec istotnego wpływu myślistffa naszego na ekosystemy. Czyli zabijania Bambi, ograniczonego okresami ochronnymi, podagrą i innymi dolegliwościami utrudniającymi myśliwkom i myśliwym wykonywanie klasycznego polowania. Przez pewien czas  regulacja populacji niektórych gatunków zwierząt spoczywa – jak co roku – prawie całkowicie na barkach kłusowników, kierowców samochodów osobowych i ciężarowych, psów oraz kotów. I tym podobnych. Lukę w roku myśliffskim postanowiliśmy z nudów wypełnić innym rodzajem zajęć. Zajęciem się projektem. Projektem polowanie: KLIK.

Weźmy taką Olgę. Tokarczuk. Zasłużona dama polskiej literatury przez dłuższy kwadrans uprawiała w listopadzie ubiegłego roku w Krakowie dywagacje wokół jej osobistej wizji „dość szeroko akceptowanej społecznie perwersji“. Czyli łowiectwa. Oraz wokół psychopatów w zielonych kapelusikach z piórkami. Czyli nas: TALK-ARCZUKOWANIE.
               
Goronco Parafiankom i Parafianom polecamy posłuchać kazania Pani Olgi o perwersji między minutą 33.33 i 37.30, kiedy pisarka z gorącymi wrażeniami z ciepłych krajów prowadzi stadko projektantek, projektantów i projektanciątek na wycieczkę o charakterze kulinarno–moralnym do Indii. Gdzie 800 000 000 ludzi z circa–about miliarda tam bytujących nie tylko nie zabija, ale i nawet nie konsumuje krów. Podając to jako przykład godny naśladowania a religię, która leży u podstaw niekonsumpcji innych istot jako szczególnie godną wyznawania. Mniej więcej.
               
Że w Indiach są święte krowy niekonsumpcyjne to wie prawie każde dziecko. Mało które jednak zastanawia się nad tym dlaczego? Większość Hindusów jak i nie jedna blondynka z Europy wysiadająca w roku Pańskim 2014 na dworcu głównym w Delhi z pociągu dalekobieżnego ze Sulechowa przekonani są, że tak było „od zawsze“. Że jest to zjawisko o podłożu duchowo-kulturowym w formie rytuału religijnego, determinującego stosunek do niektórych elementów środowiska, w którym bytuje 1000 000 000 ludzi. Czyli między innymi do krów. Że w momencie kiedy pierwszy Hindus zszedł z drzewa, założył turban i padł na kolana przed napotkaną krasulą. Tymczasem całość ma do czynienia z fenomenem tabuizowania niektórych rodzajów pokarmu. Zjawiskiem polegającym na tym, iż określone zwierzęta i rośliny, bądź ich części, generalnie dla ludzi zjadliwe i przyswajalne, są w obrębie niektórych grup społecznych i kultur świadomie wykluczane jako źródło pokarmu lub uważane za niejadalne. Żadne z tych tabu nie ma charakteru generalnego, obligatoryjnego dla całej ludzkości. Tabu konsumpcyjne może mieć formę demonizowania niektórych źródeł pokarmu – wtedy się nie je plugawego i wstrętnego – bądź wyniesienia go na piedestał, czyli uświęcenia. Na długo zanim mała Olga zaczęła pisać powieści zastanawiano się nad przyczynami tego fenomenu. Istnieje na ten temat szereg hipotez. Jedna z nich np. zakłada istnienie uwarunkowanego ewolucyjnie „wrodzonego wstrętu“ do niektórych rodzajów pokarmu, potęgowanego przez moralne normatywy i egocentryczną empatię. Hipoteza ewolucyjno–psychologiczna  ma jednak o tyle haka, że każda z córek Tokarczukowych w wieku do 3-4 lat jest, była i będzie w stanie wcisnąć bez żadnego wstrętu absolutnie wszystko co da sie ugryźć i jako tako koreluje z elementarnymi preferencjami smakowymi – nie jest za kwaśne, za gorzkie czy za gorące. Według  tzw. podejścia strukturalistycznego – jadalność bądź niejadalność stworzeń w obrębie niektórych grup społecznych ma do czynienia z dążeniem do arbitralnego posegregowania ludzkiego kosmosu. Jest wyrazem symboliki podziału tego padołu na „dobre“ i „złe“, „pokrewne” i „obce“. Z kolei inna teoria akcentuje społeczno-tożsamościowy aspekt pokarmowego tabu, który ma ogromne znaczenie dla kreowania i utrwalania się grupowej tożsamości poszczególnych zbiorowisk ludzkich. Wspólne niezjedzenie żaby, krowy albo psa lub świni może być rodzajem społeczno–kulturowego spoiwa. Za bardzo wczesnej młodości młodej pisarki wreszcie, czyli już dość dawno temu, amerykański antropolog i socjolog Marvin Harris opublikował szereg prac z logicznym i dość przekonywującym uzasadnieniem fenomenu tabuizowania chleba naszego powszedniego w formie tego czy innego zwierzątka. Harris, jako przedstawiciel tzw. materializmu kulturowego jest na pewno stosunkowo mało strawny dla większości przewodniczek wycieczek w krainę mistyki, które często prowadzą w objęcia mistyfikacji. Ale wart poczytania. Szczególnie jak się samemu ma ambicje do głoszenia kazań na temat świętych krów. Według niego wzorce kulturowe danych społeczności determinowane są zasadniczo ekologicznymi uwarunkowaniami środowiska, w którym owe społeczności spędzają swoje 5 minut na tym padole i skąd wywodzą się ich korzenie. Amerykański antroplog, autor wydanej w 2007 roku w języku polskim pozycji „Krowy, świnie, wojny i czarownice” opiera przy tym swoje tezy mniej na wynurzeniach autorek literatury beletrystycznej a bardziej na źródłach historycznych i pracach archeologów. Gdyby np. pociąg z Sulechowa, którym młoda pisarka z Polski wybrała się w ubiegłym roku do Delhi przybył trochę wcześniej – jakieś 3000 lat temu - do krainy świętych i dziś niejadalnych krów, to wedle Harrisa (i nie tylko ) Pani Olga zostałaby poczęstowana w tamtejszej dworcowej knajpie hamburgerem a może nawet wołowymi. Flaczkami. Hindusi przestali bowiem jeść swoje krowy stosunkowo niedawno. Konsekwentnie na dobrą sprawę dopiero jakieś 1000 lat temu. A cała historia niejadalności wzięła swój początek od zasiedlania subkontynentu indyjskiego przez napływające z północy koczownicze plemiona naszych dalekich indoeuropejskich kuzynów, czyli Ariów, zwanych też aryjczykami. Ci prowadzili ze sobą w celach konsumpcyjnych stada udomowionych krewnych azjatyckiego tura. Indo-aryjczyków cechowała ściśle schierarchizowana struktura socjalna systemu kast społecznych, których dziś w Indiach zrobiło się sporo, bo ponad 400. Z czasów kiedy istniały tylko trzy kasty pochodzą ślady i przekazy mówiące, że „Prahindusi” nie tylko nie stronili od wołowiny ale wręcz przeciwnie. Zrazy wołowe i cielęcina wytwarzane przy okazji celebrowania rytuałów religijnych stanowiły podstawowe menu kapłanów – przodków późniejszych hinduskich braminów. I nie tylko ich.

Żyliby Hindusi tą wołowiną długo i szczęśliwie gdyby nie fakt, iż zwiększała się stale gęstość zaludnienia. Mnożyli się dość ostro. Z czasem doszło więc do zaciętej konkurencji pasterzy z rolnikami, gdyż zapotrzebowanie na żywność zaczęło gwałtownie wzrastać a powierzchnia nadająca się pod uprawy rolne i pastwiska – kurczyć. Wołowina stała się produktem luksusowym, konsumowanym przez elity, a napięcia społeczne wokół konkurencji o zasoby naturalne zaczęły się zaostrzać. Jeśli przeciętni pra–praprzodkowie dzisiejszych Hindusów jedli z czasem coraz mniej krów to nie dlatego, że je święcili, lecz raczej z powodu prozaicznego deficytu tego źródła białka zwierzęcego. Pokolenie okresu kartek na mięso, który młoda polska pisarka powinna też trochę znać, winno tutaj cuś kojarzyć. Proces ten trwał w starożytnych Indiach nieco dłużej niż realny socjalizm w Polsce i monolog Olgi Tokarczuk w Krakowie 9 listopada 2014 razem wzięte. Rozciągając się na okres między rokiem 1800 p.n.e. do ok. 800 p.n.e. Na dodatek wzrosło znaczenie bydła wykorzystywanego w charakterze siły roboczej, źródła mleka i odchodów używanych jako nawóz i opał. Wyłącznie kulinarne spożytkowanie zwierząt, które mogły się wyżywić niestrawnymi dla ludzi produktami ubocznymi upraw rolnych stało się po prostu nieekonomicznym. Przodkowie Hindusów przestali zabijać krowy, bo im się to nie opłacało. Nie z miłości. Na egzystencjonalnej szali zysków i strat przeważyły materialne zyski z oszczędzenia zwierzęcia i wykorzystania go w niekulinarny sposób. Dopiero na tym ekologiczno–ekonomicznym fundamencie narodził się i zaczął nabierać tempa proces kanonizacji krowy powszedniej indyjskiej do stworzenia świętego i niejadalnego. Proces determinowany później okresem katastrofalnych lat nieurodzaju w V-VI wieku p.n.e., jak i konkurencja z buddyzmem, który jeszcze konsekwentniej reprezentuje rezygnację z korzystania z zasobów w obliczu uwarunkowań środowiskowych. Indyjska święta krowa to w gruncie rzeczy nieświadoma, kolektywna percepcja konieczności zrównoważonego rozwoju, zakotwiczona od wieków we wzorcach kulturowych i w religii. Owszem, zapisany w świątyni oraz religii wyraz społecznej adaptacji do ekologicznych uwarunkowań i stanu środowiska, funkcjonujący wsród Hindusów jako zbiorowe tabu może też  być interpretowany wyłącznie w kategoriach moralnych. Jak to z indyjskiego wątku kazania pani Olgi o perwersji wynika. Ale do tego trzeba wypalić sporo trawki. Indyjskiej. Potem można nie tylko koty odwracać ogonem ale i krowy.

Na marginesie, warto też wspomnieć o marginesie. Czyli muzułmanach w Indiach, którzy uprawiają niecne praktyki ze swiętą rogacizną ku ubolewaniu Pani Tokarczuk, pocieszającej się, że robią to najwyraźniej w konspiracji. Gdyby jednak mała Olga trochę lepiej uważala w szkole, to być może wiedziałaby, że Indie permanentnie znajdowaly się pod wpływem Islamu. A między wiekami XVI i XIX większa część subkontynentu była pod władzą Imperium Wielkich Mogołów. Jak najbardziej muzułmańskiego. Z takąż religią panującą. I wołowiną na wielu stołach. Oraz świętymi krowami z pewnością spełniającymi wówczas zarówno funkcje niejadalnej ekologicznej Wunderwaffe, jak i elementu kulturowej tożsamości ludności hinduskiej, która nie uległa islamizacji.

A dzisiaj? Wieki przeminęły, Olga co nie chciała hamburgera prawi kazania w Krakowie, a tymczasem Hindusi z Indii zaspokajają jedną piątą światowego rynku wołowiny, czyli zapotrzebowania na zabite krowy (kto nie wierzy może sobie googlnąć…KLIK). Ojczyzna Krishny powoli prześciga światowe potęgi w eksporcie krowiego mięsa, takie jak Brazylia czy Australia. Hindusi są na pewno na swój sposób pobożni, ale też – jak ze statystyk wynika – bardzo pragmatyczni. Co ma dla słuchaczy kazań Pani Olgi z czerwonego fotela kolosalne znaczenie. Jeśli bowiem ktoś odczuwa wewnętrzną potrzebę wewnętrznego kontaktu z oryginalną indyjską świętą krową, wcale nie musi – wzorem pisarki – wyjeżdżać do Indii. Wystarczy udać się do najbliższej filii McDonalda. Po pierwsze, jest dużo bliżej. Po drugie, dużo taniej. Po trzecie, po konsumpcji pięciu hamburgerów ma sie 100% gwarancję bezpośredniego kontaktu ze świętością. I potem można się w spokoju oddać medytacjom. Co my też uczyniliśmy. Dochodząc zdaje się do nieco innych wniosków niż niektóre blondynki z Europy po wizycie w krainie świętych krów. 

piątek, 8 maja 2015

"Czy możesz potrzymać wątrobę?" Mój pierwszy dzień na polowaniu. Jak nauczyć, że śmierć jest częścią życia?


Wydana w Niemczech w 2013 roku książka dla najmłodszych czytelników zamyka lukę wśród lukrowanej literatury łowieckiej dla dzieci, która pruderyjnie omija centralny element polowania i zawodzi jako instrument wiernego przekazu istoty i treści łowiectwa jako części przyrody, która nas otacza i w nas tkwi. „Czy możesz potrzymać wątrobę?“ to widziana oczyma małej dziewczynki historia starego człowieka, który wraz z wkraczającą dopiero w progi życia współtowarzyszką udaje się na polowanie w czar majowego poranka. Wspólnie przeżywają piękno i misterium natury. Wspólnie udaje się im upolować kozła. Nad zabitym zwierzęciem ma miejsce rozmowa o tym co składa się na istotę egzystencji. Rozmowa między generacjami o bycie i przemijaniu. O życiu i śmierci. Stary człowiek, sam czujący za plecami zimny oddech nieuchronnie, nieodwołalnie zbliżającego się końca własnej drogi, wyjaśnia dziecku, iż śmierć nie jest naszym wrogiem, lecz kluczowym elementem w wiecznym kręgu narodzin i przemijania. Naturalną częścią otaczającego nas kosmosu. Z którą każdy musi nauczyć się żyć.

Autorami tej pozycji dla młodszych i nie całkiem młodych odbiorców zainteresowanych polowaniem i jego istotą w kontekście relacji z otaczającym nas światem ludzkim i nieludzkim są Brigitte Leuchtenberger oraz Florian Asche.


Książka jest dostępna wyłącznie w języku niemieckim. W związku z tendencjami wokół naszego łowiectwa narodowego warta byłaby być może przetłumaczenia i wydania w języku polskim. Jako odbiorców można sobie wyobrazić Zarządy Okręgowe Polskiego Związku Łowieckiego, które te pozycje będą mogły kolportować wśród członków Polskiego Związku Łowieckiego odsiadujących wyroki za złamanie zakazu zabierania dzieci i wnucząt na polowanie. Przystępnie napisana i skłaniająca do refleksji
z pewnością przyczyni się do umilenia czasu spędzonego za kratami przez tych myśliwych, którzy zostaną przyłapani na próbie wychowania młodego pokolenia zgodnie z egzystencjonalnymi, pozbawionymi lukru, hipokryzji i poprawności politycznej realiami naszego otoczenia.

poniedziałek, 4 maja 2015

List otwarty do Rafała A. Ziemkiewicza.


Przeszanowny Panie Redaktorze!

Zainspirował nas Pan. Naprawdę. Gdyby nie Pan, ten tekst najprawdopodobniej by nie powstał. A temat jest wielce ciekawy, zdecydowanie wart naświetlenia i dyskusji. Skąd zatem pochodzi owa inspiracja?

Otóż z Pańskiego wpisu na fejsbukowym profilu, w którym to, linczując wciąż aktualnie „miłościwie nam panującego” Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, podzielił się Pan własnymi refleksjami na temat łowiectwa. Tego współczesnego i polskiego też. Warto więc przytoczyć fragmenty tych przemyśleń:
"Nie mam nic przeciwko zabijaniu zwierząt [...] Ale co innego zadawanie śmierci tam, gdzie to uzasadnione ludzkimi potrzebami, a co innego niepotrzebne przysparzanie żywym stworzeniom cierpień albo zabijanie dla przyjemności. To barbarzyństwo. Łowiectwo było szlachetnym sportem, kiedy wiązało się z tropieniem, pojedynkiem między człowiekiem a zwierzyną, niosło element ryzyka dla myśliwego i wymagało sprawności. Dziś łowiectwo to właściwie rodzaj rzeźnictwa - zjeżdżają się panowie postrzelać z bezpiecznych stanowisk do nagonionej zwierzyny jak do tarcz i popodniecać się krwią. Może i bywa to uzasadnione koniecznością regulowania populacji (naturalnie ekosystem już tego nie zrobi, bo jest zbyt zaburzony), ale widzieć w tym "miłe chwile" to co najmniej dziwne. Zresztą, rozrywka, która przed wojną była sportem "panów" w PRL stała się zabawą małupującego ich partyjanictwa i ubectwa, co samo w sobie wystarczy, by już oddać dubeltówki, kapelusze z piórkiem, rogi i inne tradycyjne utensylia do muzeum.”
Przyznajemy szczerze, że do krytyki myśliwskiego środowiska, do którego należymy, przywykliśmy i powyższa wypowiedzieć niespecjalnie nas podnieca. W takim razie, spyta Pan, po jaką cholerę, smarujemy ten list? Odpowiedź jest banalna: nie tyle interesuje nas treść, do której też się odniesiemy, ale przede wszystkim to KTO jest jej autorem. Dlaczego? Od pewnego czasu myśliwi obserwują stopniowo narastającą krytykę pod swoim adresem. To nie jest oczywiście żadna nowość, jednak atmosfera gęstnieje a wyraźną czkawką wśród nosicieli zielonych kapelusików odbiła się polityczna decyzja Bronisława Komorowskiego o jego łowieckiej wstrzemięźliwości z kampanii prezydenckiej w roku 2010, która została odczytana w środowisku jako gest Kozakiewicza. Choć niektórzy wiwatowali. W końcu jeszcze nigdy fotograf z Polskiego Związku Łowieckiego nie był prezydentem. To też może być powód do chwały. Jednak przypadek Komorowskiego był wyraźnym, politycznym sygnałem, że mordowanie niewinnych zwierzątek Pierwszemu Obywatelowi Najjaśniejszej raczej nie przystoi. Już nie. Aktualnie, myśliwi, po dłuższym okresie oburzenia i strzelania fochów, stanowiących reakcję na regularnie serwowane im przez media zimne prysznice, zaczynają oswajać się z sytuacją i próbować definiować „wroga”. I tak, obserwując dyskusję na różnych forach czy w mediach społecznościowych, coraz częściej można spotkać się z opinią, iż krytyka myślistwa jest celem i zasługą „lewactwa”. Przy czym pod tym terminem może kryć się dosłownie wszystko: od lewych sprzątaczek w Regionalnych Dyrekcjach Ochrony Środowiska, przez ruchy społeczne, organizacje z przedrostkiem „eko”, lewicowe partie polityczne po lewicowe media itd. Do rangi symbolów wylewania pomyj na współczesnego „buca w zielonym kapelusiku z piórkiem” urosły Radio TOK FM, TVN i Gazeta Wyborcza z niepodważalnym „autorytetem” Pańskiego „ulubieńca” Adama Michnika na czele. No bo wiadomo: lewica to ludzie bez wartości, wywrotowcy, chcący decydować za wszystkich i uszczęśliwiać wszystkich na siłę. Oczywiście w jedyny słuszny sposób, czyli po swojemu. A prawica to oaza wolności, konserwatyzm itepe itede… Jasne, możemy dyskutować nad sensem czy raczej bezsensem takiego podziału politycznego, światopoglądowego, ale nie oszukujmy się – i tak od niego nie uciekniemy. Zbyt mocno jest on zakorzeniony w debacie publicznej.

Wniosek? Prawa opcja powinna rozumieć racje myśliwych, stanowić nadzieję i wsparcie dla polskiego łowiectwa. Teoretycznie.

Zaś praktycznie wyskakuje Redaktor Rafał Ziemkiewicz w nieprzypadkowym czasie ze swoimi przemyśleniami i wywraca powyższe do góry nogami. Efekt robi tym większe wrażenie, iż przytoczony wpis nie pochodzi z głów spin doktorów Jarosława Kaczyńskiego, którzy w ostatniej kampanii prezydenckiej próbowali podlizać się społeczeństwu mówiąc, że prezes kocha kotki a kontrkandydat  morduje zwierzątka z niskich pobudek. Nie pochodzi też z bloga byłego europosła Marka Migalskiego, który w stereotypowy sposób nabijał się z myśliwych, po czym w ramach przeprosin zaśmiał się im raz jeszcze w twarz. Więc dlaczego ci myśliwi, którzy zrzucają całe zło na lewactwo, marginalizują te wypowiedzi? Być może dlatego, że nie traktują PiSu ani żadnej z obecnych partii parlamentarnych jako prawicy. Wręcz przeciwnie. Prawica jest poza Sejmem.

Ale Pan, Panie Rafale! Pan tą prawicą zaiste jesteś! Przecież przytoczony wpis pochodzi spod pióra IKONY prawicowego dziennikarstwa w Polsce! To Pan odwołuje się do tradycji narodowo-demokratycznej, koncepcji Romana Dmowskiego, to Pan aspiruje do bycia przywódcą ideowym „nowej Endecji”, to Pan jest autorem bestsellerów takich jak „Myśli nowoczesnego Endeka”.

Dlatego dziękujemy Panu za wspomniany wpis. Otwiera, a przynajmniej powinien otworzyć niektórym oczy. Pokazuje, że problem z akceptacją współczesnego myślistwa istnieje niezależnie od tego czy ktoś jest „lewakiem”, czy też „prawakiem”. Nosiciel zielonego kapelusika może tak samo dostać kopa w krocze zarówno z jednej jak i z drugiej strony. Więc zamiast rozglądać się nerwowo dookoła, raczej powinien zacząć... myśleć.

A jest nad czym. Czytając Pańskie wynurzenia i będąc świeżo po lekturze „Myśli nowoczesnego Endeka”, nieodparcie nasuwały nam się pewne analogie. Po pierwsze, moglibyśmy porównać poziom Pańskiego wpisu do tekstu Kuby Wojewódzkiego, w którym ten krytykując prawicę, stwierdził, że Roman Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka” analizował fenomen Adolfa Hitlera. Sęk w tym, że, jak Pan słusznie zauważył wytykając celebrycie nieuctwo, książka ta została wydana w roku 1903 (w gazetach artykuły ukazywały się od 1902), a więc pi razy drzwi 30 lat przed dojściem Hitlera do władzy. W każdym razie Wojewódzki dostał od Ziemkiewicza werbalnie po mordzie, a gdy próbował się potem nieudolnie bronić, otrzymał drugi cios i padł jak długi. A długi to on jest. 

W zasadzie mieliśmy ochotę zrobić z Panem to samo. Tylko bardziej po myśliwsku. Czyli wygarnąć socjologiczno-psychologiczno-filozoficzno-ekologiczną amunicją, wypatroszyć, a przed wstawieniem do piekarnika przyprawić sporą dawką ironii i humoru. Ale nie zamierzamy wydawać Panu żadnej „bitwy”. Dlaczego? Bo widzimy, że po prostu jest z KIM rozmawiać: człowiekiem inteligentnym, potrafiącym myśleć krytycznie, potrafiącym wyciągać wnioski, ewoluować światopoglądowo, będącym świetnym obserwatorem życia – choć niekoniecznie wszystkich jego aspektów. Powodów jest więcej, ale o nich wspomnimy w dalszej części listu.

Z naszego punktu widzenia w Pańskim przypadku nakładają się dwie rzeczy: wypominane przez Pana Wojewódzkiemu nieuctwo oraz błędne postrzeganie rzeczywistości. Tej „cywilizacyjno-przyrodnicznej”. Jedno też wynika z drugiego, gdyż idziemy o zakład, że nawet nie próbował Pan zrozumieć podstaw, czyli tego czym jest współczesne łowiectwo. Pisał Pan „na czuja”, na bazie którego zbudował Pan pewien obraz i wyraził względem niego własne emocje.

Przyjrzyjmy się na przykład poniższemu zdaniu:
Ale co innego zadawanie śmierci tam, gdzie to uzasadnione ludzkimi potrzebami, a co innego niepotrzebne przysparzanie żywym stworzeniom cierpień albo zabijanie dla przyjemności. To barbarzyństwo.
Czyżby Ziemkiewicz uważał, że śmierć zwierząt łownych jest nieuzasadniona ludzkimi potrzebami? Na jakiej podstawie? Myśli Pan, że zwierzyna ginie od ołowiu tylko dlatego, że jakiś odsetek psychopatycznego społeczeństwa ma taką fantazję? Że może to i bywa uzasadnione koniecznością regulowania populacji”?

No to śpieszymy Panu z odpowiedzią: te zwierzęta były, są i będą zabijane z pełną premedytacją i na zlecenie. Kogo? Konkretnie Ziemkiewicza. Konkretnie nas. Konkretnie społeczeństwa. Może Pan unieść w zdziwieniu brew i spytać: „ale co ja mam do tego? Przecież nie zabijam.” Zabija Pan, oczywiście nie własnoręcznie – Pan jest sprawcą na stanowisku kierowniczym. A to nie czyni Pana ani lepszym, ani też gorszym od nas. Dlaczego owa śmierć jest zlecana? Bowiem życie zwierząt koliduje z naszą cywilizacją. Nie żyjemy na Czukotce, lecz w środku dość gęsto zaludnionej Europy, w tzw. krajobrazie kulturowym. Każdy metr ziemi ma swojego właściciela a każdy właściciel ma swoje interesy. To generowało, generuje i będzie generować konflikty na styku człowiek-przyroda. Niezależnie od głęboko-ekologiczno-filozoficznych wywodów, na które, mamy nadzieję, jest Pan odporny. Powstaje więc pytanie: jak wykombinować, żeby zwierzętom było dobrze i ze zwierzętami było dobrze? Ano możemy na przykład wyłączyć spod użytkowania gospodarczego ogromne obszary kraju – co jest niemożliwe. Możemy też wyciąć w pień większość konfliktowych gatunków – na co nie będzie zgody społeczeństwa. W końcu możemy dążyć do utrzymania populacji zwierząt WBREW presji cywilizacyjnej (ochrona), jednocześnie zabijając ich CZĘŚĆ (gospodarowanie). I właśnie realizacją tego ostatniego scenariusza zajmuje się łowiectwo. Myśliwi mają za zadanie utrzymać odnawialne zasoby przyrody i prawo z nich korzystać (np. wrzucając potem na ruszt – czym była wielce zdziwiona dziennikarka programu Dzień Dobry TVN Dorota Wellman). No ale dlaczego akurat myśliwi? Przecież mogłyby się tym zająć np. organizacje ekologiczne? Jednak znowu odwołujemy się do życia, do praktyki: myśliwy nie będzie żałował trudu i własnych pieniędzy, by utrzymać zwierzynę, bo w przeciwnym razie nie będzie miał na co polować. I dwururka pójdzie w kąt. I właśnie w tym tkwi siła i piękno łowiectwa: bazuje na życiowych mechanizmach, odwołuje się do natury, nie próbuje niczego komplikować. Zwłaszcza ideologicznymi bzdetami.

Jeszcze parę słów odnośnie przyjemności zabijania. Nie zamierzamy o niej rozprawiać w kontekście czerpania orgazmicznych doznań z samego faktu odbierania życia zwierzynie. Napiszemy tylko tyle: Pańskie przekonania są błędne. Dlatego zapraszamy do lektury: CZĘŚĆ ICZĘŚĆ II

Skupmy się na drugiej stronie medalu. Czy uważa Pan, że zwierzęta ze sklepowych półek zabija się wyłącznie z konieczności? Nie idzie za tym przypadkiem, poza prostą potrzebą zapchania kiszek, również chęć popieszczenia kubków smakowych? Spróbowania czegoś nowego, innego? Po jaką cholerę w takim razie całe to bogactwo produktów zwierzęcych? Po co nam tyle gatunków mięsa, ptaków, ryb, owoców morza? Przecież np. wystarczą dwie ryby na krzyż, kurczak, ewentualnie wieprzowina i wsio. A reszta? Niech sobie żyje. Włącznie ze świętymi zwierzętami leśnymi w Świętych Gajach.

Podążając tym tokiem rozumowania powinno zakazać się produkcji np. aut luksusowych. Wystarczą nam li tylko „kompakty”.

Tak, Panie Rafale, rzeczywistość jest brutalna: Polacy zabijają mnóstwo zwierząt i to dla własnej przyjemności. Czynienie zarzutów myśliwym jest zatem niepoważne. Nie są oni ani lepsi, ani gorsi. Za to zdecydowanie częściej bardziej świadomi tego co robią.

Mając powyższe na uwadze, rodzą się kolejne pytania: do czego miałoby prowadzić takie sztuczne samoograniczenie? Komu służyć? I z czego wynika? Z moralnych imperatywów? Jakich?

Nie tak dawno temu niejaki prof. Jan Hartman, pierwszy etyk TVN, zaczął, jak to ma w zwyczaju, filozofować na temat śmierci, stwierdzając, że zjedzenie większego zwierzęcia jest bardziej moralne niż skonsumowanie dwóch mniejszych. I on zgodnie z tym przykazaniem stara się postępować. Można się spodziewać, że niebawem ten ekspert z UJ wskoczy na najwyższy poziom etyczny i już nikt mu w kwestii żarcia nie podskoczy. Bo dobierze się do wielorybów… Dlaczego o tym piszemy? Ponieważ przypomina nam to dzielenie zwierząt przeznaczonych do gara na te „lepsze” i „gorsze” według mętnych kryteriów moralnych, którymi próbuje się Pan posługiwać. Tymczasem, patrząc obiektywnie, to czy Pan zabije i zje taki czy inny wycinek fauny, to jest wsio rybka. Proszę zrozumieć Panie Rafale, że łowiectwo jest kwestią wyboru. Tak samo jak wyboru dokonuje Pan w sklepie. Dorabianie do tego ideologii trąci absurdem. 

Wróćmy więc do pytania: z czego takie postrzeganie wynika?

I w tym miejscu zaczerpnijmy z twórczości Romana Dmowskiego, który na początku „,Myśli nowoczesnego Polaka” napisał był:
„Nierzadko spotykamy się ze zdaniem, że nowoczesny Polak powinien być jak najmniej Polakiem”.
Czy nie przypomina to Panu czegoś? Gdyby tylko zastąpić wyraz „Polak” wyrazem „człowiek”, rysuje nam się obecnie bardzo modna wizja bytu człowieka na tym padole, zgodnie z którą powinien być on w coraz mniejszym stopniu człowiekiem – czytaj: częścią przyrody. Brawo Dmowski! Staruszek wiecznie żywy! To z kolei jest pokłosiem m.in. nachalnej zielonej propagandy, wbijającej ludziom do głów hasło „człowiek to najgorszy wróg przyrody”, wynikającej z kompleksów. Kompleksów na punkcie własnego gatunku i nie tylko. W efekcie nie mówi się o odpowiedzialności człowieka za przyrodę, lecz coraz częściej widoczne są działania zmierzające do moralnego samowykluczenia Homo ss. z tejże. Cacy staje się więc jej nabożne kontemplowanie, najlepiej na kolanach, natomiast racjonalne korzystanie z jej odnawialnych zasobów jest kwestionowane. Cóż jednak ma to wspólnego z rzeczywistością, funkcjonowaniem Matki Natury? Obiektywnie rzecz biorąc - nic.

Wreszcie, pragnę podzielić się z Panem pewnym odkryciem, którego dokonaliśmy właśnie dzięki lekturze „Myśli nowoczesnego Endeka”. Otóż wyznał Pan, że zakochał się w pewnym zdaniu Romana Dmowskiego, stanowiącym istotę endeckiej tradycji i skrót odpowiedzi na wszystkie stojące przed nami (Polakami) pytania. Brzmi ono następująco:
„Wciąż mamy w Polsce milionowe rzesze analfabetów – i w nich nasza nadzieja!”
Podobnie jak Dmowskiemu, myśliwym wcale nie chodzi o pochwałę analfabetyzmu. Wręcz przeciwnie. Środowisko nosicieli zielonych kapelusików cechuje coraz głębsza świadomość, że przyszłość współczesnego łowiectwa zależy od pozytywistycznej (na miarę XXI wieku) pracy u podstaw prowadzonej wśród społeczeństwa. Od uświadamiania ludzi dorosłych, ich potomstwa, kolejnych pokoleń. O tym może Pan przeczytać w każdym dostępnym łowieckim periodyku tudzież Internecie.

Panie Rafale! Pan jest właśnie takim analfabetą. Przyrodniczym, łowieckim. I w takich ludziach jak Pan myśliwi pokładają nadzieję!

Wyobrażamy sobie, że może być Pan nieźle zdziwiony, dowiadując się jak wiele dzisiejsze polskie łowiectwo może czerpać z tradycji endeckiej, pracy Romana Dmowskiego i spółki. A gdy dodamy, że owa działalność – abstrahując od jej słabości – jest prowadzona przez eks-towarzyszy z TW Kazimierzem dr Lechem Blochem i wiceministrem spraw wewnętrznych za czasów Kiszczaka Andrzejem Gdulą na czele, to chyba dostanie Pan zawału. Dlatego życzymy zdrowia.

Podsumowując, pragniemy wyrazić rozczarowanie, że Pan, jako ikona prawicowego dziennikarstwa w Polsce, nie popisał się tym razem narodową kreatywnością prezentując swoje argumenty przeciw myśliwym. Można by nawet pomyśleć, iż zerżnął je Pan wprost od Michnika tudzież innego Hartmana. Proszę również mieć na uwadze, że rzucając słoikiem z antyłowieckimi fekaliami w obecnego prezydenta, dostaje się również osobom postronnym ze skłonnościami do narodowego konserwowania.

P.S. W PRL też wielu dziennikarzy szmaciło się dla systemu. Ale to chyba nie powód, by Pan rzucił teraz piórem?

Z wyrazami szacunku,

zdrowa (potwierdzone psychiatrycznie) tkanka narodowa,

Wojciech Bołoz, Daniel A. Kałużycki

Syndrom dziczych cycków renkom zbucowany.