piątek, 24 marca 2017

PrzedOSTATNI kęs.

Co prawda nie lubimy pożegnań – dlatego chcieliśmy spierdolić bez słowa – ale szczontki sumień i kultur naszych nie pozwoliły na aż tak błyskotliwy „The end“. 

Tak wienc…


Drodzy Parafianie!

Ite, missa est. Idźcie, ofiara spełniona - można stosunkowo często usłyszeć przy różnych okazjach. Takoż i my pragniemy niniejszszym zakomunikować, iż tutejszy blog kończy swoją działalność. Dziękujemy Wam, którzy przez ponad trzy lata ofiarnie klikaliście na bucowskie poletko. Mamy nadzieję, iż przedstawiona tfurczość podobała się wszystkim, którym miała się podobać i nie podobała się wszystkim, którym nie miała się podobać. Lub odwrotnie.

Nie zawieszając piórek na kołkach, wybrane – stosownie zaktualizowane i rozszerzone - teksty postaramy się kiedyś wydać w formie książkopodobnej.

Jeszcze raz dziękując wszystkim Parafiankom i Parafianom za złożenie ofiary w formie poświęconego czasu i komputerowych oraz szarokomórkowych mocy przerobowych…

Serdecznie pozdrawiamy z bucowskim Dasz Bur,

Wojtek Wojciechus Bołoz

R.Andrzej Krysztofiński (vel Daniel A. Kałużycki)


środa, 1 marca 2017

Ambonofobia.


„Ambony w ogóle powinny być zdelegalizowane, szpecą krajobraz i nie dają zwierzynie szans – to już nie polowanie, ale zwykła egzekucja.“
Można było przeczytać niedawno na stronie internetowej związanej z kilkoma organizacjami ideologicznej ochrony przyrody. Co wskazuje jednoznacznie – tak jak reszta tekstu – że nie chodzi o elementy wyposażenia kościołów. Chodzi o „ambonofobię“ związaną z łowiectwem. Zjawisko, którego wyrazem są nie tylko uwagi takie jak powyższa, lecz również celowe niszczenie i dewastacja tych urządzeń. „Szpecenie“ krajobrazu jest w najlepszym razie użyciem swoistej metafory. Przed wieloma laty Profesor Wiktor Zinn snuł ze śpiewnym, kresowym akcentem w Telewizji Polskiej fascynujące opowieści o polskich budowlach, pomnikach, architekturze i krajobrazach, przyciągając przed ekrany czarno-białych telewizorów setki tysięcy Polaków. Przedmiotem jednej z urzekających gawęd mistrza piórka i węgla były uroki prozy wiejskiego krajobrazu – z typową szachownicą pól, strachem na wróble, miedzą, polnymi dróżkami i samotną gruszą. Wyczarowany w przeciągu kilku minut węglem i kredą pejzaż profesor uwieńczył „obligatoryjną czarną wstęgą lasu“ zamykającą horyzont i dodał, że nie może na jej tle zabraknąć wpisanej ambony myśliwskiej. Profesor Wiktor Zinn nie cierpiał widocznie na „ambonofobię“. Ambona myśliwska w krajobrazie kulturowym – którego nazwa pochodzi od użytkowania i korzystania z określonych przestrzeni , ich „kultywowania“ – jest wizualnym symbolem łowiectwa i polowania jako integralnego elementu tego krajobrazu. Ani szpeci, ani upiększa, ona po prostu jest. Tak jak polna lub leśna dróżka, ogrodzenie pastwiska czy drzewa rosnące w szeregach w lesie. Obiekcje i histeria ekologistyczna na widok ambony (myśliwskiej), wyrażające się w postulacie o jej delegalizację, są z reguły bardziej świadectwem braku akceptacji i respektowania łowiectwa jako formy korzystania z krajobrazu niż odzwierciedleniem wyjątkowej wrażliwości estetycznej dojrzewających nastolatków, którzy fantazjują i rozwalają urządzenia służące polowaniu. Z pewnością po części problem wpisuje się w wandalizm „powszedni“ i często klasyfikowany jest tak samo jak zdewastowany przystanek tramwajowy lub autobusowy. Rożni się od niego o tyle, że w przypadku zniszczenia przystanku nie pojawia się w tle motyw niechęci do korzystania z autobusów i tramwajów tudzież obrzydzenia pracą kierowców czy motorniczych. W cytowanym na wstępie tekście występują również zastrzeżenia dotyczące etycznej strony polowania z ambony, które zdaniem autora jest amoralne, ponieważ nie daje szans zwierzynie i czyni z polowania egzekucję. Ta troska o myśliwską moralność ze strony przeciwnika polowań jest tak samo rozczulająca co niepoważna. U jej źródeł leży pewien właściwy wszystkim ludziom fenomen natury psychologicznej, który da się streścić jako skłonność i gotowość do wyrażania empatii dla słabszych wobec przewagi lub absolutnej dominacji „silniejszego“. Z tego względu już w Biblii sympatia jej autorów stała po stronie Dawida a nie Goliata. Co więcej, ludziom tak się ten motyw spodobał, że na przestrzeni wieków został powielony w różnych innych „bestsellerach“. Choćby w „Czterech Pancernych i psie“, gdzie w każdym odcinku Janek, czyli Dawid, wybijał kompanię ciężko uzbrojonych esesmanów, czyli Goliatów, zaś Szarik brał do niewoli drugą. Klasyka przebojów filmowych z Hollywood w głównej mierze oparta jest właśnie na wykorzystaniu tego motywu. Publiczność się nim ekscytuje, choć warto podkreślić, że ma on niewiele do czynienia z rzeczywistością, w której Goliaci regularnie wpierniczają Dawidom, szybsi dopadają wolniejszych, inteligentniejsi pokonują mniej inteligentnych itd. Nieliczne wyjątki niestety tylko potwierdzają twarde, życiowe realia. Jednak owa gloryfikacja słabszych wraz z tendecją do indentyfikowania się z nimi wynika z naszej ludzkiej „natury“ Bowiem z jednej strony, jako zwierzęta stadne lubimy wszelkie hierarchie, a z drugiej, jako indywidualiści, już niekoniecznie. Posiadamy więc zarówno zdolność do kooperacji i wyrażania empatii, jak i pokłady agresji oraz skłonność do konkurencji. Część tego złożonego mechanizmu stanowi także podświadoma umiejętność wcielania się w rolę ofiary. Im bliższe są nam ofiary, tym większą czujemy z nimi „niewidzialną więź“. Zenon Kruczyński nie walczy o życie masakrowanych chemia i packami owadow , lecz ciepłokrwistych ssaków pod postacią m.in. świń, z którymi łatwiej się identyfikuje.

Oczywiście wszyscy możemy czuć się „Dawidami“ i im współczuć. Jednak nie zmieni to faktu, iż każde polowanie – te ludzkie jak i nieludzkie – determinuje ścisła hierarchia. Jest łowca i jest ofiara. Bez tej hierarchii nie mamy do czynienia z polowaniem, lecz z walką. A to coraz częściej współczesnemu człowiekowi zaczyna rozpływać się w opisanym wyżej psychologicznym koktajlu, co kończy się hollywoodzkim bajdurzeniem o „dawaniu równych szans“. Również obiektom łowów. Tymczasem, jeśli jakiemukolwiek zwierzęciu na Ziemi zachciałoby się zmienić rolę i zacząć polować na ludzi, to kolokwialnie mówiąc, zwierzę to miałoby i ma przerąbane. Nie tak dawno na Alasce wilki zjadły nauczycielkę, która lubiła sobie pobiegać. Najwyraźniej reklamowane przez WWF bieganie z wilkami nie wszędzie i nie wszystkim wychodzi na zdrowie. Amerykanie zareagowali błyskawicznie i wybili do nogi wszystkie watahy przebywające w okolicy. Bez względu na to czy wilki były „winne“, czy „niewinne“. W ten właśnie sposób wyglądają „równe szanse“. Hierarchia między myśliwym a ofiarą zawsze była, jest i będzie. Różnica między wczoraj a dziś leży przede wszystkim w środkach. Począwszy od XIX wieku, kiedy „Goliaci“ w zielonych kapelusikach dostali do rąk nowe rodzaje broni palnej, optykę, środki komunikacji, szanse „Dawidów“ zmalały praktycznie do zera. Co szło równolegle z rosnącą świadomością „skończoności“ użytkowanych zasobów przyrodniczych. Dlatego też „Goliaci“ zaczęli płodzić zbiory reguł i norm etycznych (dziś uznawanych za wielowiekowe), traktując „Dawidów“ coraz bardziej humanitarnie z wyraźną tendencją do ich antropomorfizowania. I właśnie na powyższym tle u części społeczeństwa dochodzi do epatowania „ambonofobią“. W tym kontekście ambona widziana jest jako coś co pogłębia dysproporcję w szansach zwierzyny i myśliwego. A emocje przybierają formę niszczenia urządzeń łowieckich pod płaszczykiem „dobrego uczynku“ niesienia pomocy dla zwierząt. Jednak do ich zabicia nie potrzeba a priori niczego więcej niż strzelby i amunicji. Dewastacja ambony myśliwskiej nie pomoże żadnemu z „Dawidów“, a plan pozyskania zostanie tak czy owak wykonany. Problem z ekologistyczną fobią na tle ambon polega na tym, że ta „walka z symbolami“ – pozornie taka sama jaką prowadzili w XIX wieku robotnicy niszczący maszyny , w których upatrywali źródło nędzy i bezrobocia – przybiera lub w coraz większym stopniu przybierać będzie formę eskalującego konfliktu społecznego. W przeciwieństwie do tkacza z początku XIX wieku, który czuł się egzystencjonalnie zagrożony, żaden ratownik tego padołu nie jest widokiem ambony materialnie „poszkodowany“. Ona służy mu wyłącznie jako „zastępczy chłopiec do bicia“ w celu dania upustu nienawiści i agresji wobec łowiectwa oraz samych myśliwych. Niestety te emocje i zachowania są albo świadomie i z całą premedytacją podsycane przez radykalny ekomargines, albo tolerowane przez ideologiczną ochronę przyrody. „Quo vadis?” – wypadałoby spytać. Tylko czy któryś z chorujących na ambonofobię zechce odpowiedzieć?

piątek, 10 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział III: marska wątroba w umarłym lesie.

Dobra konferencja nie jest zła i powinny ją też ukoronować wnioski pokonferencyjne. W odniesieniu do pewnych tendencji i środków edukacyjnych, przy pomocy których jest czy ma być realizowana edukacja łowiecka i leśna – nasuwa się „rogowska refleksja pokonferencyjna”, czyli wniosek pokonferencyjny z morałem pod psem . W numerze 10/2015 Braci Łowieckiej ukazała się wzmianka o wydanej krótko przedtem w Niemczech niepozornej książce „dla dzieci i rodziców, którzy chcą dorosnąć” pod tytułem „Czy możesz potrzymać wątrobę?”. Jest to publikacja o charakterze edukacyjnym, bezpruderyjnie i otwarcie oraz w przystępnej formie podejmująca temat relacji dziecko – śmierć zwierząt na polowaniu. Temat, który w Rogowie między wierszami kilku referatów sprawiał nie tylko trudności, lecz poważne trudności. W krótkiej recenzji tej książki na łamach Braci Łowieckiej zawarta była sugestia, iż być może warto byłoby wydać tę pozycję również w języku polskim. Podobną opinię można było znaleźć również w jednym z listów czytelniczych do Braci Łowieckiej, dotyczącym opublikowanego przez nasz miesięcznik wywiadu z Arkaduszem Glaasem. Jego autor napisał:
„Przy okazji w tym samym numerze BŁ 10/2015 trafiłem na artykuł Pana Daniela A. Kałużyckiego informującym o ukazaniu się w 2013r w Niemczech książki dedykowanej dla najmłodszych czytelników pod wiele mówiącym tytułem "Czy możesz potrzymać wątrobę? Mój pierwszy dzień na polowaniu". Książka liczy nieco ponad 30 stron i jest ilustrowana. Co ważne to to, że autorami są osoby znacznie mądrzejsze i bardziej rzetelnie utytułowane od Pana Glaasa, a nie tylko legitymują się członkostwem w organizacjach, które w czambuł przyjmują jak leci wszystkich którzy się zgłoszą po to aby poprawić sobie samopoczucie. Co prawda dostępna jest w języku niemieckim, ale co stoi na przeszkodzie aby ją przetłumaczyć na język polski? Uważam że jest to kapitalne zadanie dla władz PZŁ i nie tylko. Kto zrobi to pierwszy poza tym, że pewnie na tym zarobi to wykona kawał bardzo dobrej roboty na polu oświecenia choćby takich ignorantów jak wysoko kształcony Pan Arkadiusz Glaas."
Kilkanaście miesięcy po tym, jak ów list dotarł do redakcji Braci Łowieckiej, wypada zakomunikować jego autorowi, iż na dzień dzisiejszy nie zanosi na to, aby Arkadiusz Glaas lub inne dziecko polskie dostało w ręce tę pozycję w języku ojczystym. Rozmowy z czterema wydawnictwami specjalizującymi się w publikacjach o tematyce przyrodniczo–leśno–łowieckiej wykazały, iż wydawcy obawiają się ryzyka związanego z niepewnym zbytem tej lektury, argumentując, że nie wiadomo czy ktoś to weźmie do ręki i będzie czytał. A myśliwi to już w ogóle. Najwidoczniej wydawcy zakładają, iż w Polsce poluje 120 000 analfabetów. Innym zastrzeżeniem formułowanym w tym kręgu ma być fakt, iż „książka jest zbyt niemiecka”. Na pewno jest napisana i wydana za Odrą. Co prawda nie wiadomo czy sarna patroszona w jednej ze scen opowiadania Floriana Asche odczuwa różnicę czy patroszy ją dziadek z wnuczką u boku, czy też Sarmata z karabelą przy pasie, jednak to ta różnica wydaje się dość istotna dla potencjalnych krajowych wydawców książki. I nie tylko dla nich. W nieformalnej wymianie zdań na jednym z portali społecznościowych rzeczniczka prasowa PZŁ, pani Diana Piotrowska, kategorycznie wykluczyła jakiekolwiek zaangażowanie przewodniej siły łowiectwa w udostępnienie książki polskim czytelnikom, uzasadniając to właśnie jej pochodzeniem (no bo wiadomo... niemiecka, czyli obca - w przeciwieństwie do lunety marki Zeiss zamontowanej na sztucerze marki Mauser). Twierdziła też, że PZŁ ma w zanadrzu lub rękawie inną strategię edukacyjną. Być może lepszą. Być może chodziło również o obawy, że podopiecznym ZG PZŁ lektura ta mogłaby zaszkodzić. A może nawet ich dzieciom. Nie wiadomo jak kategorycznie, ale tak samo odmownie zareagował niedawno zarząd jednej z organizacji zrzeszającej głównie byłych i aktywnych leśników oraz myśliwych i przyrodników z Pomorza, gdy pojawił się pomysł współpracy przy zebraniu środków, aby wydać „społecznie” chociaż symboliczną ilość egzemplarzy, rozdzielając je wśród starszej i młodszej dziatwy. Czym zaszkodziła zarządowi tego stowarzyszenia „Wątróbka zza Odry”? Znów, nie wiadomo. W każdym bądź razie tego przysmaku po polsku na razie nie ma i jeśli nie znajdzie sie paru myśliwych dobrej woli gotowych zaangażować się w wydanie, to go nie będzie. Jednak na rynku polskim – jak sie okazało w Rogowie - już są pozycje edukacyjne dla dzieci o umieraniu. Umieraniu lasu.


Każdy uczestnik rogowskiej konferencji znalazł w przekazanych mu materiałach książkę/komiks edukacyjny pt. „Umarły las” autorstwa Tomasza Samojlika i Adama Wajraka. Tomasz Samojlik jest pracownikiem Instytutu Badań Ssaków w Biażowieży, a Adam Wajrak popularnym dziennikarzem Gazety Wybiórczej. Redaktor Wajrak wypowiada się w swoich artykułach często na tematy związane z leśnictwem i łowiectwem, ma ogromne zasługi w kształtowaniu społecznych postaw proekologicznych. Jego kompetencja i publicystyczna twórczość w ciągu ostatnich lat miały i mają z pewnością wpływ na postrzeganie i wizerunek leśnictwa oraz łowiectwa wśród czytelników gazety Adama Michnika i nie tylko. Prawdopodobnie z tego względu organizatorzy konferencji w Rogowie, odbywającej się pod patronatem Lasów Państwowych i Polskiego Związku Łowieckiego, zdecydowali się właśnie tę pozycję, właśnie tych autorów, włączyć do pakietu materiałów konferencyjnych przekazanych uczestnikom. „Umarły las” jest niewątpliwie cenną pozycją edukacyjną - kosztuje 39.90 zł za sztukę. Podkreśla to w krótkiej recenzji na ostatniej stronie tej publikacji również pani Joanna Olech: "Umarły Las" to zabawny ptasi western. Ale ani czytelnik się obejrzy, jak zostanie niechcąco wyedukowany. Łyknie zdrową porcję wiedzy o lesie, a być może pomnoży grono szlachetnych obrońców przyrody". Nie wiadomo jak podziałał kontakt z tą książką na innych uczestników konferencji, ale na podstawie doświadczeń własnych wypada stwierdzić, iż po tej lekturze nie występują ataki ratowania wielorybów, a i widok przydrożnych drzew nie wywołuje chęci przywiązania się do wierzchołka któregoś z nich w dziele szlachetnej obrony przyrody. Nawet popęd do sortowania śmieci leży w granicach normy. U dzieci też. Być może więc renomowana specjalistka od literatury dziecięcej trochę przesadza. W tej książce coś jednak musi tkwić. Otóż współtowarzyszący redachtorowi starszemu w konferencji pies rasy jamnik przeleżał prawie całą drogę powrotną na torbie, w której znajdowały się między innymi materiały z „Umarłym lasem” włącznie. I co robi ten w zasadzie dobrze ułożony, czyli wyedukowany jamnik na jednym z postojów? Otóż wyskakuje z samochodu i gryzie w pończochę na wysokości kostki Bogu ducha winną obywatelkę, przechodzącą przypadkiem obok samochodu. Poważna rozmowa z jamnikiem po tym incydencie nie wniosła niestety nic do rozwikłania zagadki jego zachowania się i ewentualnego związku między agresywną reakcją, autorem materiałów konferencyjnych, samymi materiałami konferencyjnymi oraz zieloną spódnicą, którą przypadkiem nosiła ugryziona w pończochę pani. Jednak da się chyba sformułować morał z owej historii pod jamnikiem. A brzmi on: edukacja jest ważna, mało ważne przy pomocy jakich środków, ale najważniejszymi są jej efekty. A te są jakie są – i to akurat należało zdaje się do tych trudniejszych z trudnych tematów w Rogowie.


P.S. Gdy powyższe zdjęcie ukazało się po raz pierwszy, w Internetach odezwały się wirtualne głosy grożące złożeniem doniesienia do prokuratury w sprawie znęcania sie nad psami myśliwskimi. Pragniemy Drogą Parafię jednak uspokoić. Pies czuje się nadal dobrze. Jeśli ktuś dysponuje nadmiarem empatii powinien raczej pomyśleć o innych uczestnikach konferencji. Przynajmniej o niektórych...


poniedziałek, 6 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział II: oswajamy ośmiorniczki!


Podczas konferencji w Rogowie pani doktor Anna Wierzbicka wygłosiła referat o postrzeganiu. (WIDEO). “Co zrobić by myśliwi byli bardziej akceptowani?“ pytała młoda, starsza stopniem naukowiec z UP w Poznaniu , podsuwając jednocześnie pobożne – jak na krześcijański kraj przystało - podpowiedzi rezultujące z podglądania mniej pobożnych i gorszych modeli myślistffa…


Pani doktor głosiła między innymi, że dziczyzna powinna być ogólnodostępna (pod względem obecności w sklepach i ceny).

My też podjęliśmy ten temat – co prawda mniej naukowo, ale za to z ładniejszym (chyba) obrazkiem:


W przypadku promocji dziczyzny problem polega na przykład na tym, iż nikt na dobrą sprawę nie potrafi powiedzieć czy Polacy nie jedzą dziczyzny, bo nie lubią, czy dlatego, że jej nie ma. Większość upolowanych w Polsce zwierząt wyjeżdża za granicę. I choć jeden z wiceministrów grzmiał niedawno z trybuny sejmowej, że ma miejsce wykup dziczyzny z polskiego rynku przez firmy eksportujące ją na Zachód, to wykup nie może mieć miejsca bez wyprzedaży. A wyprzedaż realizują zarządcy obwodów łowieckich. I jeśli tym (wszystko jedno czy z PZŁ, czy LP), jak również indywidualnym myśliwym jest kompletnie obojętnym dokąd powędrują tusze strzelonych przez nich zwierząt – czy na polskie stoły, czy też przyczyniać się będą do popularyzacji polskiego łowiectwa wśród francuskich albo niemieckich psów, karmionych delicjami wytwarzanymi z wyprzedawanych przez polskich myśliwych za śmieszne kwoty dzików (nie przypadkiem ten pies zagranicznego pochodzenia na obrazku jest taki tłusty) to wiele rzeczy można sobie darować.

Pozyskanie dziczyzny na jednostkę powierzchni w Polsce nie jest zbyt oszołamiające (przynajmniej to oficjalne – gospodarka myśliffska prowadzona jest zresztą pod kątem pozyskania medali i dewizowców, mniej pod kątem pozyskania dziczyzny). 70–80% tusz wyjeżdża za granicę, resztówkę zjadają sami myśliwi i ich rodziny (drobna zwierzyna pozostaje na rynku polskim praktycznie w 100% <?>) albo ląduje ona w sklepach po przerobieniu, po wysokich cenach – jak na polskie kieszenie i w porównaniu do innych mięs (choć tak całkiem tania to ona zresztą nie może być – dystrybucja, przerób, pośrednicy w końcu kosztują…). Popularne, kwitnące i wszechobecne kłusownictwo wskazuje jednak na to, że przynajmniej niektórzy Polacy niezrzeszeni w PZŁ przed dziczyzną właściwie wstrętu nie mają. I być może zamiast głośno i z przekonaniem serwować pobożne recepty, warto byłoby się zająć realnymi problemami, które tkwią w samym modelu i jego myślistwie.

Mamy na przykład zapis w ustawie, cytowany przez nas w folii, że „osoby wykonujące polowanie odstąpioną im zwierzynę mogą spożytkować według własnego uznania z wyjątkiem odsprzedaży…“. Podyktowany onegdaj obawami przed nielegalnym obrotem dziczyzną, do którego myślistffo narodowe, pod wodzą wiekowych najwyższych czynników, które być może nie zauważyły, że Gomułka już umarł, sprzedające jak najbardziej skórki z odstąpionych im lisów dorabia dziś ideologię. Po co? Przepis niby ni parzy, ni ziębi i jest w gruncie rzeczy martwy, ale jakże symboliczny. Odstąpione im gdzieniegdzie w banknotach „strzałowe“ w myśl tego przepisu polskie myślistffo powinno właściwie oprawiać w ramki, zakopać, rozdać czy inaczej spożytkować, włącznie z podtarciem się, ale z wyjątkiem odsprzedaży. Na powyższe nakłada się tysiąc i jedno uwarunkowanie – także w sferze mentalnej. Zdobywcy medalowego oręża ze śmierdzącego uryną jak chlewnia dla pięciuset tuczników odyńca jest kompletnie obojętne dokąd pójdą i kto zje szynki drugiej strony medalu czyli niespecjalnie pachnącą dupę odyńca... Ale na własny stół to raczej nie. Raz, że za duży, a dwa - niezbyt apetyczny. A ze skupu pójdzie w kiełbasę i będzie dobrze... Jeśli ktoś nie wierzy, to może poprosić panią dr Wierzbicką, żeby to zbadała przy pomocy ankiet wśród bohaterów artykułów „MEDALE, MEDALE, MEDALE“ z Łowca Polskiego… Z tego względu stawiamy tezę, iż dziczyzna – dystrybuowana częściowo w Polsce jak rąbanka za okupacji - nie jest i nie będzie przy tych uwarunkowaniach ani ogólnie dostępna (a w sklepach to już w ogóle), ani tania… Trudności z dystrybucją wśród Kowalskich pogłębiają monopolistyczne praktyki na rynku, rygorystyczne i nadinterpretowane przepisy, a oddać do skupu jest wygodniej niż inwestować w konieczną infrastrukturę i szukać, czy czekać na klienta. Jednak zamiast o RZECZYWISTYCH przyczynach nieobecności i niskiej atrakcyjności dziczyzny, mówi się o jej przyrządzaniu. I w Rogowie nie było inaczej.

Stąd jesteśmy zdania – przy całym szacunku dla słusznych w gruncie rzeczy wywodów pani dr Wierzbickiej – że propagandowa popularyzacja samej dziczyzny i jej konsumpcji w obecnej formie prowadzi w ślepą uliczke. Tak się nie da poprawić wizerunku polskiego myślistffa. Ani o gram, ani o milimetr.

Lecz jest ratunek, światełko nie w tunelu, ale na talerzu… Proponujemy zostawić dziczyznę dziczyźnie i skoncentrować się na realnych możliwościach zmiany wizerunku myśliwych za pomocą środków konsumpcyjnych.

Na tej samej konferencji został zapowiedziany referat pod prowokacyjnym tytułem „Dziczyzna - klucz do poprawy wizerunku myśliwych czy ołowiowa bomba?“ autorstwa Krzysztofa Lechowskiego i Diany Piotrowskiej z Zarządu Głównego Polskiego Związku Łowieckiego (
WIDEO). Z wieloma słusznymi uwagami, jednak – jak wskazywaliśmy powyżej – dziczyzna nie jest i nie będzie najprawdopodobniej przy obecnych uwarunkowaniach żadnym kluczem do niczego. Najwyżej koślawym wytrychem do poprawy własnego samopoczucia i gwoli zadowolenia garstki, która ma chody i się załapie na jakieś warsztaty kulinarne. Choćby na takie jak zorganizowane i prowadzone drugiego dnia konferencji w CEPL przez pana Krzysztofa Lechowskiego. Niewątpliwie profesjonalne, niewątpliwie smakowite, ale w Polsce gdzieś 2/3 obywateli nie ma w ogóle kontaktu z dziczyzną. Wie ewentualnie jak to wygląda, lecz nie ma pojęcia jak smakuje. Zaprosić więc ponad 20 milionów Polek i Polaków na następną konferencję w Rogowie, żeby na własne oczy, nie przez szybkę telewizora a przy pomocy własnych kubków smakowych przekonali się, że Bambi da się nie tylko zabić, ale i zjeść? Ale skąd wziąć Chrystusa, który zagwarantuje w tym wypadku dostateczne ilości pokarmu dla wszystkich wierzących w głoszone z Nowego Świata i Poznania przesłanie o zbawiennym działaniu dziczyzny na kubki smakowe i wizerunkowe?

Nasza propozycja polega na tym, żeby w przyszłości skoncentrować się na myśliwskiej promocji ośmiorniczek. Dzięki wnukowi zapalonego myśliwego Henryka Sienkiewicza, ta potrawka stała się w Polsce bardzo popularna i ma niesłychanie wiele zalet. Po pierwsze nie może być absolutnie żadnej mowy o ośmiorniczkach jako ołowianej bombie. Po drugie ośmiorniczki są w sklepie tańsze niż dziczyzna. I po trzecie - przede wszystkim - łatwo i prawie powszechnie dostępne. W drodze powrotnej z Rogowa przeprowadziliśmy z jamnikiem badania we wszystkich mijanych sklepach Biedronki. Świeże ośmiorniczniki można tam było dostać, jak nie mieli to mówili, że mogą mieć, ale świeżego comberku z sarny – za cholerę. Mimo, że badania miały miejsce w środku sezonu polowań na Bambi. Ośmiorniczki budzą też prawdopodobnie mniej emocjonalnych zastrzeżeń moralnych – czy któraś z organizacji prozwierzęcych zaprotestowałaby z powodu dzieci przy pokocie z ośmiorniczek? Albo czy ktoś może sobie wyobrazić Zenona Kruczyńskiego dającego wyraz swym uczuciom do zwierząt i przytulającego się do swoich obiektów adoracji leżąc w ladzie chłodniczej jakiegoś supermarketu?

Dlatego po konferencji w Rogowie i wyśmienicie przygotowanych warsztatach kulinarnych doszliśmy do wniosku, że jak dziczyzna to tylko ośmiorniczki. Tradycyjne elementy kuchni myśliwskiej można wygenerować w sferze werbalnego przekazu np. kreując „Pieczeń myśliwską z ośmiorniczek po staropolsku“ albo „Gulasz łowczego z ośmiorniczek po mazursku“. Od czego w końcu słynna polska fantazja ułańska? To znaczy kulinarna. Dodatkowe akcenty tworzyć może doktor Russak w tradycyjnym staropolskim stroju myśliwskim. A smak? Jeśli większość Polaków do tej pory dziczyzny nie jadła, to jest dość obojętnym co się w sosie myśliwskim zaserwuje. Naród to zje. A wpływ tego rodzaju promocji na jakieś wizerunki będzie taki sam jak reklamowanie gruszek na wierzbie czyli świeżego combra z sarny co to go trudno kupić, ale już po zakupie łatwo zbankrutować. Smacznego.

czwartek, 2 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział I: rogowskie podroby z dzieci.

W kawałku referatu wygłoszonego podczas konferencji w Rogowie, dotyczącej trudności w edukacji leśno-myśliffskiej była mowa o Bambiźmie. Czyli o rodzimym określeniu zjawiska, które w krajach, gdzie na poważnie zajmuje się socjologią ochrony przyrody, nazwano „Syndromem Bambi“ (KLIK).


Dla przedstawienia bambistycznego problemu posłużyliśmy się m.in. obrazkiem z filmu Walta Disneya zestawionym z życzeniami, jakie złożyło Nadleśnictwo Świerklaniec WSZYSTKIM dzieciom z okazji ich Dnia, podkreślając je zdjęciami Warchlaczka, Koźlaczka, Łoszaczka i Pisklaczków… Wizualna wymowa obu scen jest naszym zdaniem identyczna – obie sugerują idylliczny , „harmonijny“ i infantylnie antropomorfizowany świat przyrody. Są elementami szerszego trendu ogólnospołecznego w postaci „poprawnej politycznie i zgodnej z duchem czasów edukacji o świecie przyrody“. Naturalnie szczerość życzeń świerklanieckich składanych dzieciaczkowi-warchlaczkowi może sobie uświadomić każde dziecko bez sierści, którego horyzont nie jest ograniczony daszkiem służbowej maciejówki. I które wie, że jeśli załoga Nadleśnictwa Świerklaniec lubi grillować, to na spełnienie marzeń Warchlaczkowi zostają góra dwa miesiące. Potem zaczyna obowiązywać zasada, że dobre dziecko to dziecko z grilla. Takie są realia – nie wiadomo dlaczego fałszowane przez leśników ze Śląska (może im Warchlaczki nie smakują? Wolą dzieci?) W referacie wspomnieliśmy tak samo o życzeniach świerklanienieckich leśników na Dzień Mamy, ilustrowanych obrazkiem wyjątkowo silnie owłosionych Matek Polek oraz wyraziliśmy nadzieję, iż w obliczu tego trendu kiedyś ukażą się na profilach fejsbukowych LP okolicznościowe pocztówki na Zaduszki, czyli Dzień Zmarłych, z apelami leśnych edukatorek i edukatorów o chwile zadumy nad grobem nieznanego jelenia. Stosownie ilustrowane (co by się zresztą dobrze składało, bo to święto przypada na okolice intensywnego praktykowania polowań hubertowskich). W czasie krótkiej dyskusji poreferatowej ze sali padl głos zawodowej edukatorki leśnej, ze chyba czegoś nie zrozumiała i jej zdaniem nie ma sie co dopierdalać się do tych warchlaczków świerklanieckich, ponieważ dzieci to som dzieci:





Zasadniczo zgadzamy się naturalnie z młodą damą leśnej edukacji. Dzieci to są dzieci. Mamy są mamusiami, tatusie tatusiami, dziadkowie dziadkami, a babcie babciami. Niezależnie od stopnia pokrycia owłosieniem. Ale już z wypatroszonym wycinkiem występuje pewien delikatny problem – niepolegający na tym, że dokładnie nie wiadomo czy chodzi o zeszłego wujka czy kuzyna. A raczej na tym czy ci krewni właściwie zostali pozyskani, tragicznie zmarli, czy też zostali zamordowani z zimną krwią, ale w majestacie prawa. Jak to się niektórym wujkom zdarza. Niestety. A wujek to przecież jest wujek. Przyrodniczo-leśni edukatorzy tego - związanego z tendencją do antropomorfizacji świata zwierząt i przyrody – problemu najwyraźniej nie dostrzegają. Nie chcą albo… nie mogą. Wypada więc poważnie liczyć się z tym, iż któregoś pięknego dnia na profilu fejsbukowym jednego z nadleśnictw RDLP Szczecin ukaże się konkurencyjny do edukacji świerklanieckiej wpis promujący dziczyznę o następującej treści:


...bo przecież to też są dzieci:


No i nie zapominajmy o matkach:


Na wszelki wypadek. Gdyby gulasz z dzieci komuś nie smakował, a preferował kawałek mamusi...

Sadząc po entuzjastycznych reakcjach sali na ów głos, gotowość zebranych w Rogowie edukatorów leśno-przyrodniczych do promowania gulaszu z dziecięcych serc i innych podrobów z wnętrzności matki jelenia jest stosunkowo wysoka. Najwyraźniej odwrotnie proporcjonalna do zdolności do refleksji nad zakresem niektórych pojęć oraz nad tym, że wygodne płynięcie z prądem „emocjonalno-pojęciowej poprawności edukacyjnej” kończy się nieraz wpierdoleniem na mieliznę. Skutkującym potrzebą organizowania większych ilości konferencji o trudnych tematach. Mudlmy siem wienc do Św. Huberta oraz Św. Eustachego, jako i innych Świętych, aby edukacja leśno–przyrodnicza broń Boże nie zajęła się kiedyś emocjonalną promocją dziczyzny i pozostała – jak do tej pory - przy propagowaniu dzieciom (tym mniej owłosionym) tego, że sadzenie drzew jest „cacy” a ścinanie drzew jest „be”. Sami liczymy po cichu na to, iż być może pomorscy leśnicy zlecą kiedyś z okazji Dnia Lasu imprezę pożegnalną dla dziadków dębów i babć sosen. Na ich ostatniej drodze. W jakimś tartaku. Bo to też są babcie. Nie dlatego żebyśmy przepadali za stypami, ale wtedy serwuje się dużo wódki i razem z naszym dobrym znajomym, Gajowym Maruchą, można by się nawalić w trupa, czyli w tuszę. Z rozpaczy…

P.S.

Żeby daleko tych smacznych dzieci nie szukać… Na czym właściwie polega różnica między "emocjonalizującymi" w myśl zaleceń CILP edukatorami leśnymi a prowadzącymi portal "Ludzie Przeciw Myśliwym"? Tego chyba nie wyjaśni żadna konferencja. Nadzieja w kilku kubikach wódki...



niedziela, 29 stycznia 2017

Medale i dziadki z Wehrmachtu.

Przyznajemy, że czasami faktycznie warto kierować się maksymami łowieckiej etyki. Tym razem postanowiliśmy podążać słynną "szukajcie a znajdziecie". No i znaleźliśmy. Taki oto medal. Złoty! Może wypadł ze złotego pociągu?



Jestem zdecydowanym przeciwnikiem znęcania się nad zwierzętami. Adolf Hitler.

Brzmi po polsku widniejący na medalu napis. Medalu, którym wódz Tysiącletniej został wyróżniony w roku 1934 przez Eichelberger Humane Award Foundation w Seattle za wybitne zasługi na polu ochrony zwierząt.

W związku z owym wykopaliskiem:
1) Pragniemy przypomnieć tekst, w którym zastanawialiśmy siem czy faktycznie MIARĄ CZŁOWIECZEŃSTWA JEST STOSUNEK DO ZWIERZĄT...?
2) Pragniemy publicznie zadać pytanie: czy Wojciech Eichelberger, na co dzień psycholog i terapeuta, a w wolnym czasie zapalony kumpel Zenka Kruczyńskiego i antymyśliwy, miał rodzinę w USA, która rozdawała wspomniane nagrody? Tak, to jest pytanie o "dziadka z Wehrmachtu" i tak, kierujemy się etyką łowiecką, przede wszystkim złotą zasadą "kto pyta, nie błądzi".
3) Wreszcie pragniemy spytać: czy należałoby reaktywować ową nagrodę? Kto na nią mógłby zasłużyć? Albo już zasłużył?

Liczymy na każdom podpowiedź. Proszem się nie krępować...

poniedziałek, 23 stycznia 2017

KSIENGI ROGOWSKIE. Prolog.


Droga Parafio!

Miło nam zakomunikować, iż niedawno we dwójkę wzięliśmy udział w konferencji TRUDNE TEMATY W EDUKACJI PRZYRODNICZO-LEŚNEJ zorganizowanej przez Centrum Edukacji Przyrodniczo-Leśnej w Rogowie, pod patronatem Ministerstwa Środowiska, PGL Lasy Państwowe, SGGW oraz PZŁ. Udało nam się nawet wygłosić kawałek z referatu pt: "Myśliwski Bambizm - dylematy i sprzeczności w przekazie oraz społecznym postrzeganiu myśliwych, polowania, łowiectwa", którego pierwszą folię widać na pierwszej połowie obrazka:



Z treścią całego referatu oraz innymi będziemy parafię zapoznawać w kolejnych odcinkach. Zupełnie za darmo. Konferencja zrobiła na uczestniczących w niej przedstawicielach bloga „buce w zielonych“ średnie wrażenie. Statystycznie rzecz biorąc. Zdecydowanie raczej złe wspomnienia z konferencji przywiózł do domu pierwszy z uczestników, jamnik, który – czekając w samochodzie na rejestrację – z nudów rozpruł plecak, zeżarł cały transportowany dla niego zapas karmy, torebkę landrynek miętowych razem z torebką oraz tubkę pasty do zębów bez tubki. Też miętową. Co poskutkowało dla niego dwudniowym postem konferencyjnym ze związaną z nim raczej negatywną opinią o pobycie Rogowie. Drugi uczestnik nie pościł i został uszczęśliwiony przez organizatorów konferencji książką Tomasza Samojlika i Adama Wajraka "Umarły las". Tak jak wszycy inni...

O tej książce/komiksie powstałym w wyniku współpracy dziennikarza Gazety Wyborczej i pracownika IBS Białowieża pisze w jej recenzji niejaka Joanna Olech:

"Umarły Las" to zabawny ptasi western. Ale ani czytelnik się obejrzy, jak zostanie niechcąco wyedukowany. Łyknie zdrową porcję wiedzy o lesie, a być może pomnoży grono szlachetnych obrońców przyrody."

Książka jest faktycznie bardzo ładna. Jest w niej dużo obrazków. Niechconco wyedukowany przez Adama Wajraka drugi uczestnik konferencji, nałykawszy się wiedzy wajrakowej o lesie, spłukiwanej z umiarem (naprawdę!!!) i tylko w chwilach wolnych od zajęć roztworami etanolu o różnych stężeniach, przywiózł z niej wrażenie raczej pozytywne. Być może nawet pomnożył grono szlachetnych obrońców pszyrody. Uśrednienie wszystkich dwóch opinii o konferencji w Rogowie i ich analiza przy pomocy nauk statystycznych daje więc „średnią opinię średnią“ o konferencji. Nie wiadomo czy jamnik da się jeszcze raz przekonać do udziału w podobnej imprezie, ale niezależnie od tego było ciekawie, czyli pozytywnie. O czym potem. Na razie referaty z konferencji można obejrzeć na portalu lowiecki.pl i na kanale YouTube CEPL.

Jeden czyli drugi przedstawiciel bloga bucewzielonych drugiego dnia konferencji przez pomyłkę wziął udział w debacie oksfordzkiej „Puszcza Białowieska dla leśników i myśliwych - Nieprawda - Puszcza Białowieska dla naukowców i ekologów“ - nie było akurat na sali wolnych krzeseł, poza miejscem obok rzeczniczki PZŁ przy stole debatowym (dla tych nielicznych z naszych czytelników, którzy nie studiowali w Oksfordzie: owa debata polega na publicznej dyskusji w dwóch grupach, którym kibicuje i sędziuje sala – czyli tak samo jak kiedyś w sklepie geesu podzielone na dwie grupy gospodynie debatowały o roli gosposi księdza proboszcza, a reszta obecnych, czekająca na dostawę wina marki „wino“ przysłuchiwała się – tylko to się dzisiaj trochę inaczej nazywa). Redachtor Młodszy utyskiwał co prawda, że właściwie w debacie powinien wziąć udział jamnik, bo jest bardziej wyszczekany i jego obecność zamiast Redachtora Starszego przyczyniłaby się do znaczącego wzrostu współczynnika IQ całej grupy myśliffsko–leśnej, ale w kwestii choinek białowieskich to i tak by chyba nic nie zmieniło.

wtorek, 17 stycznia 2017

Żubry? Nein, danke.



Minister środowiska Jan Szyszko, zwracając się do europosłów w piśmie z 13 września br. odnoszącym się do debaty na temat Puszczy Białowieskiej, zaoferował krajom UE pomoc Polski w reintrodukcji lokalnie zaginionych gatunków. Szczególnie żubra. W mediach związanych z organizacjami przyrodniczymi skomentowano tę propozycję jako kuriozalną. Tymczasem rzut oka w kierunku Brukseli – za Odrę i Nysę – powinien skłaniać do głębszych refleksji nad znanym przysłowiem: „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”.

W 2010 r. rozpoczęto projekt mający na celu reintrodukcję wolno żyjących żubrów w Rothaargebirge w Nadrenii Północnej-Westfalii (NRW). Założeniem inicjatywy wspieranej przez rząd tego landu i organizacje pozarządowe (NGO) było stworzenie pierwszego wolnościowego stada żubrów w Niemczech, liczącego docelowo 20–25 osobników. Miało ono żyć na rozległym obszarze stanowiącym prywatną własność rodziny Sayn-Wittgensteinów. Jak głosił Federalny Urząd Ochrony Środowiska (odpowiednik naszego GDOŚ) chodziło również o demonstrację koegzystencji z dużymi roślinożercami w krajobrazie kulturowym Europy Zachodniej.

Keine Grenzen...

W kwietniu 2013 r. odbyło się celebrowane z wielką pompą otwarcie zagrody adaptacyjnej i pierwsze wolne żubry, po ok. 700 latach nieobecności w Niemczech, wzbogaciły przyrodę i różnorodność biologiczną tego kraju. Zwróconą im wolność zwierzęta zrozumiały po swojemu i wcale nie zamierzały się trzymać wyznaczonego dla nich terenu. Urządzały sobie bowiem spacery po innych prywatnych lasach i zajadały się przy tym ze smakiem młodymi bukami i jaworami, nie pogardzając też jodłą.

Według szacunków poszkodowanych właścicieli dwudniowa wycieczka tych zwierząt niesie za sobą szkody sięgające 2–3 tys. euro. Gotowość do ich rekompensowania ze strony inicjatorów projektu najwyraźniej nie była zbyt wysoka, ponieważ rozpoczęła się seria roszczeń, skarg i rozpraw sądowych, które miały swój pierwszy epilog w październiku 2015 r. Sąd rejonowy w Arnsbergu przyznał wówczas rację właścicielom lasów skarżącym się na żubry i nakazał organizatorom reintrodukcji zagwarantowanie, że zwierzęta nie będą w przyszłości opuszczać terenu projektu. Jego ogrodzenie sprowadziłoby wszak do absurdu cele założone przez miłośników tych dużych przeżuwaczy. Pozostawało więc ewentualnie zatrudnienie pasterzy troszczących się o to, by zwierzęta nie wchodziły w szkodę.

Walka o odszkodowania.

Nastąpiły dalsze odwołania i rozprawy przed kolejnymi instancjami, z czego do tej pory zapadły trzy wyroki (2:1 dla
przeciwników żubra), a jeszcze jedno rozstrzygnięcie jest spodziewane w lis­topadzie 2016 r. Już w lipcu 2014 r. towarzystwo ubezpieczeniowe, które przez pierwszy okres projektu rekompensowało szkody wyrządzone przez żubry, zerwało umowę z inicjatorami akcji i odmawia wypłacania pieniędzy. Utworzony naprędce fundusz odszkodowawczy ze środków instytucji obracających wielomilionowymi kwotami – ministerstwa środowiska NRW (kierowanego przez ministra z partii Zieloni) i m.in. WWF-u – obejmuje kwotę zaledwie 50 tys. euro i nie wystarcza na pełne pokrycie strat. Żubry muszą chyba przejść na dietę.

Demonstracja koegzystencji.

W NRW ten gatunek budzi sporo emocji. Gdy inicjator projektu zasiedlania żubrów w Niemczech Richard Prinz zu Sayn-Wittgenstein-Berleburg zaczął publicznie grozić podpaleniem gospodarstw protestujących rolników, do akcji musiała wkroczyć prokuratura. Ostudziła ona jego gorącą miłość do różnorodności biologicznej kwotą 5 tys. euro, którą zwolennik ochrony przy pomocy zapałek zapłacił na poczet umorzenia sprawy karnej. Wcześniej publicznie przeprosił rolnika mającego do tych zwierząt raczej chłodny stosunek.

Wiosną ub. Roku nastąpił kolejny akt demonstracji koegzystencji z populacją wolno żyjących dużych zwierząt w NRW. Jeden z żubrów zaatakował i poturbował turystkę, która w wyniku odniesionych obrażeń trafiła do szpitala. Lokalni politycy wydają się mieć dość przygód z tym gatunkiem. Tym bardziej że przy okazji wyszły na jaw informacje o prawdopodobnie większej liczbie bliskich spotkań trzeciego stopnia. Jak twierdzi miejscowy rolnik i myśliwy Peter Deppe, podlegli zielonemu ministrowi środowiska urzędnicy otrzymali odgórny nakaz zachowania dyskrecji.

Podlasie kontra Bruksela.

Demonstracja koegzystencji z żubrami w pierwszym projekcie przywracania tego gatunku Europie Zachodniej, odbywająca się w lasach, salach sądowych i na szlakach turystycznych w atmosferze Disneylandu i ożywionego handlu żubrzymi dewocjonaliami oraz podświetlana łunami płonących (na szczęście tylko wirtualnie) stodół, następuje przy udziale ok. tuzina zwierząt. Nie potrzeba mieć specjalnie bujnej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jak wyglądałby ten projekt, w którym garść zwierząt stoi permanentnie więcej niż jedną nogą w zagrodzie, gdyby ich było 80, 100 czy 500 – jak w Puszczy Białowieskiej.

Należy też zdać sobie sprawę z tego, że, owszem, zachodnie państwa będą walczyć w Komisji Europejskiej o głęboką i ścisłą ochronę dużych roślinożerców, ale raczej w okolicach Białegostoku niż Brukseli. Będą walczyć ofiarnie i do ostatniego centa w kieszeniach. Grunt, aby to były raczej kieszenie polskiego podatnika i podlaskiego rolnika. Bo u siebie to z umiarem. Dużym umiarem. Dlatego trzeba się spodziewać, że propozycja ministra Szyszki nie wywoła zachwytu u jej adresatów.

P.S. Dziękujemy za użyczenie obrazka naszej polującej artystce - Monice Starowicz! Z pewnością na widok taaaakiego żubra stanąłby niejednemu zwajrakowanemu gimbusowi w głowie pomysł, aby zainwestować w taaaki symbol. Zamiast Hustlera. Nic prostszego - wystarczy zadzwonić do cioci Moniki.

Ogłoszenia parafialne.


Droga Parafio!

Debiut filmowy nie wpłynął na naszą tfurczość literacko-kulinarną. Miło nam powiadomić, iż w przygotowaniu dla Was znajduje siem cykl pod tytułem:

„KSIĘGI ROGOWSKIE"....

... w którym poszczególne tomy poświęcone bendom trudnym i smacznym tematom. Między innymi:

a) „Rogowskim podrobom z dzieci",
b) „Oswajaniu ośmiorniczek w Rogowie",
c) wątkowi wigilijnemu jeszcze przed Wigilią (tę kolejną),
d) „Wilczym echom z Rogowa"…

Przewidujemy ewentualnie też poczęstunek „Wątróbką z umarłego lasu"

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Hubert czasu, Hubert ekranu. Czyli debiut reżyserski buców.

Nadszedł czas prawdy i prawdy ekranu. Otóż czas powiedzieć sobie, że legenda o św. Hubercie – choć ciekawa i świadcząca o tym, że marihuana już wtedy królowała na książęcych dworach – nie przystaje do wymogów XXI wieku. Po pierwsze dlatego, że została dospawana biskupowi Hubertowi z czystej chciwości, aby wydoić jeszcze więcej kasy z biednych pielgrzymów. Była więc nastawiona na branie. Pełnymi garściami. A w XXI wieku zdecydowanie bardziej ceni się dawanie. Po drugie, jej zakończenie jest mało optymistyczne - jakby faktycznie twórcy mieli w dupie całe to polowanie. I dlatego, po trzecie, zawsze może wykorzystać ją każdy nawiedzony Zenek. Po czwarte, przywlókł ją na rdzenne ziemie polskie August Mocny, za którym redachtor młodszy nie przepada, a redachtor starszy wręcz przeciwnie. W końcu ów osiłek wybudował mu miasto. No i też uwielbiał sztukę, lepiąc z miśnieńskiej porcelany mnóstwo jamników. Ten ostatni punkt pozostaje więc taki „latte”…

Ponieważ jednak legenda ta dość mocno siedzi pod rondami zielonych kapelusików, parka blogerów z pobliża Odry postanowiła odpowiednio zmodernizować całą historię. W wyniku naszej głębokiej miłości do sztuki powstał krótkometrażowy film o ŚWIETNYM HUBERCIE: nowoczesnym, ekologicznym, chodzącym do barbera, ale przede wszystkim będącym człowiekiem: z krwi, kości oraz innych grzechów. Film, choć nominowany do „Srebrnych jamników” w Berlinie i „Złotego wieńca” w Cannes, nie jest nastawiony na zysk. Naszym celem było i jest wyłącznie dawanie. Uśmiechu.

Poznajcie zatem Huberta naszych czasów na Waszych ekranach.