wtorek, 24 grudnia 2013

O Świętych na Święta w świontecznym nastroju... cz.II


Ale co ze wspomnianym Eustachym? Może, patrząc w przyszłość, należałoby zawczasu odkopać go z odmętów przeszłości, zrzucając z piedestału niepolitycznego Huberta? Dbając oczywiście o sojusz myśliwsko-katolicki, trza wziąć pod uwagę niesłychanie delikatną naturę całego przedsięwzięcia.

Po pierwsze, co drugi nawiedzony pasjonat w zielonym kapelusiku z piórkiem daje swojej pociesze na imię Hubert... O Hubercie – jako żeńskim odpowiedniku - raczej nikt nie słyszał. Aczkolwiek nie można niczego wykluczyć. Z kolei Eustachy i Eustachia brzmią deczko burżujsko ale całkiem znośnie.

Po drugie, z samym Św. Eustachym już na wstępie jest mały problem. Otóż nie wiadomo czy w ogóle żył...

Ale od czego są dyplomatyka i łowy? Od czego jest niezmierzona myśliwska fantazja? Jeśli tylko założymy, że Święty żył (a kto nam zabroni?), otworzą się przed bucami w zielonych kapelusikach wrota do niemal edenowskiego PiRaju. 

Domniemany żywot Placka, znaczy siem Placyda, jest iście spektakularny. Wyobraźcie sobie drodzy Parafianie oficera rzymskich legionów stacjonujących w Azji Mniejszej, który miał tę całą przyjemność z jeleniem, w wyniku czego siem ochrzcił, przyjął imię Eustachy i… oczywiście jego życie legło w gruzach. Okres próby – tak po chrześcijańsku ładnie określa się nieszczęścia popierd…ce chmarami.

Na sajm przód zaraza wcięła całą świtę Eustachego a rabusie zadbali, by jego rodzina ostała się goła i raczej niewesoła. Próba przedostania się do Egiptu szła po wodzie jak po grudzie, gdyż główny bohater odmówił zapłacenia żoną za przewóz. No to siup i chlup – wyrzucony wraz z synami za burtę, dotarł wpław do brzegu, gdzie z przyjęciem powitalnym na dziatwę czekali lew z wilkiem. Przypadkowy rolnik z przypadkowym pasterzem odbili okrutnym drapieżcom synów E., biorąc ich do siebie na wychowanie. Wkrótce wybuchła wojna, a nasz kandydat na świętego wrócił do służby na ratunek zagrożonemu Rzymowi. Wynik? Bingo droga Parafio! Zwycięstwo. Na domiar dobrego rodzina E. odnalazła się w cudownych okolicznościach, lecz on sam jako chrześcijanin zdystansował się od składania bożkom dziękczynnych ofiar. Z synami i żoną został więc rzucony dzikim bestiom na pożarcie, jednak te… hmm… straciły apetyt. W każdym razie, ostatecznie zapuszkowano wszystkich w beczce, by mogli zaznać prawdziwego, domowego ogniska. Dosłownie.

Trąci Hiobem? Trąci. Hioba zna każdy, ale Hiob to pikuś.

Znacznie lepszym pomysłem na wypromowanie Eustachego byłoby porównanie go do Maximus’a Decimus’a Meridius’a – kultowego bohatera filmu „Gladiator”, którego żywot – mówiąc łagodnie - też był przejebany. Niech parafia puści zatem wodze fantazji i zobaczy oczami wyobraźni sztandary z podobizną Russell’a Crowe’a zamiast hubertusowego czerepu jelenia. Przesłanie? Każdy dopowie sobie sam – wszak staje przed nim/nią bohater przez duże Be: wzorowy łowca, twardziel, kochający ojciec, patriota. Parafianki będą sikać po nogach. Te młodsze. Starsze chodzą z cewnikami. Nawiasem obsmarowując, pic z lelonkiem zaczął się dość późno, bo dopiero w VIII wieku – mniej więcej 300 wiosen po kanonizowaniu E. Nawet dobrze się składa - lżej będzie z dziesiontaka zrezygnować.

(W średniowiecznym Paryżu postawiono potężny, do dziś jeden z największych w mieście kościołów Eglise Saint-Eustache)

Pozostaje pytanie: komu odstąpić Św. Huberta? Deczko przypomina Ekscelencję z „Seksmisji” – ma przyprawione cycki, znaczy jelenia i udaje kogoś kim nie jest (nie ze swojej winy), ale w końcu to chłop – czytaj: patron.

Może kłusownikom? Chyba jeszcze nie dysponują własnym świętym „na wyłączność”? To jest jednak duża luka. Proszę wyobrazić sobie konfliktową sytuację, w której – o zgrozo - myśliwy i kłusownik zwracają się o pomoc do tego samego patrona.

A może w ogóle nie warto odstawiać cyrku z historycznymi świętymi? W końcu przekazy są niepełne, niespójne itp. a, na domiar złego, obchody dnia Św. Eustachego, zainicjowane przez Towarzystwo Łowieckie Ziem Wschodnich (które ma rozdwojenie jaźni – walczy z… germańskimi wpływami na rodzimą kulturę łowiecką z czasów zaborów), są wyznaczone mniej więcej na połowę września/początek października. Do kitu. Żadnej specjalnej zbiorówki się nie urządzi. Powinno być bardziej elastycznie.

Potrzebna jest alternatywa, która w dzisiejszym świecie miałaby rację bytu i widoki na przyszłość. A więc kto?

ZENON, proszę drogiej Parafii. ZENON KRUCZYŃSKI:
- był grzesznikiem mordującym zwierzontka,
- nawrócił siem,
- jest autorem katechizmu o myślistwie,
- prowadzi aktywną działalność misyjną,
- jest swojski – nie żaden makaroniarz , Belg czy inny Niemiec, o Św. Iwanie nie wspominając.

Nikt lepiej nie będzie nadawał się na patrona nadwiślańskich buców w zielonych kapelusikach z piórkami jak powyższa postać. Współczesny, z krwi i kości, o życiorysie z komponentami tradycyjnego kultu świętych. Choć do nich nie należy. Ale to żaden problem.

Daniel A. Kałużycki chętnie podjąłby się opracowania żywotu Zenka na użytek przyszłych pokoleń polskich myśliwych.

Parafia trzyma Cię za słowo, bucu…



niedziela, 22 grudnia 2013

O Świętych na Święta w świontecznym nastroju… cz. I


Szanowni Parafianie!

Jeden z gryzmolących tutej posty doznał ongiś rozległego udaru – co, biorąc pod uwagę zawartość  czacho-puchy, nie było jakimś wielkim wyczynem… księcia Eustachego Sapiehy. Tak, tego Sapiehy, który tak, ośmielił  się zdradzić swoich burgundzkich kumpli po tytule, wywlekając na światło dzienne kilka pikantnych i przemilczanych – tak, przez PZŁ - faktów. Wstrząśnięty niezmieszany (ponoć  po udarze tak jest), wspomniany bloger w kilka…dziesiąt chwil uzmysłowił sobie geniusz średniowiecznej finansjery. Ta, zachwycona ówczesną religijnością i rozwojem botaniki, w modlitewnym geście, pobożnie sprzedawała lipę. Powiedzmy, że stworzono coś na kształt hybrydy bankiersko-watykańskiej z fasadą w postaci PGL Lasy Państwowe. Mniej więcej.

W każdym razie owi Burgundczycy, Gerhard któryś-tam von z innym von’em, zazdroszcząc  powodzenia sanktuarium w Santiago di Compostela, postanowili zwabić część pielgrzymów udających się za Pireneje. A że wywodzili się z tej warstwy, która na co dzień gra w golfa i namiętnie poluje, bez trudu założyli w XV wieku zakon przydworny  (członkował w nim później August II Mocny) pod wezwaniem…
ŚWIĘTEGO HUBERTA
...przyprawiając temuż legendę z jeleniem. Co ciekawe, w oryginale leleń miał być 10-takiem - symbolizującym 10 przykazań. Ale niektórzy malarze, z twórcą logo PZŁ na czele, najwyraźniej nie znali tej wersji podania.

O samym biskupie Hubercie wiadomo tyle, że był… nieżonaty, urzędował gdzieś na przełomie VII/VIII wieku, lubił – tak samo jak my – pisać, na dużą skalę zajmował się „deweloperką”, wznosząc kościoły, klasztory itp. (o ambonach myśliwskich nic nie wiadomo), zdążył przenieść siedzibę biskupstwa no i umrzeć. Nie polował, a przynajmniej w jego życiorysie, spisanym świeżo po śmierci, nie ma żadnych, ale to absolutnie żadnych wzmianek o łowach. Słowem: nuuuuuda... Akcja zaczyna nabierać tempa i pikanterii dopiero po śmierci wielebnego Huberta. Kanonizowany i poddany relikwijnej obróbce, doczekał się – już w X wieku – pielgrzymek, które miały chronić przed… wścieklizną. Bez dwóch zdań -ówcześni mieli łeb na karku. Może zamiast becalować za szczepienie rudzielców, lepiej zainwestować w wycieczki do miejsc Hubertusowego kultu? ZO Wrocław, dysponujący pewnym doświadczeniem, niechybnie pomógłby w ich organizacji. A i na tamtejsze wyroby regionalne jeszcze parę złotych by siem ostało…

Tak czy siak, w wyniku szeroko zakrojonej kampanii PR (m.in. zawłaszczono legendę Św. Eustachego, sfabrykowano relikwie, ustalono odpust, rozdawano ulotki) kasiorka zaczęła zasilać książęce konta, dojąc buców w zielonych hełmach z piórkiem aż miło. Choć jeszcze pod koniec XV wieku podobizny Świętego z jeleniem przedstawiały głównie Eustachego a mniej więcej sto lat później Hugenoci sfajczyli opactwo wraz z relikwiami, lipny życiorys Huberta nie poszedł z dymem. Dzięki błędnej interpretacji szczęśliwie wzięto naszego umiłowanego patrona za jednego z protoplastów francuskiej rodziny królewskiej. W efekcie z lokalnego podwórka zdążył awansować do strefy Euro.

O ile msze Hubertowskie dość wcześnie zostały spopularyzowane zarówno we Francji, Belgii jak i nad Wisłą czy innym Niemnem, o tyle w krajach protestanckich, gdzie podejście do kultu świętych było i jest nieco inne, lobbowanie na rzecz Huberta szło raczej opornie – w zachodnich Niemczech na ten przykład takie nabożeństwa upowszechniły się dopiero od połowy XX wieku. Być może dlatego, że…
…som religijnie zabarwionymi imprezami folklorystycznymi, które problematykę etyki i zabijania celowo pomijają lub bagatelizują. Jako msze mają w sobie coś bluźnierczego, ponieważ z opowieści o Św. Hubercie może wynikać tylko jedno przesłanie: RZUĆCIE BROŃ!
…niektórzy duchowni – jak cytowany wyżej prof. Seidl z Brandys w Turyngii - bywali otwarcie niesympatyczni?


Jednak obecnie msze Hubertowskie cieszą się dużym zainteresowaniem. Często o charakterze ekumenicznym - celebrowane wspólnie przez duchownym protestanckich i katolickich, stanowią doskonały instrument PR. Ze względu na muzykę i widowiskowość mają również wzięcie u zlaicyzowanej części społeczeństwa – np. wstęp na uroczystą, nie tylko muzykalną, „Mszę Hubertowską” w scenerii zamku myśliwskiego Augusta II Mocnego w Augustusburgu kosztuje kilkanaście euronów.

Z tym, że kościół - zwłaszcza protestancki i zwłaszcza w większych skupiskach Homo SS - ma trochę trudności z nawiedzonymi, którzy próbują zakłócić przebieg imprezy, nawołując zebranych buców w zielonych kapelusikach do rzucenia – śladem patrona – flinty w kąt.

Podobna sytuacja, prędzej czy później, może mieć miejsce również w Polsce. Choć póki co interes siem kręci i rozkręca: PZŁ dysponuje własnym, wyspecjalizowanym personelem a msze są dość popularne. W dodatku, po zarządzonym w robotniczo-chłopskim raju hubertusowym poście, aż miło popatrzeć jak ówcześni marksiści-leniniści w zielonych kapelusikach klękają dziś do komunii… Swoją drogą ciekawe na ile ten kult, czasami przybierający wręcz karykaturalne formy, jest pochodną kaca po laicyzacji z lat Peerelu i mody na powszechną bigoterię, a na ile wynika z tradycji?

W każdym bądź razie potencjalni nawiedzeni, mącący msze – nomen omen – świętą prawdopodobnie dostaliby po mordzie tudzież lagami od „moherów” jeszcze przed kościołem. Czyżby była to przyczyna zielonej wstrzemięźliwości w kwestii żerowania na sprzeczności między przykładem patrona a praktykowanym przez nosicieli zielonych kapelusików zabijaniem lelonków?

Jedno jest pewne: kłamstwo ma jednak długie nogi i popłaca a powtarzane do znudzenia, zwłaszcza przy nalewce, może stać się prawdą. Dla niektórych nawet objawioną…

środa, 18 grudnia 2013

Z cyklu "OPINIE"...

Z satysfakcją pragniemy poinformować o stworzeniu nowego cyklu - prezentującego opinie dotyczące naszej tfurczości.

Poniższą...



...zapodał był na swojej stronie psymoje.pl Pan Zbigniew Ciemniewski, autor tekstów w Łowcu Polskim, Magazynie Sezon, entuzjasta psów myśliwskich, ich hodowli, pasywny i aktywny uczestnik lokalnych tudzież ogólnokrajowych orgii kultury łowieckiej.

Śladu Pana Ciemniewskiego, który uwiecznił się w śmietniku - w postaci komentarza do tekstu "Pan Tadeusz" po niderlandzku, czyli co ma PZŁ do wiatraka? - zacierać naturalnie nie zamierzamy. Bo i po co?

piątek, 13 grudnia 2013

Szczylać czy nie szczylać?


Jasna cholera... 

to dopiero jest roztera...

A na roztery najlepsze som anegdoty. Za siedmioma śniegami, w jednym z siedmiu najlepszych łowisk w kraju, nasz dumny rodak-myśliwy rzucił do czeskiego buca w zielonym kapelusiku z piórkiem:
- Eeeeee... Ja to bym nie mógł tak u Ciebie w zagrodzie... polować.
- No co Ty? Wiesz jak moje muflony spierdalają?

Z dedykacją dla Dawida...

Buce. 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Fair Chase. Myśliwskiego bambizmu cz. IIb


...ALE czy na pewno?

Weźmy pod lupę takie twory jak Boone and Crockett Club czy Międzynarodowy Związek Edukowania Buców, które wciąż wbijają pod zielone kapelusiki zasadę „fair chase” – mającą niejako zrównoważyć dwie szale: na pierwszej znajdują się myśliwskie umiejętności i wyposażenie, na drugiej zdolność zwierzyny do ucieczki. Myśliwy powinien być ultra odpowiedzialny, mordować gadzinę „etycznie, sportowo i z poszanowaniem prawa” – co ma świadczyć o szacunku wobec bliźnich oraz przyrody. Wypada więc zajrzeć do dekalogu, wedle którego postępują prawdziwi buce. Nie można zatem:

- zaciukać bezbronnej zwierzyny: znajdującej się w pułapce, głębokim śniegu, w wodzie, na lodzie,
- używać noktowizorów lub oświetlać cel latarką,
- stosować trucizn i tym podobnych,
- zabijać bydlątek znajdujących się na ogrodzonych obszarach,
- polować z i przy użyciu pojazdów tudzież łodzi motorowych.

Etc., etc… Hmm… zdajem siem, że coś to przypomina… nawet jakby żywcem zerżnięte?
Ciekawe, iż twórcy powyższego katechizmu puentują całość tymi słowy: LUDZIE OCZEKUJĄ OD MYŚLIWYCH ABY POLOWALI FAIR. Skąd oni to wiedzą? PeZeteŁowcy im powiedzieli?

Biorąc pod uwagę, że większość publiczki postrzega łowy jako zło konieczne i z niesmakiem patrzy na rączki buców w zielonych kapelusikach pod kątem tego „jak?” i „na co?” polują, wspomniane wymagania nie wyglądają na wydłubane z nosa. Mówienie o „niewinnej” i „bezbronnej” zwierzynie, zżymanie się na nęciska, jest stale na rozkładzie nie tylko osób niepolujących, ale i myśliwych. U niektórych, co bardziej nawiedzonych, różnice uwidaczniają się dopiero przy doborze narzędzia zbrodni. Zbambizowana publiczka najchętniej widziałaby myśliweczka-niekoniecznie-kochaneczka polującego z rohatyną na dziki lub goniącego na boso zajączka (swoją drogą to byłby niezły tytuł programu przyrodniczego „Boso na zajonczka”). Ów kompleks wyższości, poza moralnym samoograniczeniem, wypacza również istotę polowania poprzez traktowanie tegoż jako walki między złym i perwersyjnym bucem w zielonym kapelusiku a niewinną zwierzyną. Tymczasem – prof. dr Gűnter Hager z Uniwersytetu we Freiburg’u , w swoim referacie z serii „jak nas widzom, tak nas piszom…” – podkreślił, że łowy są zhierarchizowane: myśliwy – postać aktywna uśmierca bydlątko – istotę pasywną i cierpiącą. Owe ściśle określone role nie mogą ulec zmianie. W przeciwnym razie nie mamy do czynienia z polowaniem, lecz właśnie z walką. Jednak relacje między myśliwym a jego ofiarą powinny przybrać taki charakter, by zwierzę miało uczciwą szansę ucieczki – bowiem to ona, wg naukowca, nadaje łowom uroku i zwiększa ich nieprzewidywalność. Ta ruletka złożona z sukcesów i niepowodzeń jest składnikiem myśliwskiej pasji.

Co wcale nie oznacza prania do drobnicy uciekającej na najwyższych obrotach.


Atmosfera społeczna, w której funkcjonują nosiciele zielonych kapelusików, wymaga nieustannego monitorowania i pielęgnacji. Zwłaszcza gdy należy się do zero-ileś-tam procentowej grupy, w dodatku trudniącej się zabijaniem łownej gadzinki.

Załóżmy więc, że spotykamy statystyczną Kowalską, która posuwa nam o „niewinnych” i „bezbronnych” zwierzątkach. Co robimy?

a) jako wyznawcy bambizmu przytakujemy kobicie i jest po temacie,
b) idąc po linii najmniejszego oporu przytakujemy, wpisując się w społeczny bambizm i dokładamy do pieca jeszcze parę moralnych samoograniczeń (coby pezetełowskie nauki nie poszły w las)– niech Kowalska będzie zadowolona i się od…ten…teguje…,
c) grzecznie pytamy Kowalską: o jakiej „niewinnej” i „bezbronnej”  zwierzynie bredzi? Czy ją do reszty popier…lo?

Powiedzmy, że przy pierwszej opcji da się wypić „wspólną” kawę. Przy drugiej też. Trzecia może wylądować na naszych spodniach tudzież spódniczce, co nieco przyparzając. Jednak – trzymając w pogotowiu pralkę lub parasolkę – tylko wtedy będziemy mogli wytłumaczyć Kowalskiej, że opowiada bzdety. Trza siem przy tem pozbyć kompleksu wyższości, mieć odrobinę łowieckiego doświadczenia i merytorycznego przygotowania. Nagle okaże się, iż „bezbronne” zwierzątka są świetnie wyposażone w zmysły, działają instynktownie i inteligentnie, kapitalnie kombinują na „własnym” terenie, robiąc w bambuko buców w zielonych kapelusikach. Jeśli chodzi o „niewinność”, czy raczej „winność” padłych na ołowicę bydlątek, to każdy myśliweczek lub myśliweczka musi wziąć jom na własną klatę, a najlepiej piersi.

Może więc buce w zielonych kapelusikach z piórkiem nie radzą sobie z tym, co jest dzisiaj i tym co będzie jutro? Gdzieś wyczuwają społeczny klimat, jednak nie wiedzą jak reagować. Czy iść w zaparte, grając pod publiczkę (co chętnie czynią również łucznicy), czy przestać posuwać bzdety? Bo na dłuższą metę nie da się być trochę w ciąży.

Z czego więc czerpać?

Wspomniany niemiecki uczony uważa, że odpowiedzi należy szukać w myśliwskiej rzeczywistości. Otwarta dyskusja o instynkcie zabijania, doświadczaniu śmierci, ludzkiej naturze etc. bez owijania w bawełnę, bez dorabiania ideologii może stanowić największą siłę myślistwa. Jako buce w zielonych kapelusikach nie powinniśmy obawiać się trudnych tematów. Wręcz przeciwnie – zbadajmy naszą strukturę, przedefiniujmy nasze słabości.

A skoro już sięgamy do rzeczywistości, wypada zapytać na początek: kogo powyższe tak naprawdę obchodzi?

środa, 4 grudnia 2013

Klasyka Bambizmu.

Nie trzeba było długo czekać. Postać mocno zaawansowana, aczkolwiek okazana bucom w zielonych kapelusikach łaska może ujmować.



wtorek, 3 grudnia 2013

Fair Chase. Myśliwskiego bambizmu cz. IIa


Dlaczego praktykowanie szczelania do zajączków tudzież innych ptaszków wyłącznie wtedy, gdy są w ruchu, wciąż cieszy się uznaniem zarówno nadwiślańskich buców w zielonych kapelusikach, jak i – podobno – nadzorującego ich Ministra Środowiska? Dlaczego nie decydują względy „humanitarno-racjonalne”? Przecież szansa na szybkie, pewne zaciukanie szaraka maleje wraz ze wzrostem każdego km/h. Czyżby polowało się po to, by bydlątka okaleczyć i nie wrzucić do gara?

Czy wszyscy mają zajoba?

W pewnym sensie tak.

Warto jednak przyjrzeć się, skąd akurat taki a nie inny sposób postrzegania myślistwa przez samych zainteresowanych siem wziął. Przelećmy więc mamusię historię, sięgając niezbyt głęboko – do połowy XIX wieku. Może nawet wcześniej. Patrząc na przeciętny wiek rodzimych buców, niewykluczone, że któryś z nich już wtedy śmigał po botanice z dwururką. Tak czy siak mniej więcej w tym okresie miały miejsce pewne wydarzenia:

1) przede wszystkim – myśliwi dostali do łapek nowoczesną broń, która wyparła – wątpliwej przydatności na małe i szybko poruszające się cele – „skałkówkę”. Tak wyposażony mógł zaciukać znacznie więcej w znacznie krótszym czasie – zwłaszcza gdy „cuś” siedziało. Buce zaczęli siem rumienić i samoograniczać, „oszczędzając” zwierzynę poprzez strzelanie do niej w warunkach, w których trudniej było ją trafić. Zakładany w ten sposób niższy odstrzał służył również zagwarantowaniu „odnawialności”.

2) na powyższe nałożyło się sportowe podejście do polowania, które przyszło z Wysp. Nie było sztuką zaszczelić bydlątka jak siedzi. Co innego gdy zapier….la. To był wyczyn. A w sporcie liczy się właśnie wyczyn. Prawdziwi dżentelmeni… wiadomo….

Podejście to z czasem ewoluowało i zostało uregulowane – z pewnymi pragmatycznymi elementami. Lis na ten przykład był rzadszy, więc zasada dawania szansy już nie obowiązywała. Podobnie było z ptactwem – można prać tylko w locie, ALE… do niektórych. Gęsi, a dawniej głuszce i cietrzewie na zasadę fair-play nie miały co liczyć, gdyż szanse sportowo nastawionego buca drastycznie malały. Najwidoczniej aż tak durni, by zrezygnować z łupu w imię „dania gadzinie szansy”, nosiciele zielonych kapelutków nie byli…

Zmieniły się czasy, zmieniło się podejście to zwierząt… Zamiast do gołębi, szczyla się do rzutków…

Zaś buce w zielonych kapelusikach z 50-letnim doświadczeniem łowieckim i 30 kg nadwagi nie radzą sobie z balansowaniem między tym, co było kiedyś a tym, co jest dziś. I pan Minister też.

ALE, ALE... (cdn)

środa, 27 listopada 2013

Kangury trojańskie naszych łowisk odc. II


Bardziej krytycznie należy odnieść się do uwag dotyczących muflona. Wspomniana przez Pana Jabłońskiego degradacja szaty roślinnej może też wystąpić przy dużych zagęszczeniach rodzimych jeleniowatych. Najwidoczniej jednak razi ona Autora jedynie w przypadku gatunku obcego, który, wedle reprezentowanej przez Niego filozofii, należałoby usunąć w imię czystości rasowej ojczystej fauny. Tymczasem, przy nieco szerszym spojrzeniu na problematykę, mamy do czynienia z następującą sytuacją: populacja muflona na świecie liczy kilkaset egzemplarzy w miejscu pierwotnego występowania oraz tysiące zwierząt poza wyspami na Morzu Śródziemnomorskim Jej trwałość gwarantują więc zwierzęta traktowane jako „obce” i faktycznie „obcymi” będące. Ich wytępienie poza obszarami pierwotnego występowania doprowadzi muflona na krawędź zagłady. W gruncie rzeczy Pan Jabłoński propaguje wyniszczenie jeszcze jednego gatunku – bo wysiedlenie mieszkańców Korsyki, by zrobić muflonowi miejsce, raczej w grę nie wchodzi. Czy to jest powód do dumy? Dla wiernego prawu czystości Autora być może tak. Jednak ocenę owej „dumy“ należałoby pozostawić społeczeństwu, uświadamiając je w kontekście gatunków obcych o reperkusjach planów zwolenników „naturalnej naturalności”. I to jest zadaniem myśliwych - jeśli horyzonty grupy przypisującej sobie odpowiedzialność za ochronę przyrody oraz ochronę gatunkową są zbyt wąskie.

Z kolei role, historie etc. piżmaka i jelenia sika – podobnie jak w przypadku wielu innych eksperymentów z gatunkami - stanowią kanwę, na której można napisać kilka artykułów, przeważnie niezakończonych „happy-end’em”.

Jeśli  chodzi o marginalną populację jelenia sika w Polsce – wedle informacji uzyskanych przez autora niniejszego artykułu od pracownika IOP -  dotychczas nie stwierdzono przypadków hybrydyzacji tych zwierząt z jeleniem szlachetnym.

Kwestię pasożytów i chorób przenoszonych przez gatunki obce można oceniać w kategoriach rozlanego mleka. Albowiem zdążyły one już się przenieść na ojczystą faunę – jak choćby odmiana motylicy sprowadzona z jeleniami wapiti w nasze szerokości. Patrząc racjonalnie, wytępienie ich źródeł w postaci eliminacji gatunków, które od kilkuset bądź kilkadziesięciu lat bytują w kontakcie z rodzimymi populacjami zwierzyny jest działaniem budzącym co najmniej wątpliwości.

W stosunku do szopa, jenota oraz norki – gatunków dużo istotniejszych z punktu widzenia ochrony naszej fauny  – Pan Jabłoński za pocieszające uważa reakcje przyrodników, którzy wpłynęli na zniesienie okresów ochronnych dla tych zwierząt. Do tej beczki miodu, którą delektuje się Szanowny Autor, wypadałoby dorzucić łyżkę dziegciu. Otóż mamy w kraju kilkumilionową populację drapieżnika obcego pochodzenia, dokonującą corocznie rzezi wśród ptaków tudzież małych ssaków - zarówno chronionych, rzadkich jak i wymierających. Ten drapieżnik to pochodzący z Egiptu kot domowy. W kwestii oddziaływania tego gatunku na rodzimą faunę przyrodnicy nie robią nic lub prawie nic. Jakiekolwiek kroki, o ile podejmowane, są odwrotnie proporcjonalne do kociego wpływu na inne gatunki. Nie istnieje nawet cień działań edukacyjnych, uświadamiających społeczeństwu znaczenie drapieżników synantropijnych dla ochrony gatunkowej. Zamiast tego występuje przemożna chęć niesienia „kaganka oświaty” na temat zgubnej dla polskiej przyrody roli bażanta.

Pomijając tę plagę egipską, unicestwiającą słowiki i młode zające, temat drapieżników inwazyjnych nie jest zabawny. Nie można też do niego podchodzić na zasadzie pobożnych życzeń. Jeśli Pan Grzegorz uważa, że myśliwi dysponują realnymi możliwościami prawnymi i fizycznymi, by ograniczyć negatywny wpływ szopa & Co., to należy przyznać mu rację. Wypada jednak wspomnieć o kilku uwarunkowaniach, które nawołujący do zwiększonej aktywności myśliwskiej na tym polu całkowicie pomijają. Proponuję wziąć pod rozwagę fakt, że polski myśliwy wykupuje „bilet wstępu do łowiska” w postaci składek, tenuty dzierżawnej, opłat za szkody, w zamian za co może polować. Redukcja określonych gatunków tylko dla samej redukcji – gdyż mają one znikome, bądź „zerowe” znaczenie dla gospodarki łowieckiej - jest w gruncie rzeczy bezpłatną, dobrowolną usługą w interesie społecznym i ochrony gatunkowej. Z drugiej strony rośnie presja, by wyłączać coraz większe obszary spod myśliwskiej kurateli, co prowadzi do powstania miejsc stanowiących drapieżnicze eldorado. Z tej perspektywy, apele o zintensyfikowanie łowieckiej aktywności w kwestii wspomnianych gatunków mogą zostać uznane za absurd. W dodatku nie pomaga tutaj fakt, że te same środowiska, które są autorami odezw, nie przepuszczą żadnej okazji, by jednocześnie traktować myśliwych jako dyżurnych chłopców do bicia. Nie są one również w stanie zdystansować sie od ekstremistów we własnych szeregach. Te i wiele innych czynników – włącznie ze spłodzonymi na kolanie regulacjami dotyczącymi np. użycia pułapek żywołownych, z których śmieje sie pół Europy – warto mieć na względzie. 

Związany z obecnością gatunków obcych ogół problemów wymaga dialogu wszystkich zainteresowanych – organizacji przyrodniczych, ochrony zwierząt, myśliwych, administracji, przedstawicieli gospodarki rolnej i leśnej.  Uważam, że większość myśliwskiego środowiska jest na taką dysputę otwarta – czego przykładem może być sam fakt publikacji artykułu Pana Grzegorza Jabłońskiego w czasopiśmie łowieckim. Jednak z całą dobitnością chciałbym zaznaczyć, iż nie może to być dialog z wizjonerami, którym jako cel przyświeca realizacja idei  „naturalnej naturalności“ z czasów króla Ćwieczka.

niedziela, 24 listopada 2013

Kangury trojańskie naszych łowisk odc. I


Chwilę temu, rok z hakiem czy cuś, Mr Grzegorz Jabłoński na łamach Braci Łowieckiej roztoczył apokaliptyczną wizję zagrożeń, jakie dla rodzimej przyrody niesie obecność gatunków obcych. Na problem warto jednak spojrzeć z nieco szerszej perspektywy, bez ideologicznych okularów. Zdaniem Autora armagedonu, introdukcja gatunków obcych nie powinna być dla myśliwych powodem do dumy, lecz wstydu. Podchodząc do tematyki racjonalnie, uważam, że wcale nie musimy się rumienić. Tak jak Pan Jabłoński nie rumieni się, konsumując ziemniaki czy pomidory - gatunki wszechobecne w naszym krajobrazie. Również bażanty i daniele są elementami środowiska, którego „naturalność” jest już od stuleci pojęciem względnym. Dziś jesteśmy bogatsi o wiedzę zdobytą na błędach przeszłości, kiedy do zasiedlania podchodzono bardzo niefrasobliwie, jednowymiarowo, nie zdając sobie sprawy z ryzyka związanego z tasowaniem składu gatunkowego środowisk. Zresztą było, jest i będzie ono często niezamierzonym. Wypada więc uspokoić Pana Jabłońskiego, iż stan tej wiedzy, także wśród myśliwych, nie daje podstaw do obaw, że na polach Dolnego Śląska znów będą hasać kangury – co miało miejsce na  początku XX wieku, gdy zwierzęta te faktycznie sprowadzono w celu uatrakcyjnienia i wzbogacenia lokalnej fauny.

Daniel.

Zwierzątka te bytowały w całej Europie przed okresem zlodowaceń i dopiero „wielki lód” wyparł je do Azji Mniejszej. Powrót gatunku na Stary Kontynent nie był związany z inicjatywą kół łowieckich w kraju nad Wisłą, lecz ze starożytnym Rzymem, dokąd został sprowadzony jako ozdoba zwierzyńców. Wzmianki o danielu na północ od Alp pochodzą już z okresu średniowiecza, zaś historia jego użytkowania liczy w naszych szerokościach kilkaset lat. Daniele są z pewnością konkurentami rodzimych jeleniowatych - zwłaszcza jelenia szlachetnego. Trzeba jednak zdać sobie sprawę, że użytkowane przez te zwierzęta siedliska nie stanowią potencjału, z którego na szerszą skalę mógłby skorzystać król naszych puszcz. Obszary mozaiki polno-leśnej, z niewielkimi kompleksami lasów, poddane silnej presji antropogenicznej nie są szczególnie atrakcyjnymi dla jelenia i nawet jeśli wystrzelamy wszystkie daniele, w rezultacie będziemy mieć do czynienia z pustynią – przypuszczalnie odpowiadającą wyobrażeniom purystów z ich wyidealizowanym obrazem przyrody z czasów Piasta Kołodzieja. Ale czy do końca? Warto nadmienić, iż daniel jest gatunkiem mniej konfliktogennym w odniesieniu do interesów gospodarki rolnej i leśnej, co wspomniani puryści – pałaszując ziemniaki tudzież korzystając z dębowych trumien - uparcie ignorują. Ta stosunkowo niska konfliktogenność stanowi też przyczynę „popularności“ Dama dama na zachodzie Europy. W sumie owa „zaraza“ Pana Grzegorza, przy uwzględnieniu specyfiki siedlisk i konkretnych warunków – jest czynnikiem neutralnym. Pojawiające sie problemy wynikają nie tyle z faktu, że daniel bytuje w naszych szerokościach, lecz z zagęszczeń i nieraz suboptymalnych lokalizacji jego populacji względem pozostałych kopytnych. Środowisko myśliwych jest bardziej świadome tych kwestii niż się to Szanownemu Autorowi wydaje.

Bażant.

Podobnie wygląda sytuacja bażanta. Ptak ten wypełnił nisze po naszych rodzimych kurakach, które obecnie występują wyłącznie punktowo – bynajmniej nie dlatego, że zostały wyparte przez ów obcy gatunek. Konfliktowość między cietrzewiem i bażantem jest zjawiskiem znanym, zaś poza hybrydyzacją większą rolę odgrywa rozganianie toków cietrzewia przez koguty bażanta. W tym miejscu wypada jednak zapytać Autora nagonki na te latające bydlątka - traktowane przez społeczeństwo tak samo naturalnie jak łan kukurydzy, w którym sie ukrywają - w jaki sposób wytępienie bażantów w województwie łódzkim wpłynie na populacje cietrzewia na Podhalu? I jakie reperkusje pociągnie za sobą jego eliminacja dla gospodarki łowieckiej - chociażby w odniesieniu do redukcji drapieżników? A warto dodać, iż ma to znaczenie również dla czajki, derkacza czy skowronka.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Bambizm po myśliwsku?

Raczej bardziej stety niż niestety przedstawicieli wyidealizowanego, romantyczno-naiwnego stosunku do przyrody możemy spotkać również w środowisku buców w zielonych kapelusikach z piórkami. Choć samo zakrapianie wszelkich okazji Panem Tadeuszem wydaje się dość krotochwilne. Ale podejście myśliwych do zwierzyny wypada znacznie lepiej. Klasykiem jest podział na: bydlątka, do których strzela się względnie łatwo oraz takie, które swoimi cechami powodują, że paluszek na spuście znacznie ciężej – o ile w ogóle – się zgina.  Bo ta sarenka ma taaaaaką piękną mordkę, a ten dzik jest brzydki i brudny, słowem: świnia. Przecież to modelowy przykład Efektu Bambi. Ów syndrom migdałowych oczu może bawić tym bardziej, że „sarenka” musi spełniać pewne wymogi: czyli być pełnej czułości matką lub uroczym urwiskiem. Bo jeśli tylko ma choćby rachityczne parostki, bambista/ka w zielonym kapelusiku pierdolnie koziołka bez oglądania się na duperele. Wtedy cała zabawa w sarenkowy kult, symbol „pokoju, wolności i piękna” staje pod znakiem zapytania. Ale tylko do zakończenia sezonu na kozły. Kozy, koźlaki – wiadomo – to robota dla rzeźników, mięsiarzy i innych,  na których św. Hubert prycha. Ciekawe jak bardzo powyższe gusła kształtuje funkcjonowanie myśliwych w społeczeństwie wrażliwym na wielkie migdałowe oczy. Albo trzeba być wyjątkowo zdolnym bucem-iluzjonistą, aby zjeść ciastko i… mieć ciastko.

Innym ciekawym przejawem bambizmu w myśliwskim światku jest podejście do sposobu polowania. Wertując tzw. „Regulamin Polowań” dostrzeżemy wiele irracjonalnych przykazań, jak choćby „nie będziesz szczelał do nieruchomego zajonca  i innych ptaszkuw tyż” itp. Właściwie patrząc na mnogość pseudo-zasad fair play, które adoruje adorujące się nawzajem towarzycho buców w zielonych kapelusikach, można dojść do wniosku, że najlepiej polować tam i wtedy, gdzie i kiedy zwierzyny nie ma. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak wylewanie miodu na bambistyczne serduszka. Z drugiej strony sami buce strzelają sobie w stopę, oddając pola głównie nawiedzonym obrońcom przyrody, którzy mają problemy z polowaniami ogólnie, a z myśliwymi szczególnie.  Regułą  jest podniecenie, jakie w powyższych kręgach wywołują skrzętnie kolekcjonowane fotki przedstawiające ambony myśliwskie ulokowane w pobliżu nęcisk, rezerwatów, nawet paśników.  Służy to zademonstrowaniu niecnej działalności obywateli w zielonych kapelusikach: „patrzta jakie skurwysyny, strzelają do biednej, głodnej zwierzyny, mówią, że dokarmiają a w gruncie rzeczy…”. Jednak rozwalenie  wszystkich ambon nic nie da, bowiem ta – jako zła, krzywa i odrażająca –  stanowi symbol. Obiektywnie rzecz ujmując zwierzynie wisi gdzie i kiedy zostanie zabita. W tym kontekście zajob etyko-buców na punkcie „fair play” wraz z wtórujący mu krzykiem nawiedzonych ohroniarzy można odczytać jako przekonanie, że śmierć zwierzęcia jest „lepsza”, „moralniejsza”, „ładniejsza”, gdy ma miejsce daleko od paśnika, nęciska, granicy rezerwatu, oczywiście najlepiej bez użycia ambony. itd. Tymczasem polowanie/odstrzał/mordowanie, niezależnie jak nazwiemy tę czynność polega na zabiciu określonych zwierząt. Z naszego punktu widzenia istotne są 2 aspekty:

1. po pierwsze, powinniśmy wiedzieć do czego strzelamy: określić gatunek, płeć, wiek, kondycję danego osobnika itp.  jeśli już decydujemy się na strzał, powinien być on skuteczny, minimalizując ryzyko zranienia, okaleczenia zwierzęcia. A las to nie obora, gdzie przed zaciukaniem braci mniejszych lub większych dokładnie można ich obmacać.
2. po drugie, całość powinna jak najmniej wpływać na pozostałe zwierzątka – czyli zabić te, które mają być zabite w jak najkrótszym czasie, bez permanentnego wnoszenia niepokoju na dużych areałach, prowadzącego do zburzenia rytmu dobowego itp.

Ambona, nęcisko są środkami, które powyższe ułatwiają. Trudniej w tym kontekście zrozumieć ludzi, którzy chcą, by zwierzęta były zabijane z większym ryzykiem ich okaleczenia, zadania niepotrzebnych cierpieć, przy stałym niepokoju pozostałych. Bo tak będzie „etyczniej” i śmierć byłaby „ładniejsza”? 

Każdy medal ma 2 strony.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Dlaczego nas nie lubią? Rozdział V: nie zabijaj.


Dekalog.

Jak to właściwie się stało, że ów spis nakazów moralnych, regulujący stosunki między człowiekiem a Bogiem i między ludźmi, został rozszerzony na wszystkie istoty? Potępienie zabijania z etycznych pobudek jest stosunkowo młodym, typowym dla współczesnej cywilizacji zjawiskiem. Po zabetonowaniu znacznych obszarów, wyprostowaniu rzek, opanowaniu przestworzy, kosmosu itd., nadszedł czas na ułożenie relacji z Mamusią Naturą – czyli przeniesienia zasad obowiązujących w społeczeństwie na styk człowiek/przyroda. Generalnie zabijanie stało się niehumanitarne i może mieć bardziej lub mniej niehumanitarny  –  do przełknięcia - charakter. Pierwszy kanon prawny związany z przykazaniem  „nie zabijaj” został wydany w tysiącletniej Rzeszy przez, przynajmniej oficjalnie, brzydzącego się zwierzęcym mięskiem Adiego Hitler’a. Niemiecka ustawa o ochronie zwierząt z 1933 roku (Reichstierschutzgesetz) kompleksowo przyznała prawa braciom mniejszym – tym samym przestały być "rzeczami" (wątek ten rozwiniemy). Kolejnymi elementami układanki są opisywany już Syndrom Bambi i powtarzany do znudzenia stereotyp myśliwy = zabijanie dla przyjemności = godne szczególnego potępienia (o tym też kiedy indziej), z czym buce w zielonych kapelusikach z piórkami kompletnie sobie nie radzą.

Tabu śmierci. Ale jakie tabu?

W XXI wieku bez najmniejszego trudu możemy utopić się w obszernej lekturze dotyczącej śmierci, możemy obserwować umierających ludzi przez Internet, niemal ich dotykając, możemy rozmawiać przy obiedzie o śmierci (ciekawe czy w czwartki?), mamy specjalne dni poświęcone zmarłym, mamy Al-kaidę, mamy, możemy, możemy, mamy… Tak wygląda tabu?

A jednak. W świecie śmiertelnej literatury toczy się spór: czy instytucjonalizacja śmierci doprowadziła do tabu, czy też tabu doprowadziło do instytucjonalizacji tejże? Szkoda klawiatury na zabawę w jajko i kurę. Najważniejsze, że śmierć wciąż - mimo wszystko - stanowi tabu i jest zinstytucjonalizowana. Czyli, po chłopsku rzecz ujmując: wykopuje się teściową a najlepiej dwie do szpitala , gdzie z bezpiecznej odległości mogą dogorywać – a rodzina zamiata temat pod dywan. Tradycyjny, publiczny charakter schodzenia z tego padołu zanika: śmierć jest delegowana nie tylko do szpitali, ale również do weterynarza, ubojni etc. Zatarciu ulega żałoba, pogrzeb staje się coraz bardziej dyskretny, pojawiło się eufemistyczne słownictwo  - „droga, nieobecna teściowa”, „teściowa odeszła” „po długiej i ciężkiej chorobie” itp. A wszystko podlane sosem sekularyzacji, osiągnięciami współczesnej medycyny i wiążącymi się z nimi nadzieją oraz frustracją– bo ta śmierć, mimo znacznego odłożenia jej w czasie, nadal jest nieunikniona, nieodwracalna, nieładna. Nikt nie uczy jak się z nią mierzyć. Zostaje więc pakiet dużego śmiertelnika: miotełka, dywanik i...

Czy do powyższego…

… obrazka pasuje statystyczny, 80-letni troglodyta w zielonym kapelusiku i z podagrą, który publicznie chwali się zaciukaniem bydlątka, eksponując w dodatku jego części na ścianie? Większość publiczki postrzega polowania jako zło konieczne a krytyka współczesnego myślistwa dotyczy głównie jego formy. Cóż więc robi zbambizowana gawiedź? Domaga się profesjonalizacji hobby-bucostwa. Tym samym nastąpiłaby cudowna przemiana: godne pogardy i potępienia prymitywy w zielonych kapelusikach przestałyby być mordercami, stając się w gruncie rzeczy czymś pożytecznym. Jak rakarz – niezbyt sympatyczny lecz akceptowalny. Taki zimnokrwisty zawodowiec nie chwaliłby się fotkami z ubitą zwierzyną, lecz po cichu załatwiałby temat. Znów śmierć zostałaby oddelegowana, tym razem w leśne ostępy i znów zbambizowana publiczka miałaby czyste sumienie, popuszczając pasa po konsumpcji panierowanego kotleta cielęcego. Może nawet dziczyzny? Tak czy owak pod tę profesjonalizację dorabia się bambistyczą pseudoargumentację: główny jej trzon stanowi wspomniana już przyjemność zabijania – jednak gdy spytać orędowników tejże czym ją mierzyć, rozkładają ręce, mówiąc, że to już nie ich zadanie. W istocie gawiedź ma to głęboko w dupie. Nikt nie bada poziomu przyjemności rzeźnikom. To jest czysta, bambistyczna fantasmagoria.   

Dlaczego po prostu nie mówimy:

Hej! To przecież WY jesteście Bambistami, to WY macie KOMPLEKSY na punkcie WŁASNEGO GATUNKU, to WY macie KOMPLEKSY związane ze ŚMIERCIĄ. 

Jakie ma znaczenie to, że ktoś zabił kabana w pracy, a jelenia w ramach uprawianego w hobby? Jakie racjonalne przesłanki decydują o tym, iż śmierć jelenia z ręki myśliwego ma być czynem nagannym, zaś zabicie świni przez rzeźnika już nie? Takich pytań jest znacznie więcej…

piątek, 8 listopada 2013

Wilki nie doceniły pana Ministra…


Garść krotochwilnych plotek zza Nysy:

nie tak dawno temu mieszkańcy Górnych Łużyc wystosowali petycję, domagając sie regulacji populacji wilka. Życie jak to życie dopisało ciąg dalszy historii…

W reakcji na przekazaną petycję Minister Ochrony Środowiska Saksonii, Frank Kupfer udał sie z wizytą na Górne Łużyce, by w błysku fleszy 31 maja br. przekonać się osobiście o troskach mieszkańców oraz zapewnić ich, że zostanie udzielona pomoc w działaniach prewencyjnych na rzecz ochrony pogłowia zwierząt domowych.

Minister - mimo paskudnej pogody i lejącego jak z cebra deszczu - własnoręcznie pomagał ustawiać ogrodzenia mające chronić owce przed atakami wilków w owczarni pana Horna (na zdjęciu w linku).

Dwa miesiące później – akurat w weekend, podczas którego miała miejsce obchodzona z pompą oficjalna impreza edukacyjno-informacyjna "Dzień wilka na Łużycach" – bure psy pokazały, że nie do końca respektują osobiste wysiłki pana Ministra na rzecz ochrony stad zwierząt domowych. Najwyraźniej bez trudu pokonawszy zalecane przez urzędników ogrodzenia, zabiły 4 owce… w owczarni pana Horna.

O losie należącego do pana Horna osła (widocznego na zdjęciu w linku) – który wedle NGO’sów zajmujących się ochroną wilka też jest środkiem ochrony stad przed atakami dużych drapieżników, gdyż agresywnie i głośno reaguje na ich obecność - na razie nic bliższego nie wiadomo. Jednak nie można w pełni wykluczyć, iż wobec braku przydatności, skończy jako salami.

wtorek, 5 listopada 2013

MIESZANE UCZUCIA. Myśliwi są lepsi! Cz. II

Wywiad z prof. dr Dietmar’em Heubrock’iem* o psychologii myśliwych, niepolujących oraz przeciwników łowiectwa. O agresji, myśliwskim instynkcie, popędzie seksualnym, żądzy zabijania i… Blochu…


Czy we współczesnych ludziach tkwi jeszcze instynkt myśliwski?

Myślę, że kulturowo-historycznie i ewolucyjno-biologicznie da się udowodnić jego szczątkową obecność. Jednak nie każdy, kto taki instynkt w sobie czuje, będzie myśliwym. Ale niech Pan przypatrzy się ludziom przedsiębiorczym, którzy mają bezpieczne dochody i żadnych poważnych trosk związanych ze standardem życia. Mimo to walczą – a więc polują (!) – o/na zyski, chcą wyciąć konkurencję. To nie jest im potrzebne do przeżycia, lecz stanowi cel sam w sobie. Uważam, że istnieją rudymenty myśliwych. Można polować i zbierać trofea, które nigdy nie zawisną na ścianach pokoju myśliwskiego.

Czy kobiety i mężczyźni różnią się w tym względzie?

Takie zachowanie jest wyraźniej zaznaczone u mężczyzn niż kobiet. Kobiety na kierowniczych stanowiskach mają zupełnie inny styl zarządzania – nie tak mocno zdominowany przez konkurencję, lecz bardziej integracyjny. Myślę, że to też jest relikt wynikający z biologiczno-ewolucyjnego podziału ról. I dlatego, co można zauważyć, panie wnoszą odmienny sposób bycia do myślistwa.

Czy jest jakiś związek między instynktem łowieckim a agresją? W przypadku psów przeprowadzone badania zakwestionowały tę rzekomą zależność.

Ludzie chętnie przyczepiają łatki: jeśli ktoś poluje, musi być agresywny. Ale instynkt myśliwski i agresja nie są ze sobą sprzęgnięte. Psy stanowią dobry przykład: zachowanie związane z polowaniem wygląda zupełnie inaczej niż zachowanie agresywne: bieg za szybko poruszającym się obiektem jest czymś innym niż ugryzienie bliźniego przy nadarzającej się okazji. Ponadto agresja może pojawić się na skutek wyczucia u kogoś lub czegoś strachu przed pogryzieniem.

Jedno z popularnych uprzedzeń zakłada, że osoby z wydatnym instynktem myśliwskim cechują się również  silnym popędem seksualnym. Psycholog Paul Parin uważa oba instynkty za identyczne – co Pan o tym sądzi?

Polowanie z całą pewnością nie ma nic wspólnego z popędem seksualnym. To jest stare jak świat uprzedzenie, które przewija się w dyskusjach z osobami niepolującymi – choć czasem również i z myśliwymi. Ogólnie rzecz biorąc, koncepcja psychoanalityczna Freud’a – którego fanem jest wspomniany Paul Parin – nie uwzględnia wielu popędów. Szmat czasu temu, na polu psychoanalizy, rozpętała się dyskusja, czy instynkt seksualny jest równoznaczny z instynktem agresji. Istnieją różne szkoły, które różnie do tego podchodzą. I, niestety, temat pokutuje do dziś. Jednak są to odmienne funkcje dla ludzkiego bytu oraz przetrwania i powinny być starannie rozdzielane. Dostrzeganie w seksualności jedynie elementów agresji stanowi silne zawężenie tematu. Weźmy na przykład aspekt płciowy: żeńskie doświadczenia seksualne wyglądają całkiem inaczej niż męskie. Obie płci zaś nie powinny wchodzić ze sobą w kontakt wtedy, gdy pokłady agresji zostaną zredukowane.

Rozmawialiśmy o psychologii myśliwych, pomówmy teraz o psychologii przeciwników polowania . Kiedy patrzę na ich zaciekłość, często odnoszę wrażenie, że byliby największymi myśliwymi, gdyby tylko podarować im w prezencie kartę łowiecką. Czy to możliwe, że zazdrość wraz z tłumionym instynktem myśliwskim napędzają tych ludzi?

Dokładnie tak jest. Sporządzam również profile osobowości sprawców przestępstw i często zdarza się, że podczas rewizji domu osoby pozornie łagodnej i pacyfistycznie nastawionej, znajdujemy militarystyczne przedmioty, uniformy - czasami nawet kosztowne, fantazyjne, własnoręcznie szyte, zaś na komputerach gry wojenne i inne, o podobnej tematyce. Tłumione instynkty znajdują wyraz – lecz potajemnie, żeby tylko nikt się nie dowiedział.

A więc przeciwnicy polowań mają na koncie polowania na ptactwo?

Tak to można widzieć. Często też odnajdujemy listy, na których widnieją myśliwi, a które przypominają – pojawiające się w środowisku zorganizowanej przestępczości - spisy osób przeznaczonych do odstrzału. Niedawno musiałem rozmówić się z Zwickauer Terrorzelle (neonazistowską grupą terrorystyczną). Terroryści sporządzili listy państwowych ochroniarzy, policjantów i innych potencjalnych ofiar na tle migracyjnym. Podobnie działa mafia. Takie spisy są zawsze podejrzane – kryją się w nich jakieś skojarzenia, trzeba je przeanalizować, znaleźć haczyk. Przykłady można mnożyć. Dokładnie w ten sposób postępują przeciwnicy polowań: gdy już sporządzi się listę myśliwych, trzeba brać się do roboty.

To dziwna sprzeczność: okrucieństwo wobec ludzi motywowane okrucieństwem wobec zwierząt.

Tak, proszę przyjrzeć się przeciwnikom polowań w akcji, kiedy dochodzi do bójek lub uszkodzeń ambon: to nie jest tylko agresja, to podstęp, zamiar. Tym samym pozbawiają się własnych argumentów.

Dlaczego przeciwko myśliwym stają również ekolodzy, chociaż często przyświeca nam wspólny cel?

To jest związane z zazdrością. Zorganizowani ekolodzy chcą określać jak powinna wyglądać, być urządzona przyroda. Myśliwi czynią tak samo, więc pojawia się konkurencja.

Jako myśliwi mamy problem z wyjściem poza tabu zabijania. W jednym ze swoich studiów zbadał Pan co motywuje myśliwych do polowania. Wymieniano: doznania związane z przyrodą, jej ochronę, dziczyznę, ale również – niewielka grupa łowców (5,2%) – podała przyjemność zabijania. Na ile problematyczny jest to powód?

Jeśli dla niektórych stanowi jedyny motyw, powinniśmy otwarcie o tym mówić. Powróćmy do wspomnianych szkolnych masakr: jak to możliwe, że 19,20-latkowie fantazjują o zabiciu możliwie największej liczby uczniów lub nauczycieli? Takie myślenie uchodzi w naszym społeczeństwie za patologiczne. Nawet jeżeli myśliwi w większości wymiarów osobowości wypadają lepiej na tle osób niepolujących, nie oznacza to, że nie zdarzają się pośród nas warianty patologiczne.

Czy w takim razie jest to patologia?

Żądza zabijania jako główny motyw polowania?  Powiedziałbym, że tak. Musimy postępować zgodnie z kulturą, która nakłada na nas gotowe formy. Kiedy całkiem normalny ojciec rodziny w czasie wojny pociąga za spust i rozwija w sobie chęć do wykonywania wyroków na przeciwnikach – i to nie dlatego, że musi lub wypełnia rozkaz – a zabijanie staje się celem samym w sobie, to jest patologia. Dlaczego zazwyczaj mamy do czynienia z morderstwami bez afektu, seryjnymi zabójcami? Widzi Pan, że intensywnie pracuje dla policji, tutaj jest połowa policyjnego muzeum. Często zajmuję się zabójstwami, które nie wydarzyły się w afekcie, lecz ktoś celowo dokonał ich z żądzy mordu lub zamęczał ofiarę. W ekspertyzach sądowych takie osoby nie mówią „miałem złe dzieciństwo” albo podobnie. Ludzie z tzw. osobowością antysocjalną, prawdziwą psychopatologią, przyznają się: nie mogłem inaczej, znów mnie swędziało, musiałem zabić. Przy morderstwach lub przestępstwach seksualnych nie chodzi o przeżycie seksualnej rozkoszy, lecz o siłę/władzę i dominację. Mam moc, decyduję kiedy i kogo zabiję. Tak powstają seryjne zabójstwa. Myślę, ze myśliwi, którzy przyznają się do chęci zabijania, właściwie myślą sobie: potrzebuje tego uczucia – jestem silny i decyduje o innych istotach.

Ale myśliwi zabijają zwierzęta. Czy nie czyni to – nie tylko w sensie odpowiedzialności karnej – fundamentalnej różnicy?

A czyni? Tak naprawdę myśliwi niezbyt często dokonują podziału „ja-człowiek, tam-zwierzę”. Słyszeliśmy o jeleniu Hansi, którym troskliwie opiekowano się ponad rok. To jest osobisty stosunek, który najczęściej rodzi się wobec zwierząt domowych. Ale mówimy o zwierzętach dzikich, które do nas nie należą.

Jak wygląda zabijanie  w przypadku zdecydowanej większości myśliwych, którym nie można przypisać wariantu patologicznego?

Zawsze wiąże się z ambiwalentnymi odczuciami. Są one opisywane przez wielu myśliwych, ja również je znam. Decyduję się odstrzelić tego kozła, on podchodzi, pociągam za spust, bum i leży. Najpierw się cieszę, następnie w radość wkrada się żal. To jest normalne, gdyż jako ludzie nie posiadamy wyłącznie jednowymiarowych uczuć. Stale towarzyszą nam – jak opisał to filozof Ernst Bloch – mieszane uczucia, tworzące pewien konglomerat. . Tak powinno być, tak funkcjonuje nasza samokontrola – jesteśmy w stanie przeanalizować i uzasadnić nasze działania. U radykalnych, ideologicznie zaślepionych ludzi zostaje ów uczuciowy miszmasz sztucznie, przez pranie mózgu, ujednolicony. Takie osoby nie analizują swoich poczynań. W przeciwieństwie do tych, które właśnie z powodu mieszanych uczuć ciągle zadają sobie pytania. Nie inaczej powinno być w przypadku myśliwych. Wraz z upływem lat konglomerat ulega zmianom - im człowiek starszy tym częściej nachodzi go refleksja: czy zrobiłem wszystko dobrze? co jeszcze mogę zrobić, zanim będzie za późno? Owa zaduma wysuwa się na pierwszy plan, stanowczość rzadko bierze górę. Sędziwi myśliwi chętnie spędzają cały wieczór w łowisku, gdzie napawają się widokiem i często odpuszczają strzał, pozwalając wypalić młodzieży lub gościom.

Czy naprawdę uważa Pan, że z tymi częściowo ambiwalentnymi ustaleniami możemy zapunktować w przestrzeni publicznej?

Tak uważam. Jak już mówiłem, powinniśmy przypatrywać się mieszanym uczuciom: żal po zabitej zwierzynie, brak chęci, jak w przypadku starszych myśliwych, by zastrzelić coś jeszcze – to wszystko jest przez wielu negowane. Dlaczego o tym nie rozmawiamy? Przecież to stanowi część naszej myśliwskiej tożsamości. Możemy zrozumieć siebie, własną autentyczność, kiedy dostrzeżemy owe sprzeczności, bez ideologicznego pucu. Psychologia nie jest gładka. Jeśli będziemy nawzajem traktować się uczciwie, wtedy możemy otwarcie o tych uczuciach rozmawiać z osobami niepolującymi.

*prof. dr Dietmar Heubrock jest psychologiem, kierownikiem Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen.  Autor licznych książek i publikacji z zakresu neuro- i biopsychologii, sądowej neuropsychologii, jak również psychologii prawa, kryminalnej i policyjnej. W swoich pracach naukowych zajmował się prewencją przemocy w szkołach, badaniem młodzieży, która chce nabyć broń, studium przypadku celem usprawnienia policyjnych działań śledczych. Prof. Heubrock jest zapalonym myśliwym.

poniedziałek, 4 listopada 2013

MIESZANE UCZUCIA. Myśliwi są lepsi! Cz. I

Wywiad z prof. dr Dietmar’em Heubrock’iem* o psychologii myśliwych, niepolujących oraz przeciwników łowiectwa. O agresji, myśliwskim instynkcie, popędzie seksualnym, żądzy zabijania i… Blochu…


Panie profesorze, zajmował się Pan różnymi badaniami z zakresu psychologii myślistwa i psychologii myśliwskiej osobowości. Co było powodem podjęcia tych studiów?

Po wydarzeniach w Erfurcie i Winnenden (strzelaniny w szkołach) coraz goręcej zaczęło robić się wokół prawa do posiadania broni w Niemczech. Zwłaszcza grupy zatroskanych rodziców domagały się rozbrojenia społeczeństwa – i to włącznie ze strzelcami sportowymi oraz myśliwymi. Więc zadaliśmy sobie pytanie: jak groźni w rzeczywistości są posiadacze legalnej broni? Przyjrzeliśmy się najpierw kryminalnym statystykom, w tym – niedostępnym publicznie – rządowym raportom dotyczącym broni i materiałów wybuchowych, by przekonać się jakie narzędzia są wykorzystywane przy popełnianiu przestępstw.

I jakie z tego płynęły wnioski?

Takie, że legalna broń nie odgrywa większej roli: tylko 2,6% przestępstw zostało popełnionych z jej użyciem. W pozostałych przypadkach mieliśmy do czynienia z bronią posiadaną nielegalnie. W dodatku warto podkreślić, że wykorzystanie legalnej broni często związane było z tzw. środowiskiem psychosocjalnym. Afektywnie motywowane zabójstwa są nagłaśniane przez Federalną Policję Kryminalną Niemiec, lecz nie podaje się jaką bronią dysponował morderca. Jednak to, co znajdzie się pod ręką – od kuchennego noża po legalną broń – zostanie wykorzystane. Wnioski te posłużyły do rozszerzenia śledztwa: chcieliśmy wiedzieć z czego utkani są posiadacze legalnej broni. Czy są niebezpieczni? Jak sobie z tym radzić? Więc porównaliśmy w kompleksowych badaniach osobowości losową grupę myśliwych i osób niepolujących.

I myśliwi wypadli całkiem nieźle...

Tak, wyraźnie lepiej niż porównywana grupa niepolujących: odznaczali się większym zadowoleniem z życia, mniejszą agresywnością, lepszą kontrolą impulsów itd. Zwłaszcza to pierwsze jest ważne, gdyż stanowi względnie trwałą cechę osobowości. W psychologii wyróżnia się cechy, które są mocno determinowane sytuacją -  np. czynnikami wyzwalającymi agresję jak agresja reaktywna: jeśli będę Pana dręczyć, może mnie Pan rąbnąć. Następnie mamy czynniki względnie trwałe, które w niewielkim stopniu wpływają na sytuację. Jeśli ktoś jest opanowany lub zadowolony z życia, nie tak łatwo da się go wyprowadzić z równowagi. Sami byliśmy zaskoczeni, że myśliwi tak dobrze wypadli w tym aspekcie.

Jednak te wyniki nie harmonizują z uprzedzeniami szerokiej części społeczeństwa.

Nie, a przedstawiając je niekoniecznie zjednamy sobie przyjaciół. Uczestniczyłem ostatnio w dyskusji w Radio Bremen, w trakcie której (chodziło o wprowadzenie w tym mieście podatku od broni) zostałem ostro zaatakowany przez przedstawiciela grupy Winnenden: jako myśliwy i zwolennik legalnego posiadania broni przez osoby prywatne stałem się winny zabójstw w Winnenden.

Nie do wiary!

Mogłem do tego podejść emocjonalnie, czego nie uczyniłem – jestem naukowcem i uważam, że trzeba skupić się na faktach. Jednak wielu myśliwych jest konfrontowanych z wypowiedziami typu: „wszyscy myśliwi są potencjalnymi mordercami”. Szybko wtedy zostajemy zepchnięci do defensywy i potrafimy mówić tylko: „ale przecież ja nic nie zrobiłem! Jestem miłą osobą!”. Tak się oczywiście tego nie zatrzyma. To był dla nas motyw, aby podjąć naukowe badania i rozpocząć tematy, z którymi nawet w świecie nauki niewiele się zyska. Na własny koszt, nawiasem mówiąc, to się w ogóle nie opłaca.

Na własny koszt? Czy w realizacji, analizie bądź rozpowszechnianiu wyników badań nie pomogły związki myśliwskie, w tym DJV?

Początkowo związki były tak podejrzliwe, że nie otrzymaliśmy żadnego wsparcia. Otworzyły się na nas dopiero, gdy wyniki wypadły korzystnie dla myśliwych. Jednak tak naprawdę nie dopytują o naukowe ustalenia, o czym przekonałem się podczas wystąpienia dotyczącego młodych myśliwych przed prezydium DJV w Berlinie, dokąd specjalnie pojechałem. A przecież mogłem całkiem szybko uruchomić prezentację wyników w Power-Point. Chodziło o istotne dla DJV kwestie: co robimy dla kolejnych pokoleń myśliwych? Ale żaden z obecnych prezydentów nie wykazał zainteresowania. Raz dwa zostałem wypchnięty za drzwi: prof. Heubrock powiedział swoje i kwita. Przed nami kolejne,  ważniejsze sprawy do omówienia.

To nie najlepsze świadectwo…

Z pewnością. Niestety pokazuje jak organizacje myśliwskie obchodzą się z nauką.

CIC podjął się mediacji między nauką a polityką. Czy również Pan próbował jej szukać?

Po tej historii nawiązaliśmy kontakt z CIC, wszystko zostało opisane i przesłane. Ale nie doczekaliśmy się odpowiedzi.

Powróćmy jeszcze do badań nad myśliwską osobowością. Opisał Pan różne cechy myśliwych i osób niepolujących, jednak nie zapytałem o przyczyny. Dlaczego właściwie myśliwi wypadli o wiele lepiej? Stajemy się myśliwymi, bo jesteśmy zadowoleni z życia czy stajemy się zadowoleni z życia, bo jesteśmy myśliwymi?

Nie zbadaliśmy tego, więc mogę tylko snuć przypuszczenia. Istnieje wiele powodów, dla których zostajemy myśliwymi: polowanie może być tradycją rodzinną, może być też częścią naszych zawodowych obowiązków. Zadowolenie z życia nie jest drogą do myślistwa. Wręcz przeciwnie: przebywanie na łonie natury, jej bliskość prowadzą do szczęścia i równowagi.  Umiejętność kontrolowania złości i agresji można wiązać z myśliwskim szkoleniem: trenujemy po to, by spokojnie i przezornie obchodzić się z bronią.

Po strzelaninach w szkołach myśliwi nieustannie konfrontowani są z kolejnymi żądaniami zaostrzenia prawa do posiadania broni. Czy stanowią one rozwiązanie problemu?

W żadnym wypadku. Wielokrotnie występowałem w tej sprawie przed komisją ds. wewnętrznych Bundestagu. Mordercy powoli planują swoje zbrodnie. Zabójca z Erfurtu, Robert Steinhäuser, na długo przed tragicznymi wydarzeniami należał do klubu strzeleckiego, sfałszował dowód strzelecki, zgromadził broń i amunicję. W przypadku sprawców, którzy są zdeterminowani, planują nieśpiesznie i szczegółowo, zaostrzenie przepisów prawa do posiadania broni nic nie zmieni. Z kolei absolutny zakaz spowoduje zamianę broni na inne narzędzia jak materiały wybuchowe, broń sieczną itd. Ale o tym nikt nie chce słyszeć, takimi słowami przyjaciół się nie zyska.

Co kieruje mordercami?

Są to przeważnie osoby z depresją, mające myśli paranoidalne: cały świat jest zły, nikt mnie nie rozumie. To narastające wyobcowanie może prowadzić do działania w amoku jako – trafniej ujmując – rozbudowanego samobójstwa.

Skoro zaostrzenie prawa do posiadania broni nic nie daje, w takim razie jak społeczeństwo może bronić się przed podobnymi masakrami?

Przez wczesne rozpoznanie. Należy być wyczulonym na sygnały ostrzegawcze, które sprawca jak dotąd zawsze wysyłał: jakaś zapowiedź w Internecie, SMS do najlepszego przyjaciela „jutro lepiej nie idź do szkoły”. To się nazywa fenomen przecieku. Do moich działań należy ocena, czy potencjalne zagrożenia, z którymi zwracają się uczniowie lub policja, należy brać na poważnie.

Broń naszych dziadków wisiała na haku w przedpokoju bądź w szafie z ubraniami a mimo to nie dochodziło raz za razem do strzelanin. Jeśli ktokolwiek dzisiaj zostawi bron bez nadzoru, od razu się obawia, że posłuży ona do zabicia tylu ludzi, ile tylko jest możliwe. Skąd to się bierze?

Takie przypadki zdarzały się w przeszłości, ale miały inny przebieg: nawet jeden przypominam sobie z dzieciństwa, kiedy to kolega ze szkoły  - właśnie taką bronią z szafy swego ojca – zastrzelił się w mieszkaniu. Tym wypadkiem żyła wieś przez cały tydzień. Tylko, że: ostra krytyka wycelowana w autorytety i bliźnich stanowiła absolutne tabu. Od lat siedemdziesiątych obowiązuje zasada: nie występować przeciwko innym, nie kopać, gdy ktoś leży na ziemi, sponiewierany przez media i społeczny rozwój. Obserwuje się rosnący egocentryzm i indywidualizację w świecie pracy oraz rodzinie.

Dlaczego w kontekście strzelanin za każdym razem rozmawiamy tylko o zaostrzeniu prawa do posiadania broni oraz przepisach dotyczących jej przechowania?

Za tym kryje się generalna strategia, aby pozbawić społeczeństwo broni. Niedawno w Landtagu w Szlezwiku-Holsztynie zgłoszono 3 wnioski: celem pierwszego było wprowadzenie całkowitego zakazu posiadania broni, celem drugiego utworzenie centralnych przechowalni broni w domach strzeleckich, trzeci był nacechowany podobnymi intencjami. Tak więc cel jest jasny: broń jest z zasady zła, nie chcemy jej, przekujemy miecze na lemiesze. To jest taktyka salami: należy postawić tak wysoko poprzeczkę przy zdobywaniu pozwolenia na broń, żeby myśliwi sami zrezygnowali. Podatek od broni jest jednym z wariantów.

Ale dlaczego nie rozmawiamy o naszkicowanych przez Pana zmianach, pojęciach egocentryzmu i indywidualizacji?

Żyjemy w krainie pełnej asekuranctwa, gdzie każdy przed każdym chce się zabezpieczyć. Zmiany ustawy mają sugerować społeczeństwu, że zapanuje całkowite bezpieczeństwo. Tylko, że… nie zapanuje. Wciąż będą chorzy i szaleńcy, zawsze będzie istnieć ryzyko, którego nie da się wykluczyć. Ale tego nie odważy się powiedzieć żaden polityk.

 *prof. dr Dietmar Heubrock jest psychologiem, kierownikiem Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen. Autor licznych książek i publikacji z zakresu neuro- i biopsychologii, sądowej neuropsychologii, psychologii prawa, kryminalnej oraz policyjnej. W swoich pracach naukowych zajmował się prewencją przemocy w szkołach, badaniem młodzieży, która chce nabyć broń, studium przypadku w celu usprawnienia policyjnych działań śledczych. Prof. Heubrock jest zapalonym myśliwym.