czwartek, 29 grudnia 2016

Refleksje parareligijne nad najlepszą regulacją. Czyli o co chodzi Kowalczykom i Dorocińskim?


Opublikowane w Braci Łowieckiej wywiady dr Izabeli Kamińskiej z dwoma przedstawicielami nauk przyrodniczych (7/19 - „Zwierzętami trzeba zarządzać głową, a nie emocjami“ i 9/16 “Natura jest najlepszym regulatorem“), dotyczące między innymi różnych koncepcji zarządzania populacją żubra, stanowią doskonałe tło dla paru mało naukowych dywagacji.

Z wypowiedzi zamieszczonych na łamach miesięcznika dobrze widoczne są przede wszystkim dwa różne podejścia do jednego gatunku zwierząt, czyli żubra i, szerzej, odmienne interpretacje relacji z przyrodą prezentowane przez osoby posiadające wiedzę i uważane za autorytety w zakresie nauk przyrodniczych. W odniesieniu do kości niezgody, którą są zwłoki żubra oraz z punktu widzenia interesów gatunku, który obie strony sporu chcą reprezentować, jest to jednak właściwie absurdalna i irracjonalna dyskusja o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocy lub odwrotnie. Celem obu stron jest – podobno - stworzenie warunków dla bytowania tych zwierząt oraz zapewnienie (w miarę) bezkonfliktowej koegzystencji z dużą, witalną, odporną na zagrożenia populacją żubra w naszym kraju, gwarantujące zachowanie tego gatunku dla przyszłych pokoleń. Czy ta populacja będzie liczyć pięć tysięcy czy dziesięć tysięcy osobników ma podrzędne znaczenie. Tę wielkość determinują potrzeby gatunku oraz realia przyrodnicze i społeczne krajobrazu, w którym przyszło w XXI wieku koegzytować trzydziestu ośmiu milionom Polaków i jakiejś liczbie żubrów. Cel wydaje się więc być jasny. Spór – mający miejsce również swego czasu w emocjonalnie prowadzonej korespondencji między „starym“ składem Państwowej Rady Ochrony Przyrody a Stowarzyszeniem Miłośników Żubrów dotyczył (i dotyczy) zasadniczo środków i drogi na jakiej ów cel ma być osiągnięty. Ten konflikt „o słuszną drogę“, który wydaje się przesłaniać priorytet jakim jest zachowanie żubra w Polsce, nie dotyczy niestety wyłącznie „techniczych“ aspektów natury ekologicznej, ekonomicznej i społecznej, lecz ma miejsce na płaszczyźnie ideologicznej. Właściwy problem z dyskusją o żubrze (czy innych zwierzętach) zaczyna się, gdy dyskusja przechodzi w sferę „racji najmojszych“ – czyli determinowana jest indywidualnymi przekonaniami i bardziej wiarą niż wiedzą. W dość emocjonalnej przepychance o to czy elementy użytkowania mają prawo stanowić element zarządzania populacją żubrów w naszym kraju, czy też nie, środowisko reprezentowane przez profesora Rafała Kowalczyka posługuje się „argumentem nie do zbicia“. Odstrzał, polowanie, użytkowanie mają - zdaniem dyrektora IBS PAN w Białowieży - „wypaczać ideę ochrony przyrody i zmniejszać akceptację dla obecności tych zwierząt w środowisku“. Jednak naukowiec posługujący się tym argumentem – jeśli chce być uważany za naukowca – musi/powinien liczyć się z pytaniami o to, o ile stopni, procent czy kilogramów wypaczy się owa idea. I czy akceptacja zmniejszy się o połowę, a może jedną czwartą czy też tylko jedną dziesiątą, jeśli żubr odregulowany, odstrzelony lub wyeliminowany znajdzie się na talerzu w warszawskiej restauracji, zamiast stanowić godną podziwu - zdaniem profesora – kupę padliny dekorującą ścieżkę przyrodniczą w jakimś lesie. Na ten temat grono zwolenników ochrony biernej niestety się nie wypowiada. W sąsiadujących z nami Niemczech żubr ma status zwierzęcia łownego, objętego całoroczną ochroną. Czy ów status ma jakiekolwiek znaczenie dla samego żubra, zachowania i ochrony tamtejszej populacji? Czy coś za Odrą ulega wypaczeniu? Czy uśmiercony z obiektywnych powodów – choroba, kontuzja, starość – żubr polski lepiej się czuje niż zwierzę uśmiercone z tych samych powodów w Niemczech? Bo nasz król puszczy został “zredukowany” lub zdechł “śmiercią naturalną”, a jego pobratyniec odstrzelony jako zwierzę łowne? Może wypadałoby zrobić porównawcze badania akceptacji tego zwierzecia w obu krajach, żeby skończyć z pobożnym, choć utytułowanym bujaniem w obłokach subiektywnych poglądów.

Problem rzutuje również na postrzeganie innych problemów i ich relatywizowanie zgodnie z subiektywną „racją najmojszą“. Profesor Kowalczyk podaje w wywiadzie z panią dr Kamińską, iż szkody od żubrów w skali całego kraju mają wynosić między 300 a 400 tysięcy złotych rocznie. Tymczasem wystarczy zadzwonić do RDOŚ w Białymstoku, by dowiedzieć się, że w ubiegłym roku szkody od żubrów tylko w rejonie Puszczy Białowieskiej i Puszczy Knyszyńskiej wynosiły odpowiednio 225 oraz 590 tysięcy złotych. Łącznie 815 tysięcy złotych. A żubry pomorskie i bieszczadzkie też muszą coś jeść. Powstaje natychmiast pytanie czy ktoś, kto chce być uważany za autorytet od ochrony tych zwierząt nie zna aktualnych danych, czy też uważa, że czytelnicy Braci Łowieckiej nie umieją posługiwać się telefonem? Zaklinaniem rzeczywistości jest też relatywizowanie wysokości rekompensat za szkody od żubrów przez wskazywanie na „droższe bobry“ oraz to, iż paradoksem jest, że licząca prawie dwadzieścia tysięcy osobników populacja łosia w naszym kraju regulowana jest wyłącznie przez kierowców, czyli teoretycznie wcale, ale za to świadomie i z premedytacją zabijanych jest kilkadziesiąt żubrów. I nawet zjadanych. Niestety szkody od żubra od tego relatywizowania nie zmniejszą się ani o złotówkę. Bobry robią więcej szkód, bo jest ich więcej niż żubrów. Gdyby żubrów było więcej niż bobrów w Polsce to robiłyby więcej szkód niż bobry. Proste. Nic dziwnego. Dziwić się natomiast wypada, że profesor IBS jest zdumiony, iż liczniejszy gatunek jakim jest łoś nie jest regulowany na drodze polowań, lecz tylko na drogach, a dużo rzadszy żubr podlega odstrzałowi. My się nie dziwimy, ponieważ to IBS należał do środowiska, które skutecznie zablokowało dwa lata temu zniesienie moratorium na odstrzał łosi. Obiekcje w związku z wprowadzeniem odstrzału w przewidzianej wówczas formie w 2014 roku wyraził w piśmie do Ministra Środowiska między innymi sam ówczesny dyrektor Instytutu Badania Ssaków dr hab. Rafał Kowalczyk.

W sumie – jeśli idzie o spór na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą lub odwrotnie – czyli o to, czy lepsza jest ochrona bierna czy czynna, ścisła, pół lub ćwierćścisła tego czy innego stworzenia, warto pamiętać, że w tych sporach nie chodzi często o rezultat - jakiś gatunek czy populację zwierząt. Bo samego żubra nikt o zdanie na ten temat nie spyta. Dużo większe znaczenie ma nierzadko walka o dobro i dobre samopoczucie uczestników tych sporów. Podejście części środowisk naukowych do ochrony gatunkowej wydaje się bazować na przekonaniu, iż społeczeństwo winno odnosić się do wszystkich gatunków chronionych jak Hindusi do swych świętych krów. Tymczasem ochrona przyrody do tej pory nie ma u nas statusu religii panującej, a przestrzeń przyrodnicza nie jest sakralna. Naturalnie każdy profesor, doktor czy magister nauk przyrodniczych może wierzyć w co mu się żywnie podoba. Włącznie z wiarą w święte krowy czy święte gaje, ale dobrze byłoby, gdyby owa wiara pozostawała w swiątyniach i nie dominowała w publicznych debatach, gdzie nie chodzi z reguły o religię a o zupełnie realne i przyziemne problemy związane z działaniami na rzecz ochrony przyrody. Ujęty w tytule artykułu pogląd naukowca, iż “natura jest najlepszym regulatorem“ sprzyja na pewno poprawie samopoczucia profesora, ale pomija zdaje się okoliczność, że najlepszy regulator zlikwidował do tej pory 99 % wszystkich bytujących dotychczas gatunków na Ziemi, a ta najlepsza – letalna – regulacja obejmuje też zabijanie zwierząt ciężarnych, wychowujących młode, śmierć zadawaną z wyjątkowym okrucieństwem czy też niewyobrażalne cierpienia towarzyszące zgonowi z głodu lub pragnienia. Najlepszym? Natura leży poza zasięgiem naszego systemu wartości i kręgu ludzkich norm. Ona „reguluje“ de facto ani lepiej, ani gorzej niż ludzie, lecz po prostu inaczej. Generalizujące wartościowanie procesów przyrodnicznych i ich rezultatów na lepsze i gorsze – „dobre i złe“ - w obrębie perspektywy biologicznej, któremu zgodnie z aktualnie poprawną politycznie biofilią oddają się niektórzy naukowcy, jest ogromnym uproszczeniem mającym w sobie właściwie coś z ekologistyczej parareligijności oraz sakralizacji „przestrzeni przyrodniczej“ . I każe się czasami zastanowić czy nie czas zamienić ponownie nazwę instytucji badawczej na Podlasiu. Tym razem na Instytut Badania Świętych Krów imienia Jędrzejewskich, a jej pracowników wysyłać do lasu wyłącznie w turbanach. Przynajmniej w tym punkcie panowałaby jednoznaczność, której zdaje się brak w dyskusjach wokół celów i istoty ochrony przyrody i środowiska.

P.S. Redachtor Starszy przeprowadza obecnie eksperymenty z królikami doświadczalnymi z urzędów, instytucji i organizacji zajmującymi
siem ochroną żubra w mniej lub bardziej letalno-konsumpcyjnych formach.
 
Projekt badawczy nosi aktualnie robocze nazwy "Matka Polka nosi żubra", "Dama z żubrem", a w razie potrzeby też inne....
 
Cel badań widoczny jest na poniższym szkicu. Chodzi o ustalenie czy żubra w Polsce da się nie tylko chronić, zaszczelić, zjeść, powiesić na ścianie, wypić i generalnie  znosić, ale przede wszystkim NOSIĆ. W formie naszyjnika lub innego gadżetu ochronnego z kości żubra ze świadectwem CITES tudzież innym potwierdzającym rasowe i bezgrzeszne pochodzenie. Na razie w ramach powyższego projektu badawczego ustalono, że nosić u nas można żubra
w puszce. Nawet na szyi. Wtedy najlepiej pustej. Wygląda ładnie, choć ludzie dziwnie patrzą.

Aktualnie projekt eksperymentalno-badawczy znajduje się na etapie kabaretowej drogi przez mękę z wieloma interesującymi doświadczeniami. Jednak może kiedyś uda się zdobyć oficjalnie i legalnie materia. Wtedy będzie
można zamawiać stosowne gadżety ochronne. Dla osób wrażliwszych i szczególnie zaangażowanych (m.in. dla dyrektora IBS Białowieża i pana Marcina Dorocińskiego) przygotowywany jest projekt różańca ze żubra.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Siódma kula.



W operze „Wolny Strzelec“ Carl Maria von Weber daje romantyczną oprawę legendzie z zamierzchłych czasów. Kompozytor zaczerpnął motyw przewodni swojego dzieła z opowieści, która ukazała się w druku na początku XIX wieku. Historia jest jednak dużo starsza i krąży wokół strzelca – myśliwego , który zawiera pakt z szatanem w zamian za to, by każda z wystrzelonych przez niego kul trafiła w cel. W mistycznej, ponurej scenerii Wilczego Jaru odlane zostaje siedem kul, ktore otrzymuje „Freischütz“. Przy pomocy sześciu z nich jest w stanie trafić w każdy cel, z każdej odległości. Lecz ta siódma kula… Jej lotem kieruje szatan. Nieopatrznie załadowana i użyta nie trafi tam, gdzie mierzy strzelec. Ugodzi w niego samego lub zniszczy coś bliskiego jego sercu. Opera Webera kończy się happy endem. Jednak w opowiadaniu, z którego zaczerpnął motyw przewodni, wolny strzelec zabija wybrankę swego serca i popada w obłęd (Wikipedia niestety nie podaje, czy ów strzelec miał na imię Zenon i czy wybranka była psem).

Jak w (prawie) każdej legendzie, tak i w tej znajdzie się ziarnko prawdy. Wieść z zamierzchłych czasów głosi, iż faktycznie zdarzali się „wolni strzelcy” bezbłędnie trafiający w każdy cel. Były to początki używania broni palej, dalekiej wówczas od doskonałości. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi… powiadano ongiś nie bez powodu. Jednak niektórzy potrafili strzelać i trafiać przy pomocy owej prymitywnej – początkowo rzadko gwintowanej – broni z zamkami skałkowymi, o niebo przewyższając umiejętności innych. W przepełnionej zabobonami epoce lud bardzo szybko dochodził do wniosku, iż w grę mogło chodzić tylko działanie sił nieczystych. Czyli zmowa z diabłem… Stąd kanwa legend i gminnych wieści o „wolnych strzelcach”. Chociaż na terenie Czech jeden z myśliwych został postawiony przed sądem w związku z podejrzeniami o konszachty z diabłem, a pewnemu leśniczemu z Gór Harzu odmówiono chrześcijańskiego pochówku. Bo za dobrze strzelał. (Dzisiejszym leśnikom - pracownikom PGL LP, dystansującym się coraz bardziej od grzesznego myślistwa, to raczej nie powinno grozić).

Warto jednak – szczególnie w nadchodzących dniach z ich szczególną atmosferą - o odrobinę głębszej refleksji nad legendą o Wolnym Strzelcu i jego kulach. Jakie przesłanie niesie ze sobą echo strzału oddanego przez tego snajpera? Czy dzisiaj też tacy się zdarzają? Co było motywem irracjonalnej zgody myśliwego/strzelca z legendy na pakt , który z jednej stron dawał mu nadludzkie możliwości, a jednocześnie wiązał się ze świadomością poniesienia najwyższych kosztów w postaci własnej duszy. Otóż nasuwa się prosta odpowiedź. Pasja. Coś, co trudno opisać i uzewnętrznić a co jednak przynosi satysfakcję, zadowolenie i… czyni szczęśliwym.
Chór myśliwski KLIK:
"Was gleicht wohl auf Erden dem Jägervergnügen?
Wem sprudelt der Becher des Lebens so reich?"

"Cóż równać na Ziemi może się z myśliwską uciechą?
Komu puchar życia tak pieni się obficie?"
Tak w wolnym przekładzie wolnego tłumacza brzmią pierwsze słowa chóru strzelców z opery „Wolny Strzelec“. Ów pasja, trudna do opisania, wytłumaczenia, wyrażenia słowami jest dla myśliwego motywem i źródłem szczęścia. Tak jak dla alpinisty, wędkarza i wielu, wielu innych ludzi, którzy też są łowcami własnego szczęścia realizowanego przez podejmowanie i uprawianie postrzeganych często jako irracjonalne czynów, działań i zajęć. Przynoszących zadowolenie, satysfakcję, uznanie i sukces, którego materialny wyraz odgrywa podrzędną rolę. Prawo do realizacji własnej pasji – łowów, instynktownego i archaicznego poszukiwania poza kręgiem cywilizacyjnych norm tego, co jest źródłem szczęścia, okupione jest jednak przez współczesnego myśliwego zawarciem paktu. Wielu paktów właściwie. Nie z szatanem, lecz ze samym sobą, resztą społeczności, zwierzyną, czyli obiektem łowów. My wszyscy jesteśmy w gruncie rzeczy jak ów Wolny Strzelec, mamy do dyspozycji „siedem kul”. Dysponujemy prawem do polowania, prawem do szukania radości, prawem do realizowania poprzez łowy celów, których osiągnięcie czyni nas szczęśliwymi. Musimy jednak pamiętać o owej siódmej kuli. O obowiązkach z racji bycia myśliwym i konsekwencjach z tytułu ich zaniedbania. Z chwilą, gdy w pogoni za szczęściem instynkt zaprowadzi nas zbyt daleko, a pasja przeważy nad poczuciem odpowiedzialności, zobowiązaniami zawartymi w ramach spisanych i niespisanych paktów, ta siódma kula trafia w nas samych, naszych bliskich, niszczy więzy z towarzyszami łowów, społecznością, zostawiając krwawe i głębokie blizny. W momencie, gdy gorączka łowów powoduje, iż zapominamy o własnym zdrowiu, o rodzinie pozostawianej stale samej, o współtowarzyszach, których kosztem realizowany jest niejeden sukces, o wrażliwości społecznej, o potrzebach obiektów naszych łowów, o potrzebie posiadania wiedzy i profesjonalizmu, o nierozwiązywalnych dylematach moralnych związanych z odbieraniem życia… wtedy bardzo szybko może zdarzyć się, iż w sztucerze znajdzie się owa siódma kula, a skutki pogoni za szczęściem będą odwrotne do oczekiwanych. Sukcesom na łowach może towarzyszyć nieodwracalna strata w postaci uszczerbku na własnym zdrowiu, zerwaniu więzów z bliskimi, utrata akceptacji wśród towarzyszy łowów, zszargany wizerunek wśród reszty społeczności. Jose Ortega y Gasset, hiszpański filozof, pisał w „Medytacjach nad polowaniem” o myśliwym jako człowieku najszczęśliwszym pod słońcem, mogącym poszukiwać radości będąc wolnym od cywilizacyjnym pęt. Oddając się jednak myśliwskim uciechom, z którymi mało co może równać się na Ziemi, czerpiąc z obficie pieniącego się pucharu życia, warto jednak pamiętać o siódmej kuli, którą nosi każdy z Wolnych Strzelców. I wszyscy razem.

Amen.

Poniżej przedstawiamy wynik ręcznych robótek Redachtora Starszego, który przymierza siem do zaspokojenia potrzeb rynku po obu stronach Odry. Dłuto Redachtora sięga bowiem daleko...  

Las bitwy wg. Andersena...

"Tymczasem las koło Białowieży na skutek gradacji kornika zamienia się powoli w stertę świerkowego chrustu o wątpliwej wartości estetycznej, czekającą na dziewczynkę z zapałkami."

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Las bitwy.


Miejsca gdzie różni ludzie w różnych wiekach wyjaśniali między sobą różne nieporozumienia, przyjęto nazywać polami bitwy. Nawet gdy polem bitwy był las. Czyli las bitwy.

Narodowy las bitwy leży na granicy z Białorusią i obejmuje część - sześćset kilometrów kwadratowych - dużego masywu leśnego. Swą nazwę wziął prawdopodobnie od małej wsi podlaskiej – Białowieży – leżącej na wschód od Białegostoku. Od ćwierćwiecza Las Białowieski jest miejscem zmagań toczonych, na szczęście, nie przy pomocy armat, karabinów maszynowych i gazów bojowych, lecz za pośrednictwem, słów, paragrafów, demagogii, manipulacji, drobnych i grubszych kłamstw. Czasami tylko werbalnym pogróżkom towarzyszą realnie przebite opony czy kurze jajko lądujące na obliczu urzędującego ministra. Na szczęście hodowla strusi jako drobiu domowego nie jest w naszym kraju zbyt popularna, a hasłem „Las Białowieski albo śmierć!“ nie posługuje się żadna ze stron. Na razie. Istota trwającej od początku lat 90-tych intensywnej konfrontacji sprowadza się do zderzania różnych wizji na temat przyszłosci, funkcji i społecznej roli tego porośniętego drzewami kawałka europejskiego krajobrazu gdzieś między Paryżem i Moskwą. Z jednej strony jest to wizja kontynuacji realiów krajobrazu kulturowego, obejmującego dziś różnorodność ekstensywnie użytkowanych i nieużytkowanych powierzchni lesnych. Z drugiej strony wizja sześciuset kilometrów kwadratowych Świętego Gaju narodowego, gdzie królować ma niepodzielnie „naturalność“ jako dobro narodowe, a nawet światowe. Elementami tej perspektywy na przyszłość Lasu Białowieskiego są jego atrybuty w postaci pierwotności, naturalności i unikalności oraz niepowtarzalności, przyjmujące w kulturowej percepcji i ekologistycznej promocji formę najpierwotniejszego, najnaturalniejszego, najunikalniejszego lasu pod Słońcem, na Ziemi, a nawet w Europie. Wsłuchując i wczytując się w tę graniczącą niekiedy z infantylizmem narrację wypada oczekiwać, iż Adam Wajrak będzie wkrótce w Gazecie Wyborczej opisywać dorosłym dzieciom swoje spotkania z ostatnimi dinozaurami za stodołą w Teremiskach. I dziwić się należy dlaczego profesor Rafał Kowalczyk, Dyrektor Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży do tej pory nie wystąpił o granty na badania naukowe mamutów kryjących się być może między rządkami sosen posadzonych za Gomułki. Łowiectwo jest siłą rzeczy owocem absolutnie zakazanym w tej wizji Lasu Białowieskiego - Ogrodu Eden, perspektywicznie zakonserwowanego w stanie sprzed Adama i Ewy, gdzie rządzić ma niepodzielnie proces naturalny. Bez ingerencji ludzkiej. Właściwie po raz pierwszy w historii od ustąpienia lodowca, ponieważ jeszcze nigdy na przestrzeni tysiącleci nie miala tam miejsca sytuacja, kiedy to ludzkie polowanie i inne formy korzystania z lasu zostały tak radykalnie wykluczone jak na przełomie XX i XXI wieku po Chrystusie. Z obszarów ochrony ścisłej - na razie. Biorąc więc pod uwagę obecność/nieobecność tej i innych form użytkowania przyrody jako kryterium „naturalności”, Las Białowieski jeszcze nigdy w swoich dziejach nie był tak naturalny jak w XXI wieku - dzięki rozporządzeniom Ministra Środowiska, presji NGOsów i lobbingowi niektórych środowisk naukowych. Nawet w czasach gdy wędrowały po nim mamuty rzeczywiste a nie urojone. Naturalnie nikt nie ma dziś zamiaru urządzać łowów na mamuty za daczą redaktora Gazety Wyborczej, lecz z powyższego przykładu wynika jak płynnymi i podatnymi na manipulacje są niektóre definicje i pojęcia stosowane jako oręż argumentacyjny w bitwie o las białowieski. Tereny , z których arbitralnie wykluczona jest całkowicie (lub prawie całkowicie) ludzka ingerencja w procesy przyrodnicze są dziś potrzebne. Ta potrzeba da się w wieloraki sposób uzasadnić i wynika zarówno z działań na rzecz zachowania i ochrony bioróżnorodności, jak i walorów estetyczych czy poznawczych niektorych fragmentow krajobrazu. Istnienie i funkcjonowanie takich obszarów jest też rodzajem cywilizacyjnej “odskoczni” w formie obecności namiastki “nieskażonej cywilizacją Ziemi”, o wartości nie mierzonej ilością ściętych desek, zebranych grzybów, jagód, pozyskanych zwierząt, czy nawet sprzedanych usług turystycznych. Wyrazem zapotrzebowania i mody na “dzikość” są zarówno powierzchnie ściśle chronionych obszarów leśnych jak i rosnąca liczba “puszcz” w Polsce, które mnożą się w ostatnich latach jak króliki. Ich liczba sięga w chwili obecnej bodajze kilkudziesieciu sztuk, na razie bez Puszczy Kabackiej, nazywanej jeszcze Laskiem Kabackim. Te “puszcze” funkcjonują w sferze werbalnej, nie posiadając z reguły sugerowanego w nazwie kontekstu historycznego, ani “ciągłości zawartości biologicznej”. Nazwa “puszcza” nobilituje w pewien sposób wartość przyrodniczą i turystyczna krajobrazów. Jest wyrazem szacunku dla walorów i wartości przyrody w możliwie „nieskażonej“ postaci. Z odkrycia nowych puszcz i adoracji starszych rodzą się jednak w Polsce problemy pochodzące od instrumentalizowania, ideologizowania tego pojęcia i w rezultacie przypisaniu niektórym przestrzeniom wręcz sakralnego wymiaru i funkcji. Podczas gdy za misjonowaniem zbawiennej i “duchowej” roli tego czy innego lasu jako Świątyni Narodowej Opatrzności Przyrodniczej czyli puszczy, kryją się często zupełnie przyziemne, marketingowe i materialne interesy. Grup, osób, instytucji czy organizacji i polityki. W białowieskim lesie bitwy pod ekologistyczny pręgierz stawiana jest gospodarka leśna, czyli pozyskiwanie w lesie biomasy mającej formę tarcicy. W ogniu stoi jednak tak samo łowiectwo, jak i zbieranie grzybów, czy jagód lub zbudowanie z dziećmi szałasu gdzieś w lesie, a nawet spacer bez biletu wstępu. Ekologiści, z tytułami i bez, łudzą pełną sprzeczności wizją przyszłego lasu białowieskiego jako dobra ogólnonarodowego i sfery, gdzie realizowana ma być (po wypędzeniu ostatniego leśnika z tego raju) pierwotność i sama w sobie naturalna naturalność. Skrzyżowana z turystycznym Disneylandem dla milionów odwiedzających, którzy według proroctw czołowych ideologów ery wajrakizmu pielgrzymować mają masowo na podlaską prowincję jak w Tatry albo do Częstochowy, a przebrany za żubra Donald Duck witać będzie ludzi z całego świata łaknących dzikości. Rzeczywistość jednak pokazuje, iż naród pragnący podobno tego dzikiego dobra siedzi raczej w redakcjach mainstreamowych mediów, skupiony jest w organizacjach ideologicznie motywowanej ochrony przyrody i pracuje raczej w Brukseli niż w Białowieży, a lokalne społeczności w coraz mniejszym stopniu gotowe są akceptować i respektować ograniczenia i uciążliwości, które niesie ze sobą tworzenie Parków Narodowych. Zamiast puszcz mamy w rezultacie lasy bitwy – obecnie białowieski, a w przyszłości być może karpacki, mazurski czy jurajski. A tymczasem las koło Białowieży na skutek gradacji kornika zamienia się powoli w stertę świerkowego chrustu o wątpliwej wartości estetycznej, czekającą na dziewczynkę z zapałkami.

Co każe spytać: Cui bono?



poniedziałek, 5 grudnia 2016

Empatyczni hejterzy.


Buchtując po internetowej przestrzeni można znaleźć stosunkowo niewielkie poletko, na którym toczy się pasjonujący, ideologiczny pojedynek o rząd dusz.  Mający również wymiar materialny. Teoretycznie spektakl napędzany jest odmiennym postrzeganiem Matki Natury oraz miejsca jakie zajmuje lub powinien zajmować w niej człowiek. W samo południe i niepołudnie, w świątki, piątki i niedziele, możemy wejść do Internetu, by z paczką chrupek i piwem w ręku podziwiać stojące naprzeciw siebie dwie społeczności: promyśliwską oraz antymyśliwską. W tym starciu obowiązuje tylko jedna reguła: cel uświęca hejt.

Dlatego przeciwnicy łowiectwa ze szczególnym uwielbieniem korzystają z wirtualnej przemocy. Zdecydowanie częściej strzelają to w plecy, to w potylicę, niż dźgają z odrobiną wyrafinowania:
„Wy Ci mordercy, którzy mordują dla zabawy i chorych fantazji myśliwi jebanymi kurwami jesteście i śmieciami oraz totalnym dnem, które trzeba zneutralizować. Na sybir kurwy wywieść do kamieniołomów na wieczne roboty i niech niedźwiedzie dupy wam pourywają”.
(pisownia oryginalna)
Szokujące? Żałosne? Może nawet śmieszne? Ale prawdziwe! Witamy na cyfrowym, baaardzo Dzikim Zachodzie! Choć przyznajemy, że nawet na nas współczynnik obalający takich lub podobnych wypowiedzi robi nie lada wrażenie. Widocznie jako weterani nie zdehumanizowaliśmy się doszczętnie, by przywyknąć do owych brutalnych standardów. Chyba większość myśliwych korzystających nie tylko z Internetu, ale przede wszystkim czytających Brać Łowiecką czuje, że w ostatnich latach coś się zmieniło. Jako grupa społeczna, a także indywidualnie, coraz częściej padamy ofiarą hejtu w Internecie. Lecz mimo tej wspólnej martyrologii, którą dzielimy się chętnie niczym bożonarodzeniowym opłatkiem, tak naprawdę nie zdefiniowaliśmy samego zjawiska hejtu: tego czym jest, z czego się rodzi i jak można sobie z nim radzić. Warto więc wyjść na chwilę poza nasze łowieckie poletko, by nieco szerzej spojrzeć na cały problem.

Hejt to nic innego jak zapożyczone z języka angielskiego nowe imię nienawiści, które świetnie sprawdza się jako rodzaj nowomowy, maskującej rzeczywiste przejawy agresji.  Autorom krzywdzących komentarzy zdecydowanie łatwiej przyznać się do „niewinnego” hejtowania poglądów innych osób niż otwarcie powiedzieć, że posługują się słowną przemocą. W końcu nie można ot tak zdeprecjonować własnego samozadowolenia z dokopania „temu debilowi w zielonym kapelusiku z piórkiem” – nawet jeśli jest to działanie niepożądane społecznie. Przykładowo z badań SW Research 2014 na temat zjawiska hejtu wynika, że co czwarta osoba korzystająca z Internetu padła ofiarą hejtera, a ponad 11% użytkowników przyznaje się do obraźliwego komentowania innych ludzi. I raczej lepiej nie będzie. Lepiej już było, ponieważ fala agresji niepokojąco narasta z każdym rokiem.

Psycholodzy nowych technologii upatrują źródeł hejtu przede wszystkim w samej specyfice komunikacji internetowej, w której nie istnieją normy kulturowe, społeczne czy prawne spajające społeczeństwo w świecie rzeczywistym. Ten wirtualny Dziki Zachód, gdzie liczy się wyłącznie to, co internauta uważa za słuszne i dające mu wolność a wszelkie ograniczenia spotykają się z brakiem akceptacji, stanowi ogromną pokusę. W końcu w codziennym życiu każdy z nas pełni określone role, nieustannie dopasowując się do społecznych ram. Internet pozwala zrzucić te „kajdany” i dać ponieść się skrajnie egoistycznym zachowaniom. Na wirtualnym Dzikim Zachodzie niebywale atrakcyjnym wyborem - zwłaszcza wśród osób młodych, nieśmiałych bądź agresywnych – jest wcielenie się w rolę „wojownika”. W ten sposób łatwo zaspokoić potrzebę prowadzenia walki „w słusznym celu”. Brutalna rozprawa z potencjalnym wrogiem ideologicznym daje poczucie władzy oraz wzmacnia poczucie własnej wartości . „Wojownicy” wyrażają nienawiść tym łatwiej, im szerzej i głębiej zachodzi u nich proces dehumanizujący ich ofiary. Dokonują więc wielu ekwilibrystycznych interpretacji, tworząc niejako portret psychologiczny wroga, aby zdecydowanie łatwiej było go jednoznacznie określić i wdeptać w ziemię. Naturalnie im wyższą pozycję społeczną zajmuje atakowana osoba, tym hejt smakuje lepiej. Niestety wszystko to tworzy koktajl, w którym wszelka logika i działania zostają sprowadzone do najbardziej prymitywnego poziomu.

Z tej perspektywy łatwiej zrozumieć jak wdzięcznym polem społecznego konfliktu jest łowiectwo i jak wymarzonym obiektem hejterskiego linczu są myśliwi. Zwłaszcza, że zabijanie wciąż jest tabu. Zaś zabijanie dzikich zwierząt – symboli wolności, piękna i pokoju, które można do woli infantylnie idealizować, skrywając pod nimi kompleksy na punkcie własnego człowieczeństwa oraz lęk towarzyszący umieraniu – to tabu wyładowane prochem. Wystarczy pomóc mu spotkać się z ogniem – co doskonale rozumieją różnej maści ruchy ekologistyczne. Ludzie Przeciw Myśliwym, Adam Wajrak, polska filia eko-koncernu WWF z Kingą Rusin na czele, koalicja Niech Żyją i inni regularnie dostarczając ognia są głównymi producentami antymyśliwskiego hejtu na rodzimym poletku internetowym. Do czego oczywiście się nie przyznają, zaklinając rzeczywistość szczytnymi hasłami. I właśnie taka mentalność powoduje, że nieskrępowane wyrażanie wrogości czy agresji jako metody komunikowania się z ludźmi w sieci znajduje coraz większy poklask.

Co robić? Wg specjalistów najskuteczniejszym rozwiązaniem, które wymaga jednak konsekwentnej pracy od podstaw jest tzw. trening empatii. Założenie jest proste: jeśli od najmłodszych lat dzieci będą uczyć się zarówno w szkole jak i w rodzinie, że internetowa przemoc również boli, że po drugiej stronie, za monitorem znajduje się żywy, odczuwający ból człowiek, to szanse na rozwój hejtu w przyszłości zmaleją.

Oczywiście wszystko brzmi ładnie, a nawet pięknie, gdyby nie jedno pikantne „ale”… Przecież nie od dziś nam, myśliwym, wiadomo, że najbardziej empatycznymi osobami są ekologistyczni aktywiści. Z trójcą świętą w postaci Zenona Kruczyńskiego, Adama Wajraka i Kingi Rusin na podium. To właśnie oni wraz z rzeszami swoich fanów, waląc w myśliwych, prawią kazania z pozycji osób niemal krystalicznie wrażliwych, przekonanych o własnej, wyższej moralności. Jak więc można takim ludziom zalecać trening empatii? Czy to nie bluźnierstwo? Choć podejrzewamy, że istnieje też inne wyjście z tej niekomfortowej sytuacji. Otóż wspomniana trójca być może stanowi przykład podgatunku internetowego hejtera – Hejterus empaticus. Cechującego się wyjątkowo wybiórczą, ale jednak empatią. Wtedy wszystko się zgadza i z pewnością warto, by włączyli się w powszechną pracę nad poszerzaniem empatycznych horyzontów.

Jako, że trening bez wątpienia potrwa, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaproponowali autorskiego przepisu na szybkie poradzenie sobie z internetową patologią. Przepisu, który zaczerpnęliśmy prosto z pokotu tegorocznego Hubertusa Spalskiego. Podziwiając ekologistów namiętnie przytulających się do martwej zwierzyny, doszliśmy do wniosku, że nie pozostaje nic innego jak uszyć sobie kombinezony imitujące jelenie, dziki, sarny i muflony też. Surfując po Internecie w takim stroju mamy szansę nie tylko zmylić prześladowcę, ale budząc jego empatię sprawić, że zobaczy w nas człowieka.

sobota, 26 listopada 2016

Symbol WILK.

Na początku bieżącego roku wielu mieszkańców większych polskich miast było świadkami nabożeństw, noszących właściwie znamiona cyrków z udziałem zwierząt. Chociaż inicjatorzy i organizatorzy tych spektakli raczej niechętnie przyglądają się wykorzystywaniu braci mniejszych na arenach cyrkowych. Warszawiacy, Gdańszczanie, Krakowiacy, obywatele Poznania, Rzeszowa i Olsztyna mieli okazję „dołączyć do watahy“, „zawyć z wilkiem“, „pobiegać z wilkiem“, „zaadoptować wilka“, „uratować wilka“ w czasie „godzin dla wilka“ oraz poza nimi w trakcie happeningów urządzonych przez polską filię międzynarodowego koncernu ekologistycznego WWF. Ofert skłanianiających do pomodlenia się z wilkiem lub dostania wilka nie było. Być może już w następnym sezonie WWF rozszerzy o nie zakres swych usług dla klientów przedstawień w wybrukowanej naturze. Polacy mieli do wyboru zarówno „ruszyć na ratunek wilkowi“ jak i „stanąć murem za wilkiem“ – co wydaje się dość karkołomne, zwłaszcza, gdy akurat „biega się z wilkiem“. Naturalnie nie mogło zabraknąć dozy dreszczyku – jak w każdej dobrej inscenizacji teatralnej. Nad adorowanym jako „rodzinne, troskliwe, odpowiedzialne“ (aczkolwiek nie bardzo wiadomo za co) zwierzęciem wisi permanentne niebezpieczeństwo związane z uśmiercaniem go przez ludzi, co grozi tym, iż „sytuacja tego gatunku może sie pogorszyć, choć jest objęty ustawową ochroną“. Zatem „wilkowi w Polsce potrzebne jest coś więcej niż prawo, wilkowi potrzebna jest wielka i silna wataha przyjaciół, którzy staną murem za wilkiem“. Naturalnie wataha uiszczająca składki ze stojącym na jej czele Pawłem, basiorem alfa, Średzińskim - rzecznikiem koncernu. Bez którego pomocy wilk w Polsce podobno by nie przeżył. Przedstawienia live odbywały się wyłącznie w większych miastach Polski. Miejscowości mniejsze i wsie, szczególnie w regionach, gdzie rzeczywiście występują wilki oraz mieszkają hodowcy baranów, koncernowa trupa teatralna oczywiście starannie omijała. Równolegle odbywały się inne wydarzenia o charakterze prywatnym na rzecz gwiazdora w szarym futrze. Redaktor Adam Wajrak oferował coś w rodzaju teatru jednego autora: jeżdząc wzdłuż i wszerz Polski niczym proboszcz na spóznionej kolędzie promując siebie, czyli Adama Wajraka, świeżo napisaną książkę o wilkach oraz, prawdopodobnie, też wilki. Z recenzji tych przedstawień w prasie wyborczej biła parawigilijna atmosfera: z kazaniami, jowialnymi rozmowami z parafianami, kurtuazją wobec parafianek, głaskaniem dziatwy po główkach i rozdawaniem świętych obrazków z własnoręcznie namalowaną podobizną „zbawiciela“ wilka włącznie. Różnica mogła polegać ewentualnie na tym, że księża pojawiają się na spotkaniach z parafią raczej w wykrochmalonej sutannie, ogoleni i nie sprzedają ksiąg własnego autorstwa. Jak zwykle dopisali również doktorzy: Sabina Pierużek-Nowak oraz Robert W. Mysłajek ze Stowarzyszenia dla Natury Wilk. Wydarzenia, o których powyżej mowa doskonale ilustrują pewne zjawisko związane z ochroną przyrody i społecznym ruchem na jej rzecz . Jest nim używanie i nadużywanie niektórych zwierząt jako symboli. Pies z kulawą nogą nie zainteresowałby się reklamami WWF apelującymi o dołączenie do roju jakichś chronionych much tudzież innych owadów parasocjalnych. Albo kolonii rzadkich susłów. Możemy sobie również wyobrazić „tłumy“ hojnych darczyńców, które przybyłyby w godzinę dla ropuchy, aby wspólnie z panem Średzińskim zarechotać dla żab. Też ściśle chronionych. Zaś twórczość pielgrzyma z Puszczy Białowieskiej, uprawiającego teatr jednego autora, nie pociagałaby tylu czytelników, gdyby była poświęcona stworzeniu znanemu, ale mniej popularnemu niż wilk - na przykład szczurowi śniademu. Kreowany na „pięknego, dzikiego i wolnego, a jednocześnie delikatnego i bardzo wrażliwego“ wilk ma doskonałe predyspozycje do zajęcia honorowego miejsca na ołtarzu WWF-u i nie tylko. Tak jak Bruce Willis do reklamowania wódki. Ruch na rzecz ochrony przyrody i jego satelity potrzebują symboli: pandy, szarotki, żubra, orła przedniego, wieloryba, dzięcioła białogrzbietego. Niczym ryba wody albo skarabeusz odchodów. Zwierząt znanych, przyciągających uwagę, najlepiej rzadkich, zagrożonych wyginięciem, stojących wysoko na skali „popularności“, „sympatycznych“, budzących podziw i fascynację – niezależnie od tego, iż polaryzujących. Symbole przyciągają, pozwalają komunikować inne tresci oraz idee. Są środkiem zwrócenia na siebie uwagi i ułatwiają generowanie zysków – ani przedsiębiorca literat z Teremisek, ani filia WWF nie zanotowałyby zapewne specjalnych ruchów na kontach w przypadku akcji promocyjnej na rzecz rzęsorka mniejszego. Nie wiadomo czy coś takiego wzięłaby do ręki i zaadoptowała pani Kinga Rusin. Choć rzęsorki to miłe i stworzenia i w dotyku przyjemniejsze niż chropowata kora jodły karpackiej. Publiczne żerowanie na symbolach przynosi NGO-som tym lepsze efekty im rzadszym i bardziej zagrożonym jest dany gwiazdor. A w przypadku obiektywnego braku takich atrybutów ochrońcy sami je kreują. Wilk jest w istocie gatunkiem mającym na Czerwonej Liście IUCN status najniższego zagrożenia. Jest w Europie gatunkiem priorytetowym z załączników II i IV Dyrektywy Siedliskowej, lecz polska populacja zaliczona jest do załącznika V, który nie wymaga ochrony ścisłej w naszym kraju. Mimo to, czytając niekiedy wynurzenia strażników skarbonki, czyli świętego zwierzęcia, można odnieść niekiedy wrażenie, iż ten gatunek wkrótce wymrze. Tymczasem wilki zwiększają zasięg występowania a ich liczebność w ostatnich latach rośnie. Wykazując, w przeciwieństwie do wielu innych gatunków, pozytywny trend, który każe – niezależnie od wielu problemów – optymistycznie traktować przyszłość tego gatunku w Polsce. Ten optymizm nie ma jednak prawa zaistnieć w propagandzie i promocji symboli, ponieważ mógłby rezultować spadkiem zainteresowania, ofiarności darczyncow i ostatecznie wpływów. O powyższym warto pamietać, gdy po raz kolejny zabrzmią dzwony wzywające na nieszpory z okazji „godziny dla WWF-u“ w intencji tego lub innego świętego zwierzęcia. NGOsy i cały „ruch“, włącznie z częścią naukowców, będą nadal usilnie mobilizować media, społeczeństwo oraz bronić świętości i statusu tego drapieżnika jak niepodległości. Tylko bardziej – bo ta „niepodległość“ ma dla nich zarówno wartość ideową, marketingową, jak i jest źródłem konkretnych – przyziemnych – korzyści w euro-złotówkach. Jednak tylko do momentu, kiedy chronione zwierzęta nie zaczną generować ryzyka, poważnych problemów ogólnospołecznych czy też ekonomicznych. Wtedy blask propagandowego gwiazdora blaknie i nikt już nie zaprasza do popluskania się z bobrem. A WWF szuka sobie następnej ofiary. Tak zwanego symbolu.

wtorek, 12 lipca 2016

Po co profesorowi WEINEROWI puszcze? Czyli kryzys na UJ.

W Tygodniku Powszechnym 25 czerwca 2016 roku ukazał się artykuł profesora Januarego Weinera „Po co nam puszcza“. Zdaniem autora aktualne wydarzenia i konflikt wokół Puszczy Białowieskiej są wyrazem kryzysu systemu wartości determinującego współczesne podejście do przyrody i jej ochrony w Polsce. W rzeczywistości trudno dopatrzeć się kryzysu tam, gdzie chce go widzieć specjalista w dziedzinie ekologii z Uniwerystetu Jagiellońskiego - choć wiele symptomów sporu o Las Białowieski każe krytycznie przyjrzeć się tłu tego konfliktu. Po porcji trywialnej ekologii dla gospodyń domowych, ekolog z Krakowa przechodzi w artykule do krytyki plantacji desek i ich plantatorów, sławiąc następnie jedyny w Europie i na świecie Las Białowieski, by zakończyć artykuł lamentem z powodu kryzysu, użycia siły oraz przestrogą, iż nie da się drugi raz wejść do tej samej rzeki. Przez cały wywód naukowiec z Uniwersytetu Jagiellońskiego niesie przed sobą jak monstrancję szereg pojęć. Dominuje „ochrona przyrody“ odmieniana chyba we wszystkich przypadkach, której towarzyszą „naturalność“, „park“ , „bioróżnororodność“ doprawiane „ekosystemem“ oraz innymi „ekozwrotami“, a nawet „dziewictwem“. Problem polega na tym, że te pojęcia nie są ani obiektywnymi, ani uniwersalnymi – tak jak na przykład w matematyce wynik 2+2=4. Wyglądają spójnie i dobrze funkcjonują, lecz tylko z daleka i raczej w charakterze skrótów myślowych, natomiast ich konkretna wykładnia bazuje na subiektywnym podejściu i poglądach. Samo pojęcie - obecnie bardzo poprawne politycznie - „ochrona przyrody“ wygląda tylko pozornie neutralnie i pobożnie. Już dywagacje nad podstawową częścią tego pojęcia, czyli tym co to jest przyroda, gdzie ona się właściwie zaczyna i gdzie kończy oraz jakie miejsce zajmuje w niej człowiek włącznie ze ssakiem albo koroną stworzenia zatrudnioną na Uniwersytecie Jagiellońskim, przynoszą raczej mierne rezultaty. Jeszcze gorzej wygląda z „ochroną“ oznaczającą a priori opiekę eliminowanie zagrożeń, zachowanie trwałości. Płynność tego i wielu innych pojęć oraz ich subiektywna interpretacja składają się na fakt, iż owych „ochron“ może być tyle, ilu profesorów się nimi zajmuje. W przypadku artykułu w Tygodniku Powszechnym mowa jest na szczęście tylko o dwóch. Tej profesora Szyszki i tej profesora Weinera. Z których każda zasługuje w pełni na miano najmojszej. Identycznie rzecz ma się z “naturalnością”, o której nie wiadomo gdzie się kończy i gdzie się zaczyna. Na ile naturalnym jest fikus rosnący w gabinecie naukowca z UJ, a na ile nienaturalnym dąb zasadzony pół wieku temu w Lesie Białowieskim? Na ile wiarygodny jest profesor ekologii, piszący o naturalności i walczący o “dobro gatunku zwornikowego”, czyli kornika drukarza, który nie zawalczy o inny zwornik w postaci wirusa wścieklizny? Każda gospodyni domowa po wykładzie ekologii trywialnej ma przecież prawo zadać pytanie dlaczego żaden z aktywistów i autorytetów nie rusza jakoś w bój o przywrócenie dla Lasu Białowieskiego tego naturalnego składnika ekosystemu? Kiedy można spodziewać się hymnu o pożytkach z naturalnej śmierci zwierząt – wilków, rysi, lisów - ze strony piewców pożytków ze śmierci drzew w imię walki o naturalność? Gdzie są plakaty WWF i Greenpeace: “więcej wirusa wścieklizny, mniej szyszki w Puszczy Kabackiej!” (lub w innej). Warto się o to ekologów spytać. Nawet nie mając – tak jak niżej podpisany – pojęcia o ekologii.

Znaczenie niektórych pojęć ewoluuje na dodatek w czasie i przestrzeni. Tak jak przyroda, tylko szybciej. Określenie “park narodowy” pochodzi rzeczywiście od parku. Z ławeczkami i klombami. Od Central Parku w Nowym Jorku, który był wzorcem i źródłem idei zachowania i objęcia “ochroną” przestrzeni zwanej Yellowstone, posiadającej wyjątkowe walory estetyczne. Ochronie “for people”- dla ludzi, a nie “for nature”- dla przyrody. O czym zdaje się zapomniał dodać profesor Weiner. Moda na ochronę przyrody jako abstrakcyjnej “wartości samej w sobie” w naszym kręgu kulturowym, która w wyobrażeniach naukowca z Krakowa realizowana ma być w postaci Świętego Gaju obejmującego cały Las Białowieski, jest stosunkowo młoda, choć jej korzenie sięgają epoki romantyzmu. Jej upowszechnienie nastąpiło wraz z rozwojem społecznego ruchu na rzecz ochrony środowiska i przyrody. Motyw ten przybiera nieraz współcześnie formę zjawiska pseudoreligijnego z najwyższą wartością jaką przedstawia sobą natura. Jednak tam gdzie zaczyna się wiara, pojawiają się dogmaty i kończy się racjonalność oraz gotowość do kompromisów. Naukowiec z Krakowa pisze o „konieczności ochrony przyrody nawet kosztem doraźnych interesów człowieka“. W innym miejscu lamentując nad zagrożeniem prawa grupy ludzi (mniejszości czy też większości) do wyznawania reprezentowanych przez nich wartości i wiary. Czyli absolutnego prawa do modlitw (i badań) w namiastce biblijnego ogrodu Eden koło Hajnówki po wypędzeniu z niego drwala Adama i stażystki Ewy z Lasow Państwowych. Profesor Weiner nie definiuje jednak – bądź jest mu to kompletnie obojętnym – kosztem którego człowieka, których ludzi ma się odbywać realizacja prawa do adoracji “naturalnej naturalności” (naturalnie bez wirusa wścieklizny). Tymczasem Las Białowieski jest miejscem w Europie gdzie żyją i umierają nie tylko drzewa, żubry, korniki lecz również ludzie. Ludzie, których prawa, tradycje i styl życia również stanowią “wartość samą w sobie”. To przestrzeń, w której zarówno ludzie z niej korzystający jak i las, z którym są oni związani mają wspólną historię i przeszłość. Przeszłość, która wywarła piętno na owym lesie, gdzie po roku 1945 posadzono 20000 hektarów lasu, po uprzednim zabiciu drzew. Dębów tak samo naturalnych jak fikus w gabinecie profesora z Krakowa. Albo tak samo nienaturalnych. Jest to las pocięty “eksploatacyjną” szachownicą dróg z mnóstwem innych śladów kultywowania krajobrazu. Jednocześnie przestrzeń gdzie zachowały się fragmenty z czasów gdy użytkowanie ograniczało się do zabijania zwierząt, a nie obejmowało zabijania drzew. Las z różnorodnością biologiczną i kulturową w postaci mozaiki obszarów użytkowanych materialnie i niematerialnie. Chronionych i eksploatowanych. Spełniający już dziś potrzeby w zakresie duchowych i materialnych relacji z przyrodą. Tak wygląda zdaje się dziś obraz Lasu Białowieskiego - jeśli spojrzeć na ten fragment podlaskiego krajobrazu trzeźwo i po zdjęciu ideo-ekologicznych okularów.

Rozdzierający szloch profesora z Krakowa z powodu “zakłóceń w hierarchii wartości” rezultuje z aktualnych zmian politycznych. W gruncie rzeczy jednak to tylko jedna najmojsza wizja przyszłości tego lasu zastąpiła inna najmojszą. To zastępstwo wcale nie jest wyrazem jakiegoś kryzysu, lecz demokracji. Właściwy kryzys to sam konflikt wokół Lasu Białowieskiego, w którym brak widoków na kompromisy. Przy czym “układu sił” w tym konflikcie wcale nie odzwierciedla zmiana na politycznych stołkach, lecz stojący naprzeciw siebie ludzie. Z jednej strony mała lokalna, słabo zorganizowana społeczność i służba zwana leśną , wisząca na politycznej smyczy, a z drugiej strony zjednoczony krajowy ruch ekologistyczny, międzynarodowe ekokoncerny, lobby medialne – włącznie z Tygodnikiem Powszechnym, część naukowców i politycy. Stroną aktywną tego kofliktu nie są przeciwnicy ogłoszenia całego Lasu Białowieskiego biblijnym ekoogrodem Eden imienia profesora Weinera. Ani mieszkańcy Białowieży, ani Hajnówki nie domagają się przerobienia dębów Jagiełły na trumny, nie okupują dachu siedziby Białowieskiego Parku Narodowego domagając się zaorania Świętych Gajów w Lesie Białowieskim i posadzenia w tych miejscach nienaturalnych dębów. Zarówno mieszkańcy jak i leśnicy chcą po prostu żyć i pracować. Wbrew temu, co pisze czujący się pokrzywdzonym profesor z Krakowa, nie wiadomo kto jest Dawidem, a kto Goliatem. Ten konflikt – niezależnie od decyzji politycznych – nie wróży nic dobrego na przyszłość. Jest on potrzebny niektórym z aktorów, mogącym w ten sposób zaistnieć, czerpać większe materialne i wizerunkowe zyski z uprawianego ekobiznesu. Oliwy do ognia dolewają też media i politycy realizujący własne cele, które ani z kornikiem, ani ze świerkiem czy hubami nie mają nic do czynienia. Niezależnie od wyniku będzie on rzutował na przyszłe relacje społeczne związane z podejściem do przyrody i jej ochrony. Bez względu na to kto i jak będzie te pojęcia definiował. I to wlaśnie jest niepokojącym tłem wydarzeń związanych z Lasem Białowieskim. Profesor ekologii z Krakowa dający wyraz temu, że wszystkie inne argumenty poza jego jedyną racją czyli ekologiczną są niby-naukowe myli się, twierdząc, że konflikt ma niewiele do czynienia z nauką. Ma. Być może najwyższy czas by tym sporem zajęli się wreszcie intensywniej naukowcy. Tylko nie biolodzy a psycholodzy.

Mylący jest również tytuł artykułu – można przeczytać - “Po o nam puszcze”, a powinien właściwie brzmieć “Po co profesorowi Weinerowi puszcze”. Jeśli ktoś rzeczywiście jest zainteresowany „Po co mu puszcza“, winien wrzucić do kosza artykuł profesora, razem z powyższym komentarzem, wziąć kilka dni urlopu, wsiąść do pociągu czy samochodu i pojechać na Podlasie gdzie od tysiącleci rośnie Las Białowieski, zwany też puszczą. Lub do innego lasu. Zobaczyć, dotknąć powąchać i poczuć, porozmawiać z ludźmi, którzy tam żyją i pracują, wysłuchać racji broniących w lesie wartości abstrakcyjnych oraz racji tych, którzy bronią wartości mniej abstrakcyjnych. Wysłuchać nie tylko kazań o racjach najmojszych, lecz przekonać się także o wynikach realizacji tych racji. Rezultatach ekologicznych, ekonomicznych i społecznych. Żeby wyrobić sobie własne zdanie na temat własnych potrzeb. Bo “nam” niepotrzebne są w gruncie rzeczy “puszcze” – werbalne wydmuszki przy pomocy których rozgrywane są narodowe wojenki i realizowane indywidualne czy grupowe interesy bądź forsowane te czy inne ideologie. „Nam“ potrzebne są lasy, w których można znaleźć zarówno ślady czasów minionych, które już nigdy nie wrócą jak i teraźniejszość w postaci różnorodnych wartości materialnych i niematerialnych zamiast lamentów i wiórów lecących w sporach o puszcze najmojsze.

buce w zielonych kapelusikach


Ilustracja przedstawia pierwotny, czyli pierwszy wzorzec wiekowego, czyli najstarszego parku narodowego na świecie. Czyli park chrzestny Parku w Lesie Białowieskim - Central Park New York.

Ekologii niech bendom dzienki...

wtorek, 7 czerwca 2016

Dzień warchlaczka-patelniaczka. Czyli Dziecka.

Świerklaniec leży na Śląsku. Jest siedzibą nadleśnictwa o tej samej nazwie, które prowadzi własny profil na fejsbuku. 1 czerwca br. z okazji Dnia Dziecka ukazały się na nim dość trudne do zinterpretowania życzenia tej treści:
Dopiero gdzieś na poczatku XX wieku zaczęto gdybać na temat ewentualnego poświęcenia jednego dnia w roku, by zwrócić uwagę na prawa dzieci, ich potrzeby i obowiązki dorosłych wobec tej grupy obywateli. Przełom stanowiły traumatyczne doświadczenia I Wojny Światowej, po których pierwsze państwo na świecie uznało potrzebę oficjalnego ustanowienia Dnia Dziecka. Była to Turcja, gdzie Święto Dzieci celebrowane jest już od prawie 100 lat, bo od 1920 roku – jednak nie pierwszego czerwca, tylko 23 kwietnia. Nie wiadomo czy tureccy muzułmanie byliby specjalnie zbudowani gdyby z okazji tego święta ktoś składał życzenia ich pociechom ilustrowane podobizną młodej dzikiej, ale świni. Dziś Dzień Dziecka obchodzony jest w 145 krajach – w Polsce oficjalnie od lat 50–tych. Naturalnie jest to tradycyjna już okazja do zwrócenia szczególnej uwagi na potrzeby dzieci znajdujące się w tym dniu w centrum uwagi: czy to w domu, czy w przestrzeni publicznej, składając życzenia i tym samym wyrażenia troski o ich przyszłość. Encyklika świerklaniecka z okazji Dnia Dziecka, Warchlaka, Pisklaka i Łoszaka, do której dołączyli się też leśnicy z Ziemi Wieluńskiej,  jest jednak dość osobliwa i skłania do refleksji. Nie wiadomo czy Nadleśnictwo Świerklaniec lub Wieluń wpadłyby na pomysł zilustrowania Dnia Mamy adekwatnymi do powagi i  znaczenia tego Święta obrazkami w podobnym stylu jak składane dzieciom życzenia.
Pozostaje dać się zaskoczyć, co zaoferuje edukacja leśna na te okoliczności w przyszłości - szczególnie na Dzień Taty. W każdym bądź razie, gdyby świerklanieccy leśnicy byli zainteresowani, chętnie dostarczymy znacznie więcej poglądowego materiału ze zwierzątkami na wszystkie takie okazje. Również na Dzień Zmarłych.

Świerklaniecko-wieluńska encyklika na Dzień Warchlaka, Łoszaka, Pisklaka oraz Dziecka wpisuje się w trend związany z antropomorfizacją zwierzat – przypisywaniem im „ludzkich“ atrybutów. Młoda sarenka tudzież dzika świnka budzą „naturalne“ skojarzenia z dziećmi. Zaś ich widok wyzwala instynkty opiekuńcze w każdym przedstawicielu gatunku Homo sapiens. W przedstawicielkach nawet szczegolnie. Niezaleznie od tego czy noszą mundury służby leśnej. Jednak przekroczenie pewnych granic w tym zakresie rezultuje Syndromem Bambi – zjawiskiem, które sprowadza się do naiwnego, wyidealizowanego czy wręcz infantylnego postrzegania przyrody i relacji z nią. Budzi oczekiwania i wyobrażenia, które nie mają nic wspólnego z realiami otaczającymi biura Nadleśnictw Świerklaniec i Wieluń.

Szanse na spełnienie się życzeń, które załogi nadleśnictw kierują najwyraźniej też pod adresem wyeksponowanego Warchlaczka, są w przypadku tego akurat solenizanta praktycznie zerowe. Najwyżej co dziesiąty Warchlaczek osiągnie wiek 3-4 lat, kiedy to pociechy leśnych edukatorów potrafią mniej więcej zrozumieć przeczytany im tekst życzeń i ogarnąć obrazki. Połowa zginie zresztą w ciągu pierwszych kilkunastu tygodni życia (jeśli kolektywy N-ctw Swierklaniec i Wieluń lubią grillowanie, to więcej). Osiągnięcie zaś przez Warchlaczka wieku 7 lat – kiedy Dzieci są w stanie same przeczytać płynące przesłanie i złożone życzenia – graniczy z cudem. Skierowane więc do pasiatego dziecka życzenia powinny właściwie brzmieć: „Warchlaczku , a Ty nie masz nawet cienia szansy na to, by spełniło się to, czego życzymy Wszystkim Dzieciom, ale… korzystaj z niej“.  

Problem nie polega zasadniczo na tym, że ktoś zwizualizował w ten albo inny sposób równanie między różnymi Świętami, lecz na tym, że te obrazki oglądają też dzieci myślące. Myślące dalej niż do następnej linii oddziałowej lub kolejnego szkolenia dla misjonarek i misjonarzy Trwałej, Zrównoważonej i Wielofunkcyjnej Gospodarki Leśnej. Które to dzieci zdają sobie prędzej czy później sprawę z tego, że trzy miesiące po Dniu Dziecka Pan Leśniczy dał Warchlaczkowi, z którym obchodził Dzień Dziecka, w czapę. I zrobił z niego głównego bohatera grillowania z okazji uroczystego poświęcenia kolejnego zrębu zupełnego. A  Pan Nadleśniczy będzie słał elaboraty o wymordowanie w okolicach jak największej liczby jeleni bezpośrednio po składanych przez nadleśnictwo - również cielaczkom - życzeniach „przyjemnego wchodzenia w świat dorosłych“. Oraz z wielu, wielu innych spraw.
Zupełnie możliwe, iż na wypadek pytań i wątpliwości myślących dzieci związanych z tymi i innymi sprzecznościami między przekazem i realiami Nadleśnictwo Świerklaniec ma w zanadrzu przygotowany w centrali następny pakiet propagandowo-edukacyjny, w którym wyjaśni dzieciom, że warchlacze steki z grilla na zrębie rosną w supermarkecie lub że spełniły się marzenia o samobójstwie wiszącego w chłodni cielaka. Albo że chodzi o młodociane ofiary odrażających, brudnych i w zielonych kapelusikach. Czyli myśliwych. Z którymi kochający Warchlaczki, Pisklaczki, Łoszaczki i Cielaczki jak własne Dzieci leśnicy nie mają nic wspólnego.
Dlatego my również życzymy dzieciom z okazji ich Święta w roku ubiegłym, bieżącym oraz w latach następnych przede wszystkim zgodego z realiami i przesłaniem humanitaryzmu wychowania przez świadomych dorosłych na ŚWIADOMYCH dorosłych.

piątek, 3 czerwca 2016

Panią wilk kołeczkiem na stosie.

Likantropia jest częścią zjawiska występującego właściwie na całym globie i we wszystkich kulturach. Tych zwanych prymitywnymi i tych, które nazywają się cywilizowanymi. Polega na wierze w zdolność wcielania się ludzi w postacie różnych zwierząt. Likos oznacza po grecku wilk, antropos – człowiek. Wiara w wilkołaki, czyli ludzi przemieniających się w wilki, występuje wszędzie gdzie pokrywały się pierwotnie zasięgi występowania gatunku Homo Sapiens i Canis Lupus. Na Nową Zelandię, na przykład, wilkołaki dotarły dopiero krótko po królikach. Wilkołak był przez tysiąclecia postrzegany jako realna część otaczającej rzeczywistości. Został stosunkowo niedawno przepędzony z niej na papier i do ruchomych  obrazków w kinie i telewizji. Polacy mogą być dumni z tego, że prawdziwe  wilkołaki przeżyły w naszym krajobrazie dłużej niż tury. To znaczy przeżyło postrzeganie wilkołaków jako realnego zjawiska. Chociaż naturalnie niekoniecznie muszą być dumni.             

7 lipca 1901 roku w Myscowej, małej wiosce w Beskidach, kilku pasterzy było świadkami jak wilk porwał owcę z pastwiska i zaczął uciekać z nią do lasu. Chłopi rzucili się w pogoń za drapieżnikiem, lecz ten zmylił prześladowców i zniknął w mateczniku. Jednak na dróżce gdzie mieszkańcy Myscowej stracili go z oczu, pojawił się nagle miejscowy żebrak, Iwan Karczmarczyk. Chłopi obezwładnili natychmiast domniemanego wilkołaka przyjmując, iż ten nie mogąc uciec, użył fortelu i wrócił do swej ludzkiej postaci. Ciężko pobitego Iwana Karczmaczyka zaciągnięto w opłotki wsi domagając się, aby zdradził miejsce gdzie ukrył owcę. Życie uratował mu przebywający przypadkiem we wsi żandarm i (prawdopodobnie) brak osinowego kołka pod ręką. Sprawa miała swój epilog w sądzie, gdzie sprawcy bestialskiego pobicia zostali uznani winnymi i 25 listopada 1901 roku sąd skazał ich na kary od pięciu do dziesięciu dni aresztu. Jak okazało się w toku postępowania, nawet wójt Myscowej, niejaki Solenka, był święcie przekonany o wilkołactwie Karczmarczyka i bez najmniejszych skrupułów uczestniczył w pobiciu. Jeśli wierzyć Leszkowi Słupeckiemu – autorowi książki „Wojownicy i Wilkołaki” – „pan Karczmarczyk był przede wszystkim postacią prawdziwie historyczną: ostatnim poświadczonym źródłowo polskim wilkołakiem. A przynajmniej ostatnim człowiekiem o to na ziemiach polskich, posądzonym“. Z czystej ciekawości zadzwoniliśmy do pełniącego dzisiaj tę samą funkcję sołtysa wsi Myscowa w gminie Krempna z pytaniem,  czy czasami jakiś wilkołak nie kręci się po dziś dzień po okolicy. Sołtys niestety pierdolnął słuchawką gdy zrozumiał o co się rozchodzi. W leżącym w pobliżu Magurskim Parku Narodowym zatrudniony  jest specjalista od ochrony wilków z tytułem doktora nauk ekologicznych. Gdy spytaliśmy go o to samo co sołtysa, zaniemówił i do dzisiaj się nie odezwał. Tak więc na dobrą sprawę nie udało nam się zdobyć dowodu na to, że wilkołaki w naszych realiach nadal występują. Ale nie udało się zdobyć też dowodu na to, że nie występują, o czym później.      

Choć wilkołaki zniknęły z krajobrazu to w kulturze nadal notuje się ich obecność. W różnorakich – wirtualnych – formach. Można je spotkać stosunkowo często w literackich opisach, na ekranach kin lub w innych sztukach. Na przykład na rysunku pani Moniki Starowicz, mysliwej i artystki. Nie wiadomo czy pani Monika Starowicz używa do polowania srebrnej amunicji lub trzyma gdzieś podręczny kołek osinowy. Jednak polująca malarka ze Śląska potrafiła stworzyć na papierze przeuroczą interpretację wilkołaka. Sądząc po niektórych atrybutach - dorodnej wilkołaczki właściwie.
(Rysunek wilkołaka, będący kopią rysunku Moniki Starowicz w 2016 roku. Ponieważ właścicielka praw autorskich do wspomnianego wyżej rękodzieła nie wyraziła zgody na jego wykorzystanie do zilustrowania naszego bucowskiego materiału przed zapoznaniem się z jego treścią i zupełnie możliwe, że po zapoznaniu się z nią nie wyraziłaby jej w ogóle, na wszelki wypadek sięgnęliśmy po alternatywne środki wyrazu. Licząc oczywiście na wyobraźnię Pszeszanownych Parafian, którzy winni sobie z grubsza zwizualizować, o co się w tym rysunku rozchodzi. Jeśli ktuś takowej fantazji nie posiada, proszę się pilnie do nas zgłosić. Też nie pomożemy...)

Jest to przykład współczesnej – zgodnej z duchem naszych czasów i przesłaniem gender -interpretacji wilkczołaczej legendy. Pierwotnie była ona zdominowana przez ludzi zamieniających się raczej w basiory niż wadery. Czyli mężczyzn. Logiczne zresztą, jeśli wziąć pod uwagę, iż wspomniany wyżej Leszek Słupecki dopatruje się źródeł tego mitu w rytuałach związanych między innymi z inicjacją i przygotowywaniem się młodych ludzi do raczej krwawych zajęć zawodowych czyli wojny. Z niewiadomych powodów zdominowanych przez płeć mniej nadobną. Nie oznacza to, że przed pojawieniem się w polskiej sztuce ludowej – czyli nakręconego w Polsce Ludowej filmu „Wilczyca“ – motywu damskiego wilkołaka, panie w tej roli nie występowały. U progu czasów nowożytnych miała miejsce na przykład prawdziwa wysypka wilkołaczek w malowniczej Burgundii. Przez sto pięćdziesiąt lat na przełomie XVI i XVII wieku odbywało się w tym regionie bezlitosne i  bezwzględne polowanie na wilkołaczki, którym zarzucano konszachty z szatanem. Zaciekle je ścigano i palono żywcem na stosach. Pani Clauda Jeanprost miała na przykład  pod postacią wilczycy napadać na mieszkanców wioski Orcieres, zabijając ich, by w następstwie żywić się ich mięsem. Po skazaniu na śmierć w 1589 roku, została skatowana do nieprzytomności drewnianymi drągami i oddana na pastwę płomieni. Po każdym ataku wilków rozpoczynała się w tych okolicach nagonka w poszukiwaniu winnych i wystarczyło nieraz tylko parę zadrpań na ciele by – jak w przypadku pani Pierrette Vichart - oskarżyć kobietę o wilkołactwo, w ekspresowym tempie osądzić i skazać oraz spalić. O niesłychanym szczęściu mogła mówić pani Oudette Champon, która miała dostatecznie dużo pieniędzy na adwokatów, dzięki którym uniknęła stosu, by  wieść potem żywot raczej ubogi, a więc goły i niezbyt wesoły. Albo pani Guillemette Barnard - oskarżona o to, że zamieniwszy się w wilczycę ugryzła sąsiada kilkakrotnie w pośladki. Nie została spalona, lecz jedynie skazana na banicję. Sąd miał bowiem problemy z oskarżycielem, który w momenie pogryzienia był nawalony w trąbę i urwał mu się film. Interesującym jest, iż plaga wilkołaczek palonych masowo i z uporem godnym lepszej sprawy, występowała jedynie lokalnie - w Burgundii. Gdzie indziej raczej rzadko (u nas się wtedy tak czy owak paliło mało stosów). W Niemczech, na północ od Burgundii, w okolicach nadreńskiego Jülich krążyły około 1591 roku co prawda ulotki o 85 wilkołaczkach pożerających ludzi w tych okolicach, pokaranych ogniem na stosach. Miała to być przestroga dla wszystkich tamtejszych „świątobliwych niewiast i dziewcząt“. Ale treści tej ulotki nie potwierdzają żadne inne dokumenty i źródła historyczne. Być może chodziło o przedruk artykułu z jakiejś wczesnej Gazety Wyborczej? W przeciwieństwie też do „Wilczycy“ - głównej bohaterki powstałej dla ludu pracującego w Polsce Ludowej wersji legendy z wilkołaczką, którą przedstawiono jako erotomankę, źródła historyczne z Burgundii nie wspominają o jakichkolwiek ekscesach erotyczno–seksualnych z udziałem tamtejszych pań podejrzewanych o likantropię. Owszem, zarzuty dotyczyły zaduszeń, rozszarpań i pożarć ofiar zwierząt domowych i dzieci, ale żeby któraś z pań wilkołaczek wtedy kogoś uwiodła czy zgwałciła...? Na ten temat w kronikach nic nie ma. Niezależnie od tego, łowcy wilkołaczek z Burgundii wychodzili z założenia, iż podejrzane niewiasty oddawały się szatanowi i stąd brała się ich zdolność do przybierania wilczej postaci. Dowodem na to były zezania pań przyznających się do spółkowania z jakimś bliżej niezidentyfikowanym partnerem, który dysponował penisem o temperaturze poniżej zera – czyli lodowatym. Według ówczesnych seksuologów zatrudnionych w organach inkwizycji, było to jednoznaczną przesłanką wskazującą na przedstawiciela piekieł. Wszystkie podejrzane przyznawały się - prędzej czy później - podając nieraz temperaturę niektórych części partnerów z dokładnością do 1 stopnia Celsjusza. Nic dziwnego, ponieważ zeznawały z powolutku miażdżonymi kciukami w czymś w rodzaju współczesnego imadła. Naturalnie trudno spekulować na temat motywu Pani Moniki Starowicz – czyli powodu, dla którego niewinna biel kartki papieru skonfrontowana została przez nią z demoniczym wyrazem zaklętej w tuszu postaci wilkołaczki. Ale gdyby którys z autorów tego tekstu musiał zeznawać dlaczego popełnili niniejszy artykuł o likantropii i został skonfrontowany z podobnymi metodami przesłuchań jak kobiety z XVI-wiecznej Burgundii, to przyznałby się zapewne do wszystkiego. Nie tylko do temperatur partnerki.

Czy jednak wilkołaki, które od tysięcy lat towarzyszyły ludziom przeszły rzeczywiście całkowicie do wirtualnej przestrzeni? Bez względu na to, że nie udało nam się ich znaleźć w okolicach Myscowej, znaki na niebie i ziemi wskazują, że niekoniecznie wilkołaki istnieją jedynie w wyobrażeniach. Tyle tylko, że dziś likantropia nie jest wyrazem wiary w to, iż ludzie przyjmują postać zwierząt, lecz dokładnie odwrotnie. To wilk w wierzeniach ludu zurbanizowanego przyjmuje obecnie w coraz większym stopniu postać człowieka, jego cechy i atrybuty. Niezadługo ten lud - antropomorfizujący co się da -  ujrzawszy biegające po lesie szare stworzenie będzie zapewne święcie przekonany, że widzi właściwie jakiegoś pana Iwana Karczmarczyka. Czyli pana wilka.

(Pan wilk)


Źródła:
Leszek P. Słupecki „Wojownicy i wilkołaki” 2011
Frank Thadeusz „Teuflischer Beischlaf” Der Spiegel 34/2015
Hannah Priest „She-Wolf. A cultural history of female werewolves“ 2015



wtorek, 24 maja 2016

Bambistów Ci u nas dostatek. W zielonych kapelusikach z piórkiem też.


W organie naszym, Łowcu Polskim 5/2016, ukazał się artykuł „Fałszywy alarm“, w którym Marek Ledwosiński rekapituluje ostatnią drogę niedomagającego jenota z trawnika ciechocińskiego uzdrowiska.
Scenariusz opisanych wydarzeń doskonale oddaje realia czegoś co się nazywa zarządzaniem populacjami dziko żyjących zwierząt oraz skłania do refleksji nie tylko nad stanem głównego bohatera czyli jenota, ale też stanem umysłów i ducha zarządzających. Według relacji autora w Ciechocinku ktoś zauważył nietypowo zachowujące się, nietypowe zwierzę, w nietypowym miejscu, co spowodowało zawiadomienie policji. Policja zrobiła to co do niej należy, tj. zabezpieczyła. Nie wiadomo czy jenota przed wpływem otoczenia czy też otoczenie przed wpływem jenota. Zawiadamiając następnie stosowne służby miejskie czyli urząd. Stosowny urząd powiadomił stosownego powiatowego lekarza weterynarii. Stosowny powiatowy lekarz weterynarii poinformował z kolei stosownego miejscowego weterynarza. Tenże przyjechał, obejrzał zabezpieczonego jenota (lub zabezpieczony przed jenotem teren), a następnie zwrócił się do stosownego schroniska dla zwierząt. Stosowne schronisko nie przyjechało, tłumacząc się brakiem stosownego sprzętu, transportu i miejsca, gdzie zabezpieczonego jenota mogłoby schronić. Stosowny weterynarz zwrócił się wobec tego do myśliwego, który stosownie do wydanych dyspozycji i możliwości zastrzelił zwierzę, kończąc akt pierwszy dramatu. W akcie drugim podejrzewany o wściekliznę jenot został zbadany i okazał się wolny od wirusa. Co dla autora artykułu stanowiło namiastkę happy endu w formie dowodu na to, że Ziemia Ciechocińska wolna jest od tej zoonozy. Choć w gruncie rzeczy wynik badań dowodzi jedynie, że od wirusa wścieklizny wolny był jedynie trawnik sanatorium w Ciechocinku. Czy zachowanie zwierzęcia wynikało z innych schorzeń o mniejszym stopniu ryzyka dla ludzi i populacji jego gatunku niż wścieklizna? To najwidoczniej nie obchodziło nikogo. Autora artykułu też chyba nie. Pan Marek Ledwosiński przylepia za to łatkę „egzekutora” myśliwemu, który zwierzę zastrzelił, choć nie musiał, wspominając też coś o „sumieniu myśliwskim”. Nie wiadomo jednak czy autor pisałby o eutanazji zamiast egzekucji i o miłosierdziu zamiast sumienia, gdyby owego jenota uśmiercił osobiście weterynarz. Trochę też dziwne, jeśli uświadomić sobie, że autor sam należy do środowiska egzekutującego w innych okolicznościach tysiące zwierząt z tego gatunku. Bez okresów ochronnych, mogąc też odławiać te zwierzęta przy pomocy pułapek i uśmiercać przy pomocy metod stosowanych przy uboju zwierząt gospodarskich. Wszystko to w majestacie prawa i – jak pokazują w samym Łowcu Polskim dziesiątki zdjęć uśmierconych na polowaniu jenotów - bez specjalnych skrupułów oraz oznak żałoby u sprawców. 
Mimo sporej dozy czarnego humoru zawartej między wierszami powyższej historii, ona wcale nie jest zabawna. Na pewno nie dla zwierzęcia z trawnika lecz również w innym – szerszym - kontekście. Dowodzi bowiem zasadniczo dwóch rzeczy i każe się zastanowić nad trzecią. Po pierwsze – jak zauważa sam autor - jest dowodem na to, że w Ciechocinku „stosowne” służby mają problem z sytuacjami „wyjątkowymi”, związanymi z obecnością dzikich zwierząt na terenach zurbanizowanych. Kłopot taki sam jak w przeważającej części Polski gminno–powiatowej. Jest to kompleksowa kwestia ewidentnie zwiększającej się penetracji terenów zurbanizowanych przez coraz liczniejsze populacje niektórych gatunków, dynamiki infrastruktury oraz regulacji prawnych, rozwiązań organizacyjnych i - przede wszystkim - niedoboru środków finansowych. Ten stan rzeczy rezultuje nieraz dochodzeniem do groteskowych sytuacji odbijających się często szerokim, negatywnym echem w mediach. Nie widać jednak na razie na horyzoncie kompleksowych rozwiązań tego problemu i następny jenot, który pojawi się na trawniku ciechocińskiego sanatorium, lub gdzie indziej, spowoduje zapewne podobne albo i większe perturbacje. Po drugie, problematycznym stało się i staje się również społeczne postrzeganie tego rodzaju wydarzeń, z oczekiwaniami związanymi z powszechnie obowiązującym ekologizmem i poprawną politycznie biofilią. Budzi ona naiwne oczekiwania, graniczące nieraz z infantylizmem, sprowadzające się do chęci “uratowania” każdego dzikiego zwierzęcia, które znalazło się w opresji czy konflikcie. Tymczasem przyrodnicze, społeczne i ekonomiczne realia są brutalne. Jest raczej wyjątkiem niż zasadą, iż ranne w wyniku wypadku komunikacyjnego, bądź chore dzikie zwierzę, które opuścił instynkt samozachowawczy i refleks ucieczki w ogóle przeżywa. Niezależnie od zakresu udzielonej mu pomocy. Przyroda jest okrutna i za fasadą skaczących beztrosko sarenek, fruwających ptaszków oraz kwiatuszków ma miejsce bezwzględny proces przyrodniczy z własnymi regułami, na który mamy ograniczony wpływ - mogąc jedynie punktowo reagować zgodnie z przesłaniem humanitaryzmu, którego wyrazem jest nieraz wyłącznie wybór mniejszego zła. Formalnie rzecz biorąc – zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem – „zabezpieczony” w Ciechocinku jenot nie mógł “wrócić do środowiska naturalnego”. Jest to zwierzę uznane za “inwazyjne”, na jego przetrzymywanie wymagana jest zgoda Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Niedopuszczalnym i karalnym jest ponownie wypuszczanie przetrzymywanych zwierząt. Jenot z Ciechocinka miał w gruncie rzeczy niewiele alternatyw – zostać „zdanym na samego siebie”, by ewentualnie paść w wyniku obrażeń czy niewidocznych gołym okiem schorzeń, zostać uśmierconym bądź gnić w klatce do końca żywota. Ale czy opinia publiczna zdaje sobie sprawę z tego stanu rzeczy? Dywagujący nad egzekucją o świcie autor artykułu w Łowcu Polskim najwyraźniej nie.
Wypada się zastanowić w powyższym kontekście nad rzeczą trzecią, czyli rolą myśliwych. Zwierzęta wolno żyjące są zasobem przyrodniczym, dobrem ogólnospołecznym, nad którym pieczę dzierży Skarb Państwa. A myśliwi, będący grupą społeczną, która ma prawo do korzystania z owego naturalnego zasobu na określonych normami prawnymi zasadach, przejmują część obowiązków związanych z konfliktowością powodowaną przez ten zasób. Zakres obowiązków, obejmujących zarówno rekompensatę za szkody wyrządzone przez użytkowane zwierzęta łowne jak i obowiązek “dbania” o ten powierzony zasób – dokarmianie i poprawę warunków siedliskowych - kończy się jednak wraz z granicą obwodu albo sytuacjami takimi jaka miała miejsce w Ciechocinku. Poncjusz Pilatus z PZŁ może umyć ręce, usiąść wygodnie przed telewizorem czy z gazetą, porcją chrupków i butelką piwa, by pooburzać się wraz z członkami Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami nad absurdami wydarzeń z udziałem “powierzonego mu zasobu”, mającymi miejsce wokół nas. Jest to na pewno wygodne, choć ustawodawca daje myśliwym - posiadaczom uprawnień do polowania i broni palnej, prawo do stosownej ingerencji w myśl zapisów ustaw o ochronie zwierząt tudzież o ochronie przyrody. Jednak niejasne, mgliste, często sprzeczne przepisy regulujące to prawo oraz szereg innych aspektów, takich jak ryzyko osobiste, koszty ponoszone prywatnie i obawy przed emocjonalnymi reakcjami opinii społecznej powodują, iż większość myśliwych odnosi się krytycznie do jakiegokolwiek udziału środowiska w tego typu działaniach. Z drugiej strony myśliwy (leśnik) jest postrzegany jako osoba posiadająca kompetencje i środki potrzebne w przypadku „wydarzeń” z udziałem dzikich zwierząt. Weterynarz z Ciechocinka nie zwrócił się do członka klubu strzeleckiego z prośbą o interwencję z bronią palną, lecz do członka PZŁ, a odstrzał redukcyjny/sanitarny bobrów i żubrów nie jest zlecany lokalnym jednostkom Obrony Terytorialnej - też posiadającym sporo karabinów, a nawet czołgi. Ta sytuacja stanowi oczywisty dylemat, wobec którego zarówno środowisko myśliwych, jak i organizacja je reprezentująca przyjmuje postawę strusia, chowając głowę w piasek bądź racząc porcją bambizmu. Radykalne rozwiązania tego dylematu leżą na dwóch przeciwstawnych biegunach – jednym z nich jest całkowite odżegnanie się myśliwych od wszelkich działań niezwiązanych z polowaniem, zakaz jakiegokolwiek udziału w nich osób dysponujących bronią palną z tytułu posiadania uprawnień łowieckich. I skoncentrowanie się na tym co stanowi mocną stronę polskiego myślistwa. Na przykład celebrowaniu mszy Hubertowskich lub organizowaniu kursów gotowania dziczyzny dla pań z Klubu Dian Polskich. Dla administracji państwowej jest to kwestia sfinansowania i stworzenia profesjonalnych służb porządkowych działających w zakresie obejmującym kompleksową problematykę zakreśloną ustawami o ochronie zwierząt, ochronie przyrody, przepisami porządkowymi, sanitarnymi i innymi, z nowopolska nazywanym „Wildlifemanagement”. Służb będących w stanie również dokonać redukcji byków jelenia w III klasie wiekowej. Drugim biegunem jest przejęcie rozszerzonego zakresu obowiązków wobec “użytkowanego zasobu” przez samych myśliwych i istniejące łowieckie struktury organizacyjne.  Przy zagwarantowaniu przez ustawodawcę stosownych ram prawnych i sfinansowaniu środków, szkoleń etc. Ten drugi biegun determinowany jest przede wszystkim konsensem w środowisku myśliwych i gotowością do przejęcia rozszerzonego zakresu odpowiedzialności za „powierzony zasób przyrodniczy”. 
Przyszłość z pewnością pokaże czy stan obecny będzie trwać wiecznie, czy też w zakresie „Wildlifemanagement” polskie łowiectwo zacznie dryfować w kierunku jednego z tych biegunów. Wobec braku dyskusji na ten temat pozostaje jednak w tej chwili delektowanie się lekturą artykułu Marka Ledwosińskiego, po przeczytaniu którego wypada właściwie zerknąć na okładkę i sprawdzić czy studiowało się “Łowiec polski”, czy też „Dzikie Życie”. Przez pomyłkę.

poniedziałek, 16 maja 2016

O szopie, czyli jamniku tej świni... Bucowspomnień czar II.

W pewną księżycową pełnię Daniel A. Kałużycki, zalewając się nie tylko łzami, jął wspominać:
Wczoraj wieczorem zebrało mi sie na krótki wyskok. Do lasu. Naraz wrzuciłem broń do samochodu i jazda... Po przyjeździe na miejsce stwierdziłem, że A. Zapomniałem kapelusza. B. Zapomniałem lornetki. Wypuściłem psa i zacząłem siem zastanawiać czy nie wrócic po te gadżety. Bo bez kapelusza to żadne polowanie... Ale, że się już późnawo robiło to postanowiłem się przejść, otropić, przysiąść gdzieś na papierosa, a potem, jak sie zacznie już ściemniać, wrócić. Wziąłem więc karabin, plecak i naboje (tych nie zapomniałem) i idę. Idziemy. Pies kawałek z przodu. Raptem widzę, że go zamurowało i robi klasyczną stójkę – niczem wyżeł albo inny wajmar, tylko taki nisko zawieszony. Stoi przed jeżynami porastającymi kawałek rozwalającego się płotu z siatki. No i ogląda się na mnie. Podchodzę więc bliżej - w jeżynach coś szeleści. Patrzą na mnie dwa szopy, które ze stoickim spokojem, ignorując nas, zabierają się do konsumpcji jeżyn. Z lewej i z prawej też ruch. Znaczy, że jest ich jak mrówków. Zaczynam się zastanawiać czy strzał katyński do szopa - tj. po przyłożeniu lufy do potylicy, jest właściwie etyczny… Jamnik musiał widocznie opacznie zrozumieć moje drapanie się po głowie przy tych przemyśleniach, bo nie czekał do ich końca, tylko wzion i wpierdolił się w te ostrężyny – od parteru niejako. Potem zaczęła się Sodoma i Gomora. Skrzekot, harmider, wściekłe piski... O rzesz ku... O rzesz ku...! Jeżyny się trzęsą, nic nie widać, gdy próbuje rozchylić to badziewie prycha na mnie wściekle jeden a potem drugi Zorro... Nic to. Udaje mi się kosztem ofiar w odzieży i zadrapań dotrzeć w pobliże placu boju. Jamnik się ostro napierdala z jednym szopem, chyba ze dwa albo trzy kibicują. Na szczęście wszystko młodzież. Staram się rozdzielić nogą kłębek złożony z wściekle gryzących się nawzajem zwierzaków między pędami kłującego jak cholera zielska. Z takim rezultatem, że szop łapie mnie za nogawkę. A przy okazji ktoś mnie ugryzł też powyżej kostki. Jamnik się potem przyznał, że to był on. Niechcący. I przeprosił. No więc jak ten szop mię za nogawkę, to ja go za kark i targam z tych jeżyn. Razem z jamnikiem, który się przyczepił jak rzep do szopiego ogona. Nie wiedziałem, że szopy mogą być takie ciężkie. W końcu wylazłem z tych chaszczy. Jamnik odpadł, ale mu odbiło i szalał, usiłując dorwać się do szopa. Też nigdy dotąd nie widziałem, coby taki mały pies, na takich krótkich nogach, mógł tak wysoko skakać. Stoję więc jak Parteigenosse NSDAP na zjeździe w Monachium w 1938 roku - z ramieniem wyciągniętym do znanego pozdrowienia. I szopem w garści. Naturalnie nie ryczę przy tym „hajhitla!", lecz staram się łagodnie wyperswadować jamnikowi, żeby się wreszcie odpierdolił. I myślę sobie – szto dielac? Jak to kiedyś znany klasyk też myślał. Tymczasem szop tylną łapą wczepił się w mój rękaw i robi coś w rodzaju salta w zwolnionym tempie, drapiąc przy tym niemiłosiernie. No więc spuszczam trochę z tonu i z poziomu, na co tylko czeka jamnik i znowu łapie biednego, wrzeszczącego głośniej niż ja, szopa za ogon. No to ja jamnika za obrożę. I tutaj robi się pat, ponieważ ewidentnie brakuje mnie jeszcze jednej ręki. Albo dwóch. Udaje mi się jednak wyrwać ten szopi ogon z paszczy pchlarza pierdolnąć go z powrotem w te jeżyny. Razem z szopem. Który nawet nie powiedział dowidzenia. Bilans spotkania nie był taki zły. Parę zadrapań, trochę kolcy w skórze i nic więcej. Tzn. u jamnika. Reszta wyglądała gorzej.
Nic to. Na wszelki wypadek wsadziłem jamnika do plecaka i idziemy. 200-250 metrów dalej, za laskiem, stoi parę saren. Różnej płci i wieku. Dają się podejść na niecałe 100 metrów. Ale… broń niezaładowana... też nic to. Idziemy na zwyżkę zapalić po jednym i trochę ochłonąć ze szopów. Znaczy się pali tylko jeden, bo jamnikowi nie wolno. Nie ma jeszcze 18-stu lat. Po ok. pół godzinie z rudelka saren, który przesunął się na bezpieczną odległość, oddziela się jedna sztuka i powoli ciągnie w naszą stronę. Jednoznacznie siuta, na które wolno polować od maja. W pierwszym momencie wziąłem ją za wyrośnięte koźle. Po strzale zniknęła w lasku. Po następnym papierosku zeszliśmy ze zwyżki. Pies znalazł sarnę po kilku minutach. Niezbyt dobrze strzeloną - na „blat" - komorę co prawda, jednak kula uszkodziła również przeponę z nieciekawymi skutkami. Pies dostał swoje i czekał. Po wypatroszeniu wziąłem patrochy i fotopułapkę. Patrochy się zakopuje wg. przepisów na głębokości co najmniej 50 cm. Przed zakopaniem warto postawić przy nich fotopułapkę, żeby wiedzieć kto się też sarniną w obwodzie interesuje. Kiedy się przyjeżdża po 2-3 dniach, aby te patrochy zgodnie z przepisami zakopać, to z reguły nie ma co zakopywać - nawet szpadla nie trzeba brać. A na fotopułapce są zarejestrowane różne ciekawe rzeczy. Warto więc mieć ten sprzęt przy sobie – i to raczej z najniższej półki cenowej, ponieważ obywatele zbierający na przykład grzyby, często mylą owe urządzenia z prawdziwkami. Co jest w przypadku sprzętu za kilka tysięcy złotych dość bolesnym. Jamnik w czasie instalacji pilnował sarny i plecaka. Pojechaliśmy do chłodni. Tusze wypadało dokładnie opłukać i powycinać silnie zabrudzone fragmenty. Dojechał kolega, ucięliśmy pogawędkę, pies czekał. Wsiadam już do samochodu, ciesząc się perspektywą jakiegoś piwka, ale ten samochód cuś brzydko pachnie… Jamnik udaje, że nic nie czuje. Dokładna inspekcja jednak wykazuje, że jamnik – TA ŚWINIA – nażarł się pozostałości po patroszeniu ze sporą ilością sarniej treści żołądkowej. I te pozostałości po prostu wyrzygał w samochodzie. Nie na siedzenia czy podłogę... cotototonie... lecz na kurtkę, która leżała na podłodze. Moją kurtkę.
Tak się nie robi... żeby przynajmniej jakiś kolega z nami był...