piątek, 24 marca 2017

PrzedOSTATNI kęs.

Co prawda nie lubimy pożegnań – dlatego chcieliśmy spierdolić bez słowa – ale szczontki sumień i kultur naszych nie pozwoliły na aż tak błyskotliwy „The end“. 

Tak wienc…


Drodzy Parafianie!

Ite, missa est. Idźcie, ofiara spełniona - można stosunkowo często usłyszeć przy różnych okazjach. Takoż i my pragniemy niniejszszym zakomunikować, iż tutejszy blog kończy swoją działalność. Dziękujemy Wam, którzy przez ponad trzy lata ofiarnie klikaliście na bucowskie poletko. Mamy nadzieję, iż przedstawiona tfurczość podobała się wszystkim, którym miała się podobać i nie podobała się wszystkim, którym nie miała się podobać. Lub odwrotnie.

Nie zawieszając piórek na kołkach, wybrane – stosownie zaktualizowane i rozszerzone - teksty postaramy się kiedyś wydać w formie książkopodobnej.

Jeszcze raz dziękując wszystkim Parafiankom i Parafianom za złożenie ofiary w formie poświęconego czasu i komputerowych oraz szarokomórkowych mocy przerobowych…

Serdecznie pozdrawiamy z bucowskim Dasz Bur,

Wojtek Wojciechus Bołoz

R.Andrzej Krysztofiński (vel Daniel A. Kałużycki)


środa, 1 marca 2017

Ambonofobia.


„Ambony w ogóle powinny być zdelegalizowane, szpecą krajobraz i nie dają zwierzynie szans – to już nie polowanie, ale zwykła egzekucja.“
Można było przeczytać niedawno na stronie internetowej związanej z kilkoma organizacjami ideologicznej ochrony przyrody. Co wskazuje jednoznacznie – tak jak reszta tekstu – że nie chodzi o elementy wyposażenia kościołów. Chodzi o „ambonofobię“ związaną z łowiectwem. Zjawisko, którego wyrazem są nie tylko uwagi takie jak powyższa, lecz również celowe niszczenie i dewastacja tych urządzeń. „Szpecenie“ krajobrazu jest w najlepszym razie użyciem swoistej metafory. Przed wieloma laty Profesor Wiktor Zinn snuł ze śpiewnym, kresowym akcentem w Telewizji Polskiej fascynujące opowieści o polskich budowlach, pomnikach, architekturze i krajobrazach, przyciągając przed ekrany czarno-białych telewizorów setki tysięcy Polaków. Przedmiotem jednej z urzekających gawęd mistrza piórka i węgla były uroki prozy wiejskiego krajobrazu – z typową szachownicą pól, strachem na wróble, miedzą, polnymi dróżkami i samotną gruszą. Wyczarowany w przeciągu kilku minut węglem i kredą pejzaż profesor uwieńczył „obligatoryjną czarną wstęgą lasu“ zamykającą horyzont i dodał, że nie może na jej tle zabraknąć wpisanej ambony myśliwskiej. Profesor Wiktor Zinn nie cierpiał widocznie na „ambonofobię“. Ambona myśliwska w krajobrazie kulturowym – którego nazwa pochodzi od użytkowania i korzystania z określonych przestrzeni , ich „kultywowania“ – jest wizualnym symbolem łowiectwa i polowania jako integralnego elementu tego krajobrazu. Ani szpeci, ani upiększa, ona po prostu jest. Tak jak polna lub leśna dróżka, ogrodzenie pastwiska czy drzewa rosnące w szeregach w lesie. Obiekcje i histeria ekologistyczna na widok ambony (myśliwskiej), wyrażające się w postulacie o jej delegalizację, są z reguły bardziej świadectwem braku akceptacji i respektowania łowiectwa jako formy korzystania z krajobrazu niż odzwierciedleniem wyjątkowej wrażliwości estetycznej dojrzewających nastolatków, którzy fantazjują i rozwalają urządzenia służące polowaniu. Z pewnością po części problem wpisuje się w wandalizm „powszedni“ i często klasyfikowany jest tak samo jak zdewastowany przystanek tramwajowy lub autobusowy. Rożni się od niego o tyle, że w przypadku zniszczenia przystanku nie pojawia się w tle motyw niechęci do korzystania z autobusów i tramwajów tudzież obrzydzenia pracą kierowców czy motorniczych. W cytowanym na wstępie tekście występują również zastrzeżenia dotyczące etycznej strony polowania z ambony, które zdaniem autora jest amoralne, ponieważ nie daje szans zwierzynie i czyni z polowania egzekucję. Ta troska o myśliwską moralność ze strony przeciwnika polowań jest tak samo rozczulająca co niepoważna. U jej źródeł leży pewien właściwy wszystkim ludziom fenomen natury psychologicznej, który da się streścić jako skłonność i gotowość do wyrażania empatii dla słabszych wobec przewagi lub absolutnej dominacji „silniejszego“. Z tego względu już w Biblii sympatia jej autorów stała po stronie Dawida a nie Goliata. Co więcej, ludziom tak się ten motyw spodobał, że na przestrzeni wieków został powielony w różnych innych „bestsellerach“. Choćby w „Czterech Pancernych i psie“, gdzie w każdym odcinku Janek, czyli Dawid, wybijał kompanię ciężko uzbrojonych esesmanów, czyli Goliatów, zaś Szarik brał do niewoli drugą. Klasyka przebojów filmowych z Hollywood w głównej mierze oparta jest właśnie na wykorzystaniu tego motywu. Publiczność się nim ekscytuje, choć warto podkreślić, że ma on niewiele do czynienia z rzeczywistością, w której Goliaci regularnie wpierniczają Dawidom, szybsi dopadają wolniejszych, inteligentniejsi pokonują mniej inteligentnych itd. Nieliczne wyjątki niestety tylko potwierdzają twarde, życiowe realia. Jednak owa gloryfikacja słabszych wraz z tendecją do indentyfikowania się z nimi wynika z naszej ludzkiej „natury“ Bowiem z jednej strony, jako zwierzęta stadne lubimy wszelkie hierarchie, a z drugiej, jako indywidualiści, już niekoniecznie. Posiadamy więc zarówno zdolność do kooperacji i wyrażania empatii, jak i pokłady agresji oraz skłonność do konkurencji. Część tego złożonego mechanizmu stanowi także podświadoma umiejętność wcielania się w rolę ofiary. Im bliższe są nam ofiary, tym większą czujemy z nimi „niewidzialną więź“. Zenon Kruczyński nie walczy o życie masakrowanych chemia i packami owadow , lecz ciepłokrwistych ssaków pod postacią m.in. świń, z którymi łatwiej się identyfikuje.

Oczywiście wszyscy możemy czuć się „Dawidami“ i im współczuć. Jednak nie zmieni to faktu, iż każde polowanie – te ludzkie jak i nieludzkie – determinuje ścisła hierarchia. Jest łowca i jest ofiara. Bez tej hierarchii nie mamy do czynienia z polowaniem, lecz z walką. A to coraz częściej współczesnemu człowiekowi zaczyna rozpływać się w opisanym wyżej psychologicznym koktajlu, co kończy się hollywoodzkim bajdurzeniem o „dawaniu równych szans“. Również obiektom łowów. Tymczasem, jeśli jakiemukolwiek zwierzęciu na Ziemi zachciałoby się zmienić rolę i zacząć polować na ludzi, to kolokwialnie mówiąc, zwierzę to miałoby i ma przerąbane. Nie tak dawno na Alasce wilki zjadły nauczycielkę, która lubiła sobie pobiegać. Najwyraźniej reklamowane przez WWF bieganie z wilkami nie wszędzie i nie wszystkim wychodzi na zdrowie. Amerykanie zareagowali błyskawicznie i wybili do nogi wszystkie watahy przebywające w okolicy. Bez względu na to czy wilki były „winne“, czy „niewinne“. W ten właśnie sposób wyglądają „równe szanse“. Hierarchia między myśliwym a ofiarą zawsze była, jest i będzie. Różnica między wczoraj a dziś leży przede wszystkim w środkach. Począwszy od XIX wieku, kiedy „Goliaci“ w zielonych kapelusikach dostali do rąk nowe rodzaje broni palnej, optykę, środki komunikacji, szanse „Dawidów“ zmalały praktycznie do zera. Co szło równolegle z rosnącą świadomością „skończoności“ użytkowanych zasobów przyrodniczych. Dlatego też „Goliaci“ zaczęli płodzić zbiory reguł i norm etycznych (dziś uznawanych za wielowiekowe), traktując „Dawidów“ coraz bardziej humanitarnie z wyraźną tendencją do ich antropomorfizowania. I właśnie na powyższym tle u części społeczeństwa dochodzi do epatowania „ambonofobią“. W tym kontekście ambona widziana jest jako coś co pogłębia dysproporcję w szansach zwierzyny i myśliwego. A emocje przybierają formę niszczenia urządzeń łowieckich pod płaszczykiem „dobrego uczynku“ niesienia pomocy dla zwierząt. Jednak do ich zabicia nie potrzeba a priori niczego więcej niż strzelby i amunicji. Dewastacja ambony myśliwskiej nie pomoże żadnemu z „Dawidów“, a plan pozyskania zostanie tak czy owak wykonany. Problem z ekologistyczną fobią na tle ambon polega na tym, że ta „walka z symbolami“ – pozornie taka sama jaką prowadzili w XIX wieku robotnicy niszczący maszyny , w których upatrywali źródło nędzy i bezrobocia – przybiera lub w coraz większym stopniu przybierać będzie formę eskalującego konfliktu społecznego. W przeciwieństwie do tkacza z początku XIX wieku, który czuł się egzystencjonalnie zagrożony, żaden ratownik tego padołu nie jest widokiem ambony materialnie „poszkodowany“. Ona służy mu wyłącznie jako „zastępczy chłopiec do bicia“ w celu dania upustu nienawiści i agresji wobec łowiectwa oraz samych myśliwych. Niestety te emocje i zachowania są albo świadomie i z całą premedytacją podsycane przez radykalny ekomargines, albo tolerowane przez ideologiczną ochronę przyrody. „Quo vadis?” – wypadałoby spytać. Tylko czy któryś z chorujących na ambonofobię zechce odpowiedzieć?

piątek, 10 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział III: marska wątroba w umarłym lesie.

Dobra konferencja nie jest zła i powinny ją też ukoronować wnioski pokonferencyjne. W odniesieniu do pewnych tendencji i środków edukacyjnych, przy pomocy których jest czy ma być realizowana edukacja łowiecka i leśna – nasuwa się „rogowska refleksja pokonferencyjna”, czyli wniosek pokonferencyjny z morałem pod psem . W numerze 10/2015 Braci Łowieckiej ukazała się wzmianka o wydanej krótko przedtem w Niemczech niepozornej książce „dla dzieci i rodziców, którzy chcą dorosnąć” pod tytułem „Czy możesz potrzymać wątrobę?”. Jest to publikacja o charakterze edukacyjnym, bezpruderyjnie i otwarcie oraz w przystępnej formie podejmująca temat relacji dziecko – śmierć zwierząt na polowaniu. Temat, który w Rogowie między wierszami kilku referatów sprawiał nie tylko trudności, lecz poważne trudności. W krótkiej recenzji tej książki na łamach Braci Łowieckiej zawarta była sugestia, iż być może warto byłoby wydać tę pozycję również w języku polskim. Podobną opinię można było znaleźć również w jednym z listów czytelniczych do Braci Łowieckiej, dotyczącym opublikowanego przez nasz miesięcznik wywiadu z Arkaduszem Glaasem. Jego autor napisał:
„Przy okazji w tym samym numerze BŁ 10/2015 trafiłem na artykuł Pana Daniela A. Kałużyckiego informującym o ukazaniu się w 2013r w Niemczech książki dedykowanej dla najmłodszych czytelników pod wiele mówiącym tytułem "Czy możesz potrzymać wątrobę? Mój pierwszy dzień na polowaniu". Książka liczy nieco ponad 30 stron i jest ilustrowana. Co ważne to to, że autorami są osoby znacznie mądrzejsze i bardziej rzetelnie utytułowane od Pana Glaasa, a nie tylko legitymują się członkostwem w organizacjach, które w czambuł przyjmują jak leci wszystkich którzy się zgłoszą po to aby poprawić sobie samopoczucie. Co prawda dostępna jest w języku niemieckim, ale co stoi na przeszkodzie aby ją przetłumaczyć na język polski? Uważam że jest to kapitalne zadanie dla władz PZŁ i nie tylko. Kto zrobi to pierwszy poza tym, że pewnie na tym zarobi to wykona kawał bardzo dobrej roboty na polu oświecenia choćby takich ignorantów jak wysoko kształcony Pan Arkadiusz Glaas."
Kilkanaście miesięcy po tym, jak ów list dotarł do redakcji Braci Łowieckiej, wypada zakomunikować jego autorowi, iż na dzień dzisiejszy nie zanosi na to, aby Arkadiusz Glaas lub inne dziecko polskie dostało w ręce tę pozycję w języku ojczystym. Rozmowy z czterema wydawnictwami specjalizującymi się w publikacjach o tematyce przyrodniczo–leśno–łowieckiej wykazały, iż wydawcy obawiają się ryzyka związanego z niepewnym zbytem tej lektury, argumentując, że nie wiadomo czy ktoś to weźmie do ręki i będzie czytał. A myśliwi to już w ogóle. Najwidoczniej wydawcy zakładają, iż w Polsce poluje 120 000 analfabetów. Innym zastrzeżeniem formułowanym w tym kręgu ma być fakt, iż „książka jest zbyt niemiecka”. Na pewno jest napisana i wydana za Odrą. Co prawda nie wiadomo czy sarna patroszona w jednej ze scen opowiadania Floriana Asche odczuwa różnicę czy patroszy ją dziadek z wnuczką u boku, czy też Sarmata z karabelą przy pasie, jednak to ta różnica wydaje się dość istotna dla potencjalnych krajowych wydawców książki. I nie tylko dla nich. W nieformalnej wymianie zdań na jednym z portali społecznościowych rzeczniczka prasowa PZŁ, pani Diana Piotrowska, kategorycznie wykluczyła jakiekolwiek zaangażowanie przewodniej siły łowiectwa w udostępnienie książki polskim czytelnikom, uzasadniając to właśnie jej pochodzeniem (no bo wiadomo... niemiecka, czyli obca - w przeciwieństwie do lunety marki Zeiss zamontowanej na sztucerze marki Mauser). Twierdziła też, że PZŁ ma w zanadrzu lub rękawie inną strategię edukacyjną. Być może lepszą. Być może chodziło również o obawy, że podopiecznym ZG PZŁ lektura ta mogłaby zaszkodzić. A może nawet ich dzieciom. Nie wiadomo jak kategorycznie, ale tak samo odmownie zareagował niedawno zarząd jednej z organizacji zrzeszającej głównie byłych i aktywnych leśników oraz myśliwych i przyrodników z Pomorza, gdy pojawił się pomysł współpracy przy zebraniu środków, aby wydać „społecznie” chociaż symboliczną ilość egzemplarzy, rozdzielając je wśród starszej i młodszej dziatwy. Czym zaszkodziła zarządowi tego stowarzyszenia „Wątróbka zza Odry”? Znów, nie wiadomo. W każdym bądź razie tego przysmaku po polsku na razie nie ma i jeśli nie znajdzie sie paru myśliwych dobrej woli gotowych zaangażować się w wydanie, to go nie będzie. Jednak na rynku polskim – jak sie okazało w Rogowie - już są pozycje edukacyjne dla dzieci o umieraniu. Umieraniu lasu.


Każdy uczestnik rogowskiej konferencji znalazł w przekazanych mu materiałach książkę/komiks edukacyjny pt. „Umarły las” autorstwa Tomasza Samojlika i Adama Wajraka. Tomasz Samojlik jest pracownikiem Instytutu Badań Ssaków w Biażowieży, a Adam Wajrak popularnym dziennikarzem Gazety Wybiórczej. Redaktor Wajrak wypowiada się w swoich artykułach często na tematy związane z leśnictwem i łowiectwem, ma ogromne zasługi w kształtowaniu społecznych postaw proekologicznych. Jego kompetencja i publicystyczna twórczość w ciągu ostatnich lat miały i mają z pewnością wpływ na postrzeganie i wizerunek leśnictwa oraz łowiectwa wśród czytelników gazety Adama Michnika i nie tylko. Prawdopodobnie z tego względu organizatorzy konferencji w Rogowie, odbywającej się pod patronatem Lasów Państwowych i Polskiego Związku Łowieckiego, zdecydowali się właśnie tę pozycję, właśnie tych autorów, włączyć do pakietu materiałów konferencyjnych przekazanych uczestnikom. „Umarły las” jest niewątpliwie cenną pozycją edukacyjną - kosztuje 39.90 zł za sztukę. Podkreśla to w krótkiej recenzji na ostatniej stronie tej publikacji również pani Joanna Olech: "Umarły Las" to zabawny ptasi western. Ale ani czytelnik się obejrzy, jak zostanie niechcąco wyedukowany. Łyknie zdrową porcję wiedzy o lesie, a być może pomnoży grono szlachetnych obrońców przyrody". Nie wiadomo jak podziałał kontakt z tą książką na innych uczestników konferencji, ale na podstawie doświadczeń własnych wypada stwierdzić, iż po tej lekturze nie występują ataki ratowania wielorybów, a i widok przydrożnych drzew nie wywołuje chęci przywiązania się do wierzchołka któregoś z nich w dziele szlachetnej obrony przyrody. Nawet popęd do sortowania śmieci leży w granicach normy. U dzieci też. Być może więc renomowana specjalistka od literatury dziecięcej trochę przesadza. W tej książce coś jednak musi tkwić. Otóż współtowarzyszący redachtorowi starszemu w konferencji pies rasy jamnik przeleżał prawie całą drogę powrotną na torbie, w której znajdowały się między innymi materiały z „Umarłym lasem” włącznie. I co robi ten w zasadzie dobrze ułożony, czyli wyedukowany jamnik na jednym z postojów? Otóż wyskakuje z samochodu i gryzie w pończochę na wysokości kostki Bogu ducha winną obywatelkę, przechodzącą przypadkiem obok samochodu. Poważna rozmowa z jamnikiem po tym incydencie nie wniosła niestety nic do rozwikłania zagadki jego zachowania się i ewentualnego związku między agresywną reakcją, autorem materiałów konferencyjnych, samymi materiałami konferencyjnymi oraz zieloną spódnicą, którą przypadkiem nosiła ugryziona w pończochę pani. Jednak da się chyba sformułować morał z owej historii pod jamnikiem. A brzmi on: edukacja jest ważna, mało ważne przy pomocy jakich środków, ale najważniejszymi są jej efekty. A te są jakie są – i to akurat należało zdaje się do tych trudniejszych z trudnych tematów w Rogowie.


P.S. Gdy powyższe zdjęcie ukazało się po raz pierwszy, w Internetach odezwały się wirtualne głosy grożące złożeniem doniesienia do prokuratury w sprawie znęcania sie nad psami myśliwskimi. Pragniemy Drogą Parafię jednak uspokoić. Pies czuje się nadal dobrze. Jeśli ktuś dysponuje nadmiarem empatii powinien raczej pomyśleć o innych uczestnikach konferencji. Przynajmniej o niektórych...


poniedziałek, 6 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział II: oswajamy ośmiorniczki!


Podczas konferencji w Rogowie pani doktor Anna Wierzbicka wygłosiła referat o postrzeganiu. (WIDEO). “Co zrobić by myśliwi byli bardziej akceptowani?“ pytała młoda, starsza stopniem naukowiec z UP w Poznaniu , podsuwając jednocześnie pobożne – jak na krześcijański kraj przystało - podpowiedzi rezultujące z podglądania mniej pobożnych i gorszych modeli myślistffa…


Pani doktor głosiła między innymi, że dziczyzna powinna być ogólnodostępna (pod względem obecności w sklepach i ceny).

My też podjęliśmy ten temat – co prawda mniej naukowo, ale za to z ładniejszym (chyba) obrazkiem:


W przypadku promocji dziczyzny problem polega na przykład na tym, iż nikt na dobrą sprawę nie potrafi powiedzieć czy Polacy nie jedzą dziczyzny, bo nie lubią, czy dlatego, że jej nie ma. Większość upolowanych w Polsce zwierząt wyjeżdża za granicę. I choć jeden z wiceministrów grzmiał niedawno z trybuny sejmowej, że ma miejsce wykup dziczyzny z polskiego rynku przez firmy eksportujące ją na Zachód, to wykup nie może mieć miejsca bez wyprzedaży. A wyprzedaż realizują zarządcy obwodów łowieckich. I jeśli tym (wszystko jedno czy z PZŁ, czy LP), jak również indywidualnym myśliwym jest kompletnie obojętnym dokąd powędrują tusze strzelonych przez nich zwierząt – czy na polskie stoły, czy też przyczyniać się będą do popularyzacji polskiego łowiectwa wśród francuskich albo niemieckich psów, karmionych delicjami wytwarzanymi z wyprzedawanych przez polskich myśliwych za śmieszne kwoty dzików (nie przypadkiem ten pies zagranicznego pochodzenia na obrazku jest taki tłusty) to wiele rzeczy można sobie darować.

Pozyskanie dziczyzny na jednostkę powierzchni w Polsce nie jest zbyt oszołamiające (przynajmniej to oficjalne – gospodarka myśliffska prowadzona jest zresztą pod kątem pozyskania medali i dewizowców, mniej pod kątem pozyskania dziczyzny). 70–80% tusz wyjeżdża za granicę, resztówkę zjadają sami myśliwi i ich rodziny (drobna zwierzyna pozostaje na rynku polskim praktycznie w 100% <?>) albo ląduje ona w sklepach po przerobieniu, po wysokich cenach – jak na polskie kieszenie i w porównaniu do innych mięs (choć tak całkiem tania to ona zresztą nie może być – dystrybucja, przerób, pośrednicy w końcu kosztują…). Popularne, kwitnące i wszechobecne kłusownictwo wskazuje jednak na to, że przynajmniej niektórzy Polacy niezrzeszeni w PZŁ przed dziczyzną właściwie wstrętu nie mają. I być może zamiast głośno i z przekonaniem serwować pobożne recepty, warto byłoby się zająć realnymi problemami, które tkwią w samym modelu i jego myślistwie.

Mamy na przykład zapis w ustawie, cytowany przez nas w folii, że „osoby wykonujące polowanie odstąpioną im zwierzynę mogą spożytkować według własnego uznania z wyjątkiem odsprzedaży…“. Podyktowany onegdaj obawami przed nielegalnym obrotem dziczyzną, do którego myślistffo narodowe, pod wodzą wiekowych najwyższych czynników, które być może nie zauważyły, że Gomułka już umarł, sprzedające jak najbardziej skórki z odstąpionych im lisów dorabia dziś ideologię. Po co? Przepis niby ni parzy, ni ziębi i jest w gruncie rzeczy martwy, ale jakże symboliczny. Odstąpione im gdzieniegdzie w banknotach „strzałowe“ w myśl tego przepisu polskie myślistffo powinno właściwie oprawiać w ramki, zakopać, rozdać czy inaczej spożytkować, włącznie z podtarciem się, ale z wyjątkiem odsprzedaży. Na powyższe nakłada się tysiąc i jedno uwarunkowanie – także w sferze mentalnej. Zdobywcy medalowego oręża ze śmierdzącego uryną jak chlewnia dla pięciuset tuczników odyńca jest kompletnie obojętne dokąd pójdą i kto zje szynki drugiej strony medalu czyli niespecjalnie pachnącą dupę odyńca... Ale na własny stół to raczej nie. Raz, że za duży, a dwa - niezbyt apetyczny. A ze skupu pójdzie w kiełbasę i będzie dobrze... Jeśli ktoś nie wierzy, to może poprosić panią dr Wierzbicką, żeby to zbadała przy pomocy ankiet wśród bohaterów artykułów „MEDALE, MEDALE, MEDALE“ z Łowca Polskiego… Z tego względu stawiamy tezę, iż dziczyzna – dystrybuowana częściowo w Polsce jak rąbanka za okupacji - nie jest i nie będzie przy tych uwarunkowaniach ani ogólnie dostępna (a w sklepach to już w ogóle), ani tania… Trudności z dystrybucją wśród Kowalskich pogłębiają monopolistyczne praktyki na rynku, rygorystyczne i nadinterpretowane przepisy, a oddać do skupu jest wygodniej niż inwestować w konieczną infrastrukturę i szukać, czy czekać na klienta. Jednak zamiast o RZECZYWISTYCH przyczynach nieobecności i niskiej atrakcyjności dziczyzny, mówi się o jej przyrządzaniu. I w Rogowie nie było inaczej.

Stąd jesteśmy zdania – przy całym szacunku dla słusznych w gruncie rzeczy wywodów pani dr Wierzbickiej – że propagandowa popularyzacja samej dziczyzny i jej konsumpcji w obecnej formie prowadzi w ślepą uliczke. Tak się nie da poprawić wizerunku polskiego myślistffa. Ani o gram, ani o milimetr.

Lecz jest ratunek, światełko nie w tunelu, ale na talerzu… Proponujemy zostawić dziczyznę dziczyźnie i skoncentrować się na realnych możliwościach zmiany wizerunku myśliwych za pomocą środków konsumpcyjnych.

Na tej samej konferencji został zapowiedziany referat pod prowokacyjnym tytułem „Dziczyzna - klucz do poprawy wizerunku myśliwych czy ołowiowa bomba?“ autorstwa Krzysztofa Lechowskiego i Diany Piotrowskiej z Zarządu Głównego Polskiego Związku Łowieckiego (
WIDEO). Z wieloma słusznymi uwagami, jednak – jak wskazywaliśmy powyżej – dziczyzna nie jest i nie będzie najprawdopodobniej przy obecnych uwarunkowaniach żadnym kluczem do niczego. Najwyżej koślawym wytrychem do poprawy własnego samopoczucia i gwoli zadowolenia garstki, która ma chody i się załapie na jakieś warsztaty kulinarne. Choćby na takie jak zorganizowane i prowadzone drugiego dnia konferencji w CEPL przez pana Krzysztofa Lechowskiego. Niewątpliwie profesjonalne, niewątpliwie smakowite, ale w Polsce gdzieś 2/3 obywateli nie ma w ogóle kontaktu z dziczyzną. Wie ewentualnie jak to wygląda, lecz nie ma pojęcia jak smakuje. Zaprosić więc ponad 20 milionów Polek i Polaków na następną konferencję w Rogowie, żeby na własne oczy, nie przez szybkę telewizora a przy pomocy własnych kubków smakowych przekonali się, że Bambi da się nie tylko zabić, ale i zjeść? Ale skąd wziąć Chrystusa, który zagwarantuje w tym wypadku dostateczne ilości pokarmu dla wszystkich wierzących w głoszone z Nowego Świata i Poznania przesłanie o zbawiennym działaniu dziczyzny na kubki smakowe i wizerunkowe?

Nasza propozycja polega na tym, żeby w przyszłości skoncentrować się na myśliwskiej promocji ośmiorniczek. Dzięki wnukowi zapalonego myśliwego Henryka Sienkiewicza, ta potrawka stała się w Polsce bardzo popularna i ma niesłychanie wiele zalet. Po pierwsze nie może być absolutnie żadnej mowy o ośmiorniczkach jako ołowianej bombie. Po drugie ośmiorniczki są w sklepie tańsze niż dziczyzna. I po trzecie - przede wszystkim - łatwo i prawie powszechnie dostępne. W drodze powrotnej z Rogowa przeprowadziliśmy z jamnikiem badania we wszystkich mijanych sklepach Biedronki. Świeże ośmiorniczniki można tam było dostać, jak nie mieli to mówili, że mogą mieć, ale świeżego comberku z sarny – za cholerę. Mimo, że badania miały miejsce w środku sezonu polowań na Bambi. Ośmiorniczki budzą też prawdopodobnie mniej emocjonalnych zastrzeżeń moralnych – czy któraś z organizacji prozwierzęcych zaprotestowałaby z powodu dzieci przy pokocie z ośmiorniczek? Albo czy ktoś może sobie wyobrazić Zenona Kruczyńskiego dającego wyraz swym uczuciom do zwierząt i przytulającego się do swoich obiektów adoracji leżąc w ladzie chłodniczej jakiegoś supermarketu?

Dlatego po konferencji w Rogowie i wyśmienicie przygotowanych warsztatach kulinarnych doszliśmy do wniosku, że jak dziczyzna to tylko ośmiorniczki. Tradycyjne elementy kuchni myśliwskiej można wygenerować w sferze werbalnego przekazu np. kreując „Pieczeń myśliwską z ośmiorniczek po staropolsku“ albo „Gulasz łowczego z ośmiorniczek po mazursku“. Od czego w końcu słynna polska fantazja ułańska? To znaczy kulinarna. Dodatkowe akcenty tworzyć może doktor Russak w tradycyjnym staropolskim stroju myśliwskim. A smak? Jeśli większość Polaków do tej pory dziczyzny nie jadła, to jest dość obojętnym co się w sosie myśliwskim zaserwuje. Naród to zje. A wpływ tego rodzaju promocji na jakieś wizerunki będzie taki sam jak reklamowanie gruszek na wierzbie czyli świeżego combra z sarny co to go trudno kupić, ale już po zakupie łatwo zbankrutować. Smacznego.

czwartek, 2 lutego 2017

Ksiengi rogowskie. Rodział I: rogowskie podroby z dzieci.

W kawałku referatu wygłoszonego podczas konferencji w Rogowie, dotyczącej trudności w edukacji leśno-myśliffskiej była mowa o Bambiźmie. Czyli o rodzimym określeniu zjawiska, które w krajach, gdzie na poważnie zajmuje się socjologią ochrony przyrody, nazwano „Syndromem Bambi“ (KLIK).


Dla przedstawienia bambistycznego problemu posłużyliśmy się m.in. obrazkiem z filmu Walta Disneya zestawionym z życzeniami, jakie złożyło Nadleśnictwo Świerklaniec WSZYSTKIM dzieciom z okazji ich Dnia, podkreślając je zdjęciami Warchlaczka, Koźlaczka, Łoszaczka i Pisklaczków… Wizualna wymowa obu scen jest naszym zdaniem identyczna – obie sugerują idylliczny , „harmonijny“ i infantylnie antropomorfizowany świat przyrody. Są elementami szerszego trendu ogólnospołecznego w postaci „poprawnej politycznie i zgodnej z duchem czasów edukacji o świecie przyrody“. Naturalnie szczerość życzeń świerklanieckich składanych dzieciaczkowi-warchlaczkowi może sobie uświadomić każde dziecko bez sierści, którego horyzont nie jest ograniczony daszkiem służbowej maciejówki. I które wie, że jeśli załoga Nadleśnictwa Świerklaniec lubi grillować, to na spełnienie marzeń Warchlaczkowi zostają góra dwa miesiące. Potem zaczyna obowiązywać zasada, że dobre dziecko to dziecko z grilla. Takie są realia – nie wiadomo dlaczego fałszowane przez leśników ze Śląska (może im Warchlaczki nie smakują? Wolą dzieci?) W referacie wspomnieliśmy tak samo o życzeniach świerklanienieckich leśników na Dzień Mamy, ilustrowanych obrazkiem wyjątkowo silnie owłosionych Matek Polek oraz wyraziliśmy nadzieję, iż w obliczu tego trendu kiedyś ukażą się na profilach fejsbukowych LP okolicznościowe pocztówki na Zaduszki, czyli Dzień Zmarłych, z apelami leśnych edukatorek i edukatorów o chwile zadumy nad grobem nieznanego jelenia. Stosownie ilustrowane (co by się zresztą dobrze składało, bo to święto przypada na okolice intensywnego praktykowania polowań hubertowskich). W czasie krótkiej dyskusji poreferatowej ze sali padl głos zawodowej edukatorki leśnej, ze chyba czegoś nie zrozumiała i jej zdaniem nie ma sie co dopierdalać się do tych warchlaczków świerklanieckich, ponieważ dzieci to som dzieci:





Zasadniczo zgadzamy się naturalnie z młodą damą leśnej edukacji. Dzieci to są dzieci. Mamy są mamusiami, tatusie tatusiami, dziadkowie dziadkami, a babcie babciami. Niezależnie od stopnia pokrycia owłosieniem. Ale już z wypatroszonym wycinkiem występuje pewien delikatny problem – niepolegający na tym, że dokładnie nie wiadomo czy chodzi o zeszłego wujka czy kuzyna. A raczej na tym czy ci krewni właściwie zostali pozyskani, tragicznie zmarli, czy też zostali zamordowani z zimną krwią, ale w majestacie prawa. Jak to się niektórym wujkom zdarza. Niestety. A wujek to przecież jest wujek. Przyrodniczo-leśni edukatorzy tego - związanego z tendencją do antropomorfizacji świata zwierząt i przyrody – problemu najwyraźniej nie dostrzegają. Nie chcą albo… nie mogą. Wypada więc poważnie liczyć się z tym, iż któregoś pięknego dnia na profilu fejsbukowym jednego z nadleśnictw RDLP Szczecin ukaże się konkurencyjny do edukacji świerklanieckiej wpis promujący dziczyznę o następującej treści:


...bo przecież to też są dzieci:


No i nie zapominajmy o matkach:


Na wszelki wypadek. Gdyby gulasz z dzieci komuś nie smakował, a preferował kawałek mamusi...

Sadząc po entuzjastycznych reakcjach sali na ów głos, gotowość zebranych w Rogowie edukatorów leśno-przyrodniczych do promowania gulaszu z dziecięcych serc i innych podrobów z wnętrzności matki jelenia jest stosunkowo wysoka. Najwyraźniej odwrotnie proporcjonalna do zdolności do refleksji nad zakresem niektórych pojęć oraz nad tym, że wygodne płynięcie z prądem „emocjonalno-pojęciowej poprawności edukacyjnej” kończy się nieraz wpierdoleniem na mieliznę. Skutkującym potrzebą organizowania większych ilości konferencji o trudnych tematach. Mudlmy siem wienc do Św. Huberta oraz Św. Eustachego, jako i innych Świętych, aby edukacja leśno–przyrodnicza broń Boże nie zajęła się kiedyś emocjonalną promocją dziczyzny i pozostała – jak do tej pory - przy propagowaniu dzieciom (tym mniej owłosionym) tego, że sadzenie drzew jest „cacy” a ścinanie drzew jest „be”. Sami liczymy po cichu na to, iż być może pomorscy leśnicy zlecą kiedyś z okazji Dnia Lasu imprezę pożegnalną dla dziadków dębów i babć sosen. Na ich ostatniej drodze. W jakimś tartaku. Bo to też są babcie. Nie dlatego żebyśmy przepadali za stypami, ale wtedy serwuje się dużo wódki i razem z naszym dobrym znajomym, Gajowym Maruchą, można by się nawalić w trupa, czyli w tuszę. Z rozpaczy…

P.S.

Żeby daleko tych smacznych dzieci nie szukać… Na czym właściwie polega różnica między "emocjonalizującymi" w myśl zaleceń CILP edukatorami leśnymi a prowadzącymi portal "Ludzie Przeciw Myśliwym"? Tego chyba nie wyjaśni żadna konferencja. Nadzieja w kilku kubikach wódki...



niedziela, 29 stycznia 2017

Medale i dziadki z Wehrmachtu.

Przyznajemy, że czasami faktycznie warto kierować się maksymami łowieckiej etyki. Tym razem postanowiliśmy podążać słynną "szukajcie a znajdziecie". No i znaleźliśmy. Taki oto medal. Złoty! Może wypadł ze złotego pociągu?



Jestem zdecydowanym przeciwnikiem znęcania się nad zwierzętami. Adolf Hitler.

Brzmi po polsku widniejący na medalu napis. Medalu, którym wódz Tysiącletniej został wyróżniony w roku 1934 przez Eichelberger Humane Award Foundation w Seattle za wybitne zasługi na polu ochrony zwierząt.

W związku z owym wykopaliskiem:
1) Pragniemy przypomnieć tekst, w którym zastanawialiśmy siem czy faktycznie MIARĄ CZŁOWIECZEŃSTWA JEST STOSUNEK DO ZWIERZĄT...?
2) Pragniemy publicznie zadać pytanie: czy Wojciech Eichelberger, na co dzień psycholog i terapeuta, a w wolnym czasie zapalony kumpel Zenka Kruczyńskiego i antymyśliwy, miał rodzinę w USA, która rozdawała wspomniane nagrody? Tak, to jest pytanie o "dziadka z Wehrmachtu" i tak, kierujemy się etyką łowiecką, przede wszystkim złotą zasadą "kto pyta, nie błądzi".
3) Wreszcie pragniemy spytać: czy należałoby reaktywować ową nagrodę? Kto na nią mógłby zasłużyć? Albo już zasłużył?

Liczymy na każdom podpowiedź. Proszem się nie krępować...

poniedziałek, 23 stycznia 2017

KSIENGI ROGOWSKIE. Prolog.


Droga Parafio!

Miło nam zakomunikować, iż niedawno we dwójkę wzięliśmy udział w konferencji TRUDNE TEMATY W EDUKACJI PRZYRODNICZO-LEŚNEJ zorganizowanej przez Centrum Edukacji Przyrodniczo-Leśnej w Rogowie, pod patronatem Ministerstwa Środowiska, PGL Lasy Państwowe, SGGW oraz PZŁ. Udało nam się nawet wygłosić kawałek z referatu pt: "Myśliwski Bambizm - dylematy i sprzeczności w przekazie oraz społecznym postrzeganiu myśliwych, polowania, łowiectwa", którego pierwszą folię widać na pierwszej połowie obrazka:



Z treścią całego referatu oraz innymi będziemy parafię zapoznawać w kolejnych odcinkach. Zupełnie za darmo. Konferencja zrobiła na uczestniczących w niej przedstawicielach bloga „buce w zielonych“ średnie wrażenie. Statystycznie rzecz biorąc. Zdecydowanie raczej złe wspomnienia z konferencji przywiózł do domu pierwszy z uczestników, jamnik, który – czekając w samochodzie na rejestrację – z nudów rozpruł plecak, zeżarł cały transportowany dla niego zapas karmy, torebkę landrynek miętowych razem z torebką oraz tubkę pasty do zębów bez tubki. Też miętową. Co poskutkowało dla niego dwudniowym postem konferencyjnym ze związaną z nim raczej negatywną opinią o pobycie Rogowie. Drugi uczestnik nie pościł i został uszczęśliwiony przez organizatorów konferencji książką Tomasza Samojlika i Adama Wajraka "Umarły las". Tak jak wszycy inni...

O tej książce/komiksie powstałym w wyniku współpracy dziennikarza Gazety Wyborczej i pracownika IBS Białowieża pisze w jej recenzji niejaka Joanna Olech:

"Umarły Las" to zabawny ptasi western. Ale ani czytelnik się obejrzy, jak zostanie niechcąco wyedukowany. Łyknie zdrową porcję wiedzy o lesie, a być może pomnoży grono szlachetnych obrońców przyrody."

Książka jest faktycznie bardzo ładna. Jest w niej dużo obrazków. Niechconco wyedukowany przez Adama Wajraka drugi uczestnik konferencji, nałykawszy się wiedzy wajrakowej o lesie, spłukiwanej z umiarem (naprawdę!!!) i tylko w chwilach wolnych od zajęć roztworami etanolu o różnych stężeniach, przywiózł z niej wrażenie raczej pozytywne. Być może nawet pomnożył grono szlachetnych obrońców pszyrody. Uśrednienie wszystkich dwóch opinii o konferencji w Rogowie i ich analiza przy pomocy nauk statystycznych daje więc „średnią opinię średnią“ o konferencji. Nie wiadomo czy jamnik da się jeszcze raz przekonać do udziału w podobnej imprezie, ale niezależnie od tego było ciekawie, czyli pozytywnie. O czym potem. Na razie referaty z konferencji można obejrzeć na portalu lowiecki.pl i na kanale YouTube CEPL.

Jeden czyli drugi przedstawiciel bloga bucewzielonych drugiego dnia konferencji przez pomyłkę wziął udział w debacie oksfordzkiej „Puszcza Białowieska dla leśników i myśliwych - Nieprawda - Puszcza Białowieska dla naukowców i ekologów“ - nie było akurat na sali wolnych krzeseł, poza miejscem obok rzeczniczki PZŁ przy stole debatowym (dla tych nielicznych z naszych czytelników, którzy nie studiowali w Oksfordzie: owa debata polega na publicznej dyskusji w dwóch grupach, którym kibicuje i sędziuje sala – czyli tak samo jak kiedyś w sklepie geesu podzielone na dwie grupy gospodynie debatowały o roli gosposi księdza proboszcza, a reszta obecnych, czekająca na dostawę wina marki „wino“ przysłuchiwała się – tylko to się dzisiaj trochę inaczej nazywa). Redachtor Młodszy utyskiwał co prawda, że właściwie w debacie powinien wziąć udział jamnik, bo jest bardziej wyszczekany i jego obecność zamiast Redachtora Starszego przyczyniłaby się do znaczącego wzrostu współczynnika IQ całej grupy myśliffsko–leśnej, ale w kwestii choinek białowieskich to i tak by chyba nic nie zmieniło.

wtorek, 17 stycznia 2017

Żubry? Nein, danke.



Minister środowiska Jan Szyszko, zwracając się do europosłów w piśmie z 13 września br. odnoszącym się do debaty na temat Puszczy Białowieskiej, zaoferował krajom UE pomoc Polski w reintrodukcji lokalnie zaginionych gatunków. Szczególnie żubra. W mediach związanych z organizacjami przyrodniczymi skomentowano tę propozycję jako kuriozalną. Tymczasem rzut oka w kierunku Brukseli – za Odrę i Nysę – powinien skłaniać do głębszych refleksji nad znanym przysłowiem: „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”.

W 2010 r. rozpoczęto projekt mający na celu reintrodukcję wolno żyjących żubrów w Rothaargebirge w Nadrenii Północnej-Westfalii (NRW). Założeniem inicjatywy wspieranej przez rząd tego landu i organizacje pozarządowe (NGO) było stworzenie pierwszego wolnościowego stada żubrów w Niemczech, liczącego docelowo 20–25 osobników. Miało ono żyć na rozległym obszarze stanowiącym prywatną własność rodziny Sayn-Wittgensteinów. Jak głosił Federalny Urząd Ochrony Środowiska (odpowiednik naszego GDOŚ) chodziło również o demonstrację koegzystencji z dużymi roślinożercami w krajobrazie kulturowym Europy Zachodniej.

Keine Grenzen...

W kwietniu 2013 r. odbyło się celebrowane z wielką pompą otwarcie zagrody adaptacyjnej i pierwsze wolne żubry, po ok. 700 latach nieobecności w Niemczech, wzbogaciły przyrodę i różnorodność biologiczną tego kraju. Zwróconą im wolność zwierzęta zrozumiały po swojemu i wcale nie zamierzały się trzymać wyznaczonego dla nich terenu. Urządzały sobie bowiem spacery po innych prywatnych lasach i zajadały się przy tym ze smakiem młodymi bukami i jaworami, nie pogardzając też jodłą.

Według szacunków poszkodowanych właścicieli dwudniowa wycieczka tych zwierząt niesie za sobą szkody sięgające 2–3 tys. euro. Gotowość do ich rekompensowania ze strony inicjatorów projektu najwyraźniej nie była zbyt wysoka, ponieważ rozpoczęła się seria roszczeń, skarg i rozpraw sądowych, które miały swój pierwszy epilog w październiku 2015 r. Sąd rejonowy w Arnsbergu przyznał wówczas rację właścicielom lasów skarżącym się na żubry i nakazał organizatorom reintrodukcji zagwarantowanie, że zwierzęta nie będą w przyszłości opuszczać terenu projektu. Jego ogrodzenie sprowadziłoby wszak do absurdu cele założone przez miłośników tych dużych przeżuwaczy. Pozostawało więc ewentualnie zatrudnienie pasterzy troszczących się o to, by zwierzęta nie wchodziły w szkodę.

Walka o odszkodowania.

Nastąpiły dalsze odwołania i rozprawy przed kolejnymi instancjami, z czego do tej pory zapadły trzy wyroki (2:1 dla
przeciwników żubra), a jeszcze jedno rozstrzygnięcie jest spodziewane w lis­topadzie 2016 r. Już w lipcu 2014 r. towarzystwo ubezpieczeniowe, które przez pierwszy okres projektu rekompensowało szkody wyrządzone przez żubry, zerwało umowę z inicjatorami akcji i odmawia wypłacania pieniędzy. Utworzony naprędce fundusz odszkodowawczy ze środków instytucji obracających wielomilionowymi kwotami – ministerstwa środowiska NRW (kierowanego przez ministra z partii Zieloni) i m.in. WWF-u – obejmuje kwotę zaledwie 50 tys. euro i nie wystarcza na pełne pokrycie strat. Żubry muszą chyba przejść na dietę.

Demonstracja koegzystencji.

W NRW ten gatunek budzi sporo emocji. Gdy inicjator projektu zasiedlania żubrów w Niemczech Richard Prinz zu Sayn-Wittgenstein-Berleburg zaczął publicznie grozić podpaleniem gospodarstw protestujących rolników, do akcji musiała wkroczyć prokuratura. Ostudziła ona jego gorącą miłość do różnorodności biologicznej kwotą 5 tys. euro, którą zwolennik ochrony przy pomocy zapałek zapłacił na poczet umorzenia sprawy karnej. Wcześniej publicznie przeprosił rolnika mającego do tych zwierząt raczej chłodny stosunek.

Wiosną ub. Roku nastąpił kolejny akt demonstracji koegzystencji z populacją wolno żyjących dużych zwierząt w NRW. Jeden z żubrów zaatakował i poturbował turystkę, która w wyniku odniesionych obrażeń trafiła do szpitala. Lokalni politycy wydają się mieć dość przygód z tym gatunkiem. Tym bardziej że przy okazji wyszły na jaw informacje o prawdopodobnie większej liczbie bliskich spotkań trzeciego stopnia. Jak twierdzi miejscowy rolnik i myśliwy Peter Deppe, podlegli zielonemu ministrowi środowiska urzędnicy otrzymali odgórny nakaz zachowania dyskrecji.

Podlasie kontra Bruksela.

Demonstracja koegzystencji z żubrami w pierwszym projekcie przywracania tego gatunku Europie Zachodniej, odbywająca się w lasach, salach sądowych i na szlakach turystycznych w atmosferze Disneylandu i ożywionego handlu żubrzymi dewocjonaliami oraz podświetlana łunami płonących (na szczęście tylko wirtualnie) stodół, następuje przy udziale ok. tuzina zwierząt. Nie potrzeba mieć specjalnie bujnej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jak wyglądałby ten projekt, w którym garść zwierząt stoi permanentnie więcej niż jedną nogą w zagrodzie, gdyby ich było 80, 100 czy 500 – jak w Puszczy Białowieskiej.

Należy też zdać sobie sprawę z tego, że, owszem, zachodnie państwa będą walczyć w Komisji Europejskiej o głęboką i ścisłą ochronę dużych roślinożerców, ale raczej w okolicach Białegostoku niż Brukseli. Będą walczyć ofiarnie i do ostatniego centa w kieszeniach. Grunt, aby to były raczej kieszenie polskiego podatnika i podlaskiego rolnika. Bo u siebie to z umiarem. Dużym umiarem. Dlatego trzeba się spodziewać, że propozycja ministra Szyszki nie wywoła zachwytu u jej adresatów.

P.S. Dziękujemy za użyczenie obrazka naszej polującej artystce - Monice Starowicz! Z pewnością na widok taaaakiego żubra stanąłby niejednemu zwajrakowanemu gimbusowi w głowie pomysł, aby zainwestować w taaaki symbol. Zamiast Hustlera. Nic prostszego - wystarczy zadzwonić do cioci Moniki.

Ogłoszenia parafialne.


Droga Parafio!

Debiut filmowy nie wpłynął na naszą tfurczość literacko-kulinarną. Miło nam powiadomić, iż w przygotowaniu dla Was znajduje siem cykl pod tytułem:

„KSIĘGI ROGOWSKIE"....

... w którym poszczególne tomy poświęcone bendom trudnym i smacznym tematom. Między innymi:

a) „Rogowskim podrobom z dzieci",
b) „Oswajaniu ośmiorniczek w Rogowie",
c) wątkowi wigilijnemu jeszcze przed Wigilią (tę kolejną),
d) „Wilczym echom z Rogowa"…

Przewidujemy ewentualnie też poczęstunek „Wątróbką z umarłego lasu"

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Hubert czasu, Hubert ekranu. Czyli debiut reżyserski buców.

Nadszedł czas prawdy i prawdy ekranu. Otóż czas powiedzieć sobie, że legenda o św. Hubercie – choć ciekawa i świadcząca o tym, że marihuana już wtedy królowała na książęcych dworach – nie przystaje do wymogów XXI wieku. Po pierwsze dlatego, że została dospawana biskupowi Hubertowi z czystej chciwości, aby wydoić jeszcze więcej kasy z biednych pielgrzymów. Była więc nastawiona na branie. Pełnymi garściami. A w XXI wieku zdecydowanie bardziej ceni się dawanie. Po drugie, jej zakończenie jest mało optymistyczne - jakby faktycznie twórcy mieli w dupie całe to polowanie. I dlatego, po trzecie, zawsze może wykorzystać ją każdy nawiedzony Zenek. Po czwarte, przywlókł ją na rdzenne ziemie polskie August Mocny, za którym redachtor młodszy nie przepada, a redachtor starszy wręcz przeciwnie. W końcu ów osiłek wybudował mu miasto. No i też uwielbiał sztukę, lepiąc z miśnieńskiej porcelany mnóstwo jamników. Ten ostatni punkt pozostaje więc taki „latte”…

Ponieważ jednak legenda ta dość mocno siedzi pod rondami zielonych kapelusików, parka blogerów z pobliża Odry postanowiła odpowiednio zmodernizować całą historię. W wyniku naszej głębokiej miłości do sztuki powstał krótkometrażowy film o ŚWIETNYM HUBERCIE: nowoczesnym, ekologicznym, chodzącym do barbera, ale przede wszystkim będącym człowiekiem: z krwi, kości oraz innych grzechów. Film, choć nominowany do „Srebrnych jamników” w Berlinie i „Złotego wieńca” w Cannes, nie jest nastawiony na zysk. Naszym celem było i jest wyłącznie dawanie. Uśmiechu.

Poznajcie zatem Huberta naszych czasów na Waszych ekranach.



czwartek, 29 grudnia 2016

Refleksje parareligijne nad najlepszą regulacją. Czyli o co chodzi Kowalczykom i Dorocińskim?


Opublikowane w Braci Łowieckiej wywiady dr Izabeli Kamińskiej z dwoma przedstawicielami nauk przyrodniczych (7/19 - „Zwierzętami trzeba zarządzać głową, a nie emocjami“ i 9/16 “Natura jest najlepszym regulatorem“), dotyczące między innymi różnych koncepcji zarządzania populacją żubra, stanowią doskonałe tło dla paru mało naukowych dywagacji.

Z wypowiedzi zamieszczonych na łamach miesięcznika dobrze widoczne są przede wszystkim dwa różne podejścia do jednego gatunku zwierząt, czyli żubra i, szerzej, odmienne interpretacje relacji z przyrodą prezentowane przez osoby posiadające wiedzę i uważane za autorytety w zakresie nauk przyrodniczych. W odniesieniu do kości niezgody, którą są zwłoki żubra oraz z punktu widzenia interesów gatunku, który obie strony sporu chcą reprezentować, jest to jednak właściwie absurdalna i irracjonalna dyskusja o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocy lub odwrotnie. Celem obu stron jest – podobno - stworzenie warunków dla bytowania tych zwierząt oraz zapewnienie (w miarę) bezkonfliktowej koegzystencji z dużą, witalną, odporną na zagrożenia populacją żubra w naszym kraju, gwarantujące zachowanie tego gatunku dla przyszłych pokoleń. Czy ta populacja będzie liczyć pięć tysięcy czy dziesięć tysięcy osobników ma podrzędne znaczenie. Tę wielkość determinują potrzeby gatunku oraz realia przyrodnicze i społeczne krajobrazu, w którym przyszło w XXI wieku koegzytować trzydziestu ośmiu milionom Polaków i jakiejś liczbie żubrów. Cel wydaje się więc być jasny. Spór – mający miejsce również swego czasu w emocjonalnie prowadzonej korespondencji między „starym“ składem Państwowej Rady Ochrony Przyrody a Stowarzyszeniem Miłośników Żubrów dotyczył (i dotyczy) zasadniczo środków i drogi na jakiej ów cel ma być osiągnięty. Ten konflikt „o słuszną drogę“, który wydaje się przesłaniać priorytet jakim jest zachowanie żubra w Polsce, nie dotyczy niestety wyłącznie „techniczych“ aspektów natury ekologicznej, ekonomicznej i społecznej, lecz ma miejsce na płaszczyźnie ideologicznej. Właściwy problem z dyskusją o żubrze (czy innych zwierzętach) zaczyna się, gdy dyskusja przechodzi w sferę „racji najmojszych“ – czyli determinowana jest indywidualnymi przekonaniami i bardziej wiarą niż wiedzą. W dość emocjonalnej przepychance o to czy elementy użytkowania mają prawo stanowić element zarządzania populacją żubrów w naszym kraju, czy też nie, środowisko reprezentowane przez profesora Rafała Kowalczyka posługuje się „argumentem nie do zbicia“. Odstrzał, polowanie, użytkowanie mają - zdaniem dyrektora IBS PAN w Białowieży - „wypaczać ideę ochrony przyrody i zmniejszać akceptację dla obecności tych zwierząt w środowisku“. Jednak naukowiec posługujący się tym argumentem – jeśli chce być uważany za naukowca – musi/powinien liczyć się z pytaniami o to, o ile stopni, procent czy kilogramów wypaczy się owa idea. I czy akceptacja zmniejszy się o połowę, a może jedną czwartą czy też tylko jedną dziesiątą, jeśli żubr odregulowany, odstrzelony lub wyeliminowany znajdzie się na talerzu w warszawskiej restauracji, zamiast stanowić godną podziwu - zdaniem profesora – kupę padliny dekorującą ścieżkę przyrodniczą w jakimś lesie. Na ten temat grono zwolenników ochrony biernej niestety się nie wypowiada. W sąsiadujących z nami Niemczech żubr ma status zwierzęcia łownego, objętego całoroczną ochroną. Czy ów status ma jakiekolwiek znaczenie dla samego żubra, zachowania i ochrony tamtejszej populacji? Czy coś za Odrą ulega wypaczeniu? Czy uśmiercony z obiektywnych powodów – choroba, kontuzja, starość – żubr polski lepiej się czuje niż zwierzę uśmiercone z tych samych powodów w Niemczech? Bo nasz król puszczy został “zredukowany” lub zdechł “śmiercią naturalną”, a jego pobratyniec odstrzelony jako zwierzę łowne? Może wypadałoby zrobić porównawcze badania akceptacji tego zwierzecia w obu krajach, żeby skończyć z pobożnym, choć utytułowanym bujaniem w obłokach subiektywnych poglądów.

Problem rzutuje również na postrzeganie innych problemów i ich relatywizowanie zgodnie z subiektywną „racją najmojszą“. Profesor Kowalczyk podaje w wywiadzie z panią dr Kamińską, iż szkody od żubrów w skali całego kraju mają wynosić między 300 a 400 tysięcy złotych rocznie. Tymczasem wystarczy zadzwonić do RDOŚ w Białymstoku, by dowiedzieć się, że w ubiegłym roku szkody od żubrów tylko w rejonie Puszczy Białowieskiej i Puszczy Knyszyńskiej wynosiły odpowiednio 225 oraz 590 tysięcy złotych. Łącznie 815 tysięcy złotych. A żubry pomorskie i bieszczadzkie też muszą coś jeść. Powstaje natychmiast pytanie czy ktoś, kto chce być uważany za autorytet od ochrony tych zwierząt nie zna aktualnych danych, czy też uważa, że czytelnicy Braci Łowieckiej nie umieją posługiwać się telefonem? Zaklinaniem rzeczywistości jest też relatywizowanie wysokości rekompensat za szkody od żubrów przez wskazywanie na „droższe bobry“ oraz to, iż paradoksem jest, że licząca prawie dwadzieścia tysięcy osobników populacja łosia w naszym kraju regulowana jest wyłącznie przez kierowców, czyli teoretycznie wcale, ale za to świadomie i z premedytacją zabijanych jest kilkadziesiąt żubrów. I nawet zjadanych. Niestety szkody od żubra od tego relatywizowania nie zmniejszą się ani o złotówkę. Bobry robią więcej szkód, bo jest ich więcej niż żubrów. Gdyby żubrów było więcej niż bobrów w Polsce to robiłyby więcej szkód niż bobry. Proste. Nic dziwnego. Dziwić się natomiast wypada, że profesor IBS jest zdumiony, iż liczniejszy gatunek jakim jest łoś nie jest regulowany na drodze polowań, lecz tylko na drogach, a dużo rzadszy żubr podlega odstrzałowi. My się nie dziwimy, ponieważ to IBS należał do środowiska, które skutecznie zablokowało dwa lata temu zniesienie moratorium na odstrzał łosi. Obiekcje w związku z wprowadzeniem odstrzału w przewidzianej wówczas formie w 2014 roku wyraził w piśmie do Ministra Środowiska między innymi sam ówczesny dyrektor Instytutu Badania Ssaków dr hab. Rafał Kowalczyk.

W sumie – jeśli idzie o spór na temat wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą lub odwrotnie – czyli o to, czy lepsza jest ochrona bierna czy czynna, ścisła, pół lub ćwierćścisła tego czy innego stworzenia, warto pamiętać, że w tych sporach nie chodzi często o rezultat - jakiś gatunek czy populację zwierząt. Bo samego żubra nikt o zdanie na ten temat nie spyta. Dużo większe znaczenie ma nierzadko walka o dobro i dobre samopoczucie uczestników tych sporów. Podejście części środowisk naukowych do ochrony gatunkowej wydaje się bazować na przekonaniu, iż społeczeństwo winno odnosić się do wszystkich gatunków chronionych jak Hindusi do swych świętych krów. Tymczasem ochrona przyrody do tej pory nie ma u nas statusu religii panującej, a przestrzeń przyrodnicza nie jest sakralna. Naturalnie każdy profesor, doktor czy magister nauk przyrodniczych może wierzyć w co mu się żywnie podoba. Włącznie z wiarą w święte krowy czy święte gaje, ale dobrze byłoby, gdyby owa wiara pozostawała w swiątyniach i nie dominowała w publicznych debatach, gdzie nie chodzi z reguły o religię a o zupełnie realne i przyziemne problemy związane z działaniami na rzecz ochrony przyrody. Ujęty w tytule artykułu pogląd naukowca, iż “natura jest najlepszym regulatorem“ sprzyja na pewno poprawie samopoczucia profesora, ale pomija zdaje się okoliczność, że najlepszy regulator zlikwidował do tej pory 99 % wszystkich bytujących dotychczas gatunków na Ziemi, a ta najlepsza – letalna – regulacja obejmuje też zabijanie zwierząt ciężarnych, wychowujących młode, śmierć zadawaną z wyjątkowym okrucieństwem czy też niewyobrażalne cierpienia towarzyszące zgonowi z głodu lub pragnienia. Najlepszym? Natura leży poza zasięgiem naszego systemu wartości i kręgu ludzkich norm. Ona „reguluje“ de facto ani lepiej, ani gorzej niż ludzie, lecz po prostu inaczej. Generalizujące wartościowanie procesów przyrodnicznych i ich rezultatów na lepsze i gorsze – „dobre i złe“ - w obrębie perspektywy biologicznej, któremu zgodnie z aktualnie poprawną politycznie biofilią oddają się niektórzy naukowcy, jest ogromnym uproszczeniem mającym w sobie właściwie coś z ekologistyczej parareligijności oraz sakralizacji „przestrzeni przyrodniczej“ . I każe się czasami zastanowić czy nie czas zamienić ponownie nazwę instytucji badawczej na Podlasiu. Tym razem na Instytut Badania Świętych Krów imienia Jędrzejewskich, a jej pracowników wysyłać do lasu wyłącznie w turbanach. Przynajmniej w tym punkcie panowałaby jednoznaczność, której zdaje się brak w dyskusjach wokół celów i istoty ochrony przyrody i środowiska.

P.S. Redachtor Starszy przeprowadza obecnie eksperymenty z królikami doświadczalnymi z urzędów, instytucji i organizacji zajmującymi
siem ochroną żubra w mniej lub bardziej letalno-konsumpcyjnych formach.
 
Projekt badawczy nosi aktualnie robocze nazwy "Matka Polka nosi żubra", "Dama z żubrem", a w razie potrzeby też inne....
 
Cel badań widoczny jest na poniższym szkicu. Chodzi o ustalenie czy żubra w Polsce da się nie tylko chronić, zaszczelić, zjeść, powiesić na ścianie, wypić i generalnie  znosić, ale przede wszystkim NOSIĆ. W formie naszyjnika lub innego gadżetu ochronnego z kości żubra ze świadectwem CITES tudzież innym potwierdzającym rasowe i bezgrzeszne pochodzenie. Na razie w ramach powyższego projektu badawczego ustalono, że nosić u nas można żubra
w puszce. Nawet na szyi. Wtedy najlepiej pustej. Wygląda ładnie, choć ludzie dziwnie patrzą.

Aktualnie projekt eksperymentalno-badawczy znajduje się na etapie kabaretowej drogi przez mękę z wieloma interesującymi doświadczeniami. Jednak może kiedyś uda się zdobyć oficjalnie i legalnie materia. Wtedy będzie
można zamawiać stosowne gadżety ochronne. Dla osób wrażliwszych i szczególnie zaangażowanych (m.in. dla dyrektora IBS Białowieża i pana Marcina Dorocińskiego) przygotowywany jest projekt różańca ze żubra.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Siódma kula.



W operze „Wolny Strzelec“ Carl Maria von Weber daje romantyczną oprawę legendzie z zamierzchłych czasów. Kompozytor zaczerpnął motyw przewodni swojego dzieła z opowieści, która ukazała się w druku na początku XIX wieku. Historia jest jednak dużo starsza i krąży wokół strzelca – myśliwego , który zawiera pakt z szatanem w zamian za to, by każda z wystrzelonych przez niego kul trafiła w cel. W mistycznej, ponurej scenerii Wilczego Jaru odlane zostaje siedem kul, ktore otrzymuje „Freischütz“. Przy pomocy sześciu z nich jest w stanie trafić w każdy cel, z każdej odległości. Lecz ta siódma kula… Jej lotem kieruje szatan. Nieopatrznie załadowana i użyta nie trafi tam, gdzie mierzy strzelec. Ugodzi w niego samego lub zniszczy coś bliskiego jego sercu. Opera Webera kończy się happy endem. Jednak w opowiadaniu, z którego zaczerpnął motyw przewodni, wolny strzelec zabija wybrankę swego serca i popada w obłęd (Wikipedia niestety nie podaje, czy ów strzelec miał na imię Zenon i czy wybranka była psem).

Jak w (prawie) każdej legendzie, tak i w tej znajdzie się ziarnko prawdy. Wieść z zamierzchłych czasów głosi, iż faktycznie zdarzali się „wolni strzelcy” bezbłędnie trafiający w każdy cel. Były to początki używania broni palej, dalekiej wówczas od doskonałości. Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi… powiadano ongiś nie bez powodu. Jednak niektórzy potrafili strzelać i trafiać przy pomocy owej prymitywnej – początkowo rzadko gwintowanej – broni z zamkami skałkowymi, o niebo przewyższając umiejętności innych. W przepełnionej zabobonami epoce lud bardzo szybko dochodził do wniosku, iż w grę mogło chodzić tylko działanie sił nieczystych. Czyli zmowa z diabłem… Stąd kanwa legend i gminnych wieści o „wolnych strzelcach”. Chociaż na terenie Czech jeden z myśliwych został postawiony przed sądem w związku z podejrzeniami o konszachty z diabłem, a pewnemu leśniczemu z Gór Harzu odmówiono chrześcijańskiego pochówku. Bo za dobrze strzelał. (Dzisiejszym leśnikom - pracownikom PGL LP, dystansującym się coraz bardziej od grzesznego myślistwa, to raczej nie powinno grozić).

Warto jednak – szczególnie w nadchodzących dniach z ich szczególną atmosferą - o odrobinę głębszej refleksji nad legendą o Wolnym Strzelcu i jego kulach. Jakie przesłanie niesie ze sobą echo strzału oddanego przez tego snajpera? Czy dzisiaj też tacy się zdarzają? Co było motywem irracjonalnej zgody myśliwego/strzelca z legendy na pakt , który z jednej stron dawał mu nadludzkie możliwości, a jednocześnie wiązał się ze świadomością poniesienia najwyższych kosztów w postaci własnej duszy. Otóż nasuwa się prosta odpowiedź. Pasja. Coś, co trudno opisać i uzewnętrznić a co jednak przynosi satysfakcję, zadowolenie i… czyni szczęśliwym.
Chór myśliwski KLIK:
"Was gleicht wohl auf Erden dem Jägervergnügen?
Wem sprudelt der Becher des Lebens so reich?"

"Cóż równać na Ziemi może się z myśliwską uciechą?
Komu puchar życia tak pieni się obficie?"
Tak w wolnym przekładzie wolnego tłumacza brzmią pierwsze słowa chóru strzelców z opery „Wolny Strzelec“. Ów pasja, trudna do opisania, wytłumaczenia, wyrażenia słowami jest dla myśliwego motywem i źródłem szczęścia. Tak jak dla alpinisty, wędkarza i wielu, wielu innych ludzi, którzy też są łowcami własnego szczęścia realizowanego przez podejmowanie i uprawianie postrzeganych często jako irracjonalne czynów, działań i zajęć. Przynoszących zadowolenie, satysfakcję, uznanie i sukces, którego materialny wyraz odgrywa podrzędną rolę. Prawo do realizacji własnej pasji – łowów, instynktownego i archaicznego poszukiwania poza kręgiem cywilizacyjnych norm tego, co jest źródłem szczęścia, okupione jest jednak przez współczesnego myśliwego zawarciem paktu. Wielu paktów właściwie. Nie z szatanem, lecz ze samym sobą, resztą społeczności, zwierzyną, czyli obiektem łowów. My wszyscy jesteśmy w gruncie rzeczy jak ów Wolny Strzelec, mamy do dyspozycji „siedem kul”. Dysponujemy prawem do polowania, prawem do szukania radości, prawem do realizowania poprzez łowy celów, których osiągnięcie czyni nas szczęśliwymi. Musimy jednak pamiętać o owej siódmej kuli. O obowiązkach z racji bycia myśliwym i konsekwencjach z tytułu ich zaniedbania. Z chwilą, gdy w pogoni za szczęściem instynkt zaprowadzi nas zbyt daleko, a pasja przeważy nad poczuciem odpowiedzialności, zobowiązaniami zawartymi w ramach spisanych i niespisanych paktów, ta siódma kula trafia w nas samych, naszych bliskich, niszczy więzy z towarzyszami łowów, społecznością, zostawiając krwawe i głębokie blizny. W momencie, gdy gorączka łowów powoduje, iż zapominamy o własnym zdrowiu, o rodzinie pozostawianej stale samej, o współtowarzyszach, których kosztem realizowany jest niejeden sukces, o wrażliwości społecznej, o potrzebach obiektów naszych łowów, o potrzebie posiadania wiedzy i profesjonalizmu, o nierozwiązywalnych dylematach moralnych związanych z odbieraniem życia… wtedy bardzo szybko może zdarzyć się, iż w sztucerze znajdzie się owa siódma kula, a skutki pogoni za szczęściem będą odwrotne do oczekiwanych. Sukcesom na łowach może towarzyszyć nieodwracalna strata w postaci uszczerbku na własnym zdrowiu, zerwaniu więzów z bliskimi, utrata akceptacji wśród towarzyszy łowów, zszargany wizerunek wśród reszty społeczności. Jose Ortega y Gasset, hiszpański filozof, pisał w „Medytacjach nad polowaniem” o myśliwym jako człowieku najszczęśliwszym pod słońcem, mogącym poszukiwać radości będąc wolnym od cywilizacyjnym pęt. Oddając się jednak myśliwskim uciechom, z którymi mało co może równać się na Ziemi, czerpiąc z obficie pieniącego się pucharu życia, warto jednak pamiętać o siódmej kuli, którą nosi każdy z Wolnych Strzelców. I wszyscy razem.

Amen.

Poniżej przedstawiamy wynik ręcznych robótek Redachtora Starszego, który przymierza siem do zaspokojenia potrzeb rynku po obu stronach Odry. Dłuto Redachtora sięga bowiem daleko...  

Las bitwy wg. Andersena...

"Tymczasem las koło Białowieży na skutek gradacji kornika zamienia się powoli w stertę świerkowego chrustu o wątpliwej wartości estetycznej, czekającą na dziewczynkę z zapałkami."

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Las bitwy.


Miejsca gdzie różni ludzie w różnych wiekach wyjaśniali między sobą różne nieporozumienia, przyjęto nazywać polami bitwy. Nawet gdy polem bitwy był las. Czyli las bitwy.

Narodowy las bitwy leży na granicy z Białorusią i obejmuje część - sześćset kilometrów kwadratowych - dużego masywu leśnego. Swą nazwę wziął prawdopodobnie od małej wsi podlaskiej – Białowieży – leżącej na wschód od Białegostoku. Od ćwierćwiecza Las Białowieski jest miejscem zmagań toczonych, na szczęście, nie przy pomocy armat, karabinów maszynowych i gazów bojowych, lecz za pośrednictwem, słów, paragrafów, demagogii, manipulacji, drobnych i grubszych kłamstw. Czasami tylko werbalnym pogróżkom towarzyszą realnie przebite opony czy kurze jajko lądujące na obliczu urzędującego ministra. Na szczęście hodowla strusi jako drobiu domowego nie jest w naszym kraju zbyt popularna, a hasłem „Las Białowieski albo śmierć!“ nie posługuje się żadna ze stron. Na razie. Istota trwającej od początku lat 90-tych intensywnej konfrontacji sprowadza się do zderzania różnych wizji na temat przyszłosci, funkcji i społecznej roli tego porośniętego drzewami kawałka europejskiego krajobrazu gdzieś między Paryżem i Moskwą. Z jednej strony jest to wizja kontynuacji realiów krajobrazu kulturowego, obejmującego dziś różnorodność ekstensywnie użytkowanych i nieużytkowanych powierzchni lesnych. Z drugiej strony wizja sześciuset kilometrów kwadratowych Świętego Gaju narodowego, gdzie królować ma niepodzielnie „naturalność“ jako dobro narodowe, a nawet światowe. Elementami tej perspektywy na przyszłość Lasu Białowieskiego są jego atrybuty w postaci pierwotności, naturalności i unikalności oraz niepowtarzalności, przyjmujące w kulturowej percepcji i ekologistycznej promocji formę najpierwotniejszego, najnaturalniejszego, najunikalniejszego lasu pod Słońcem, na Ziemi, a nawet w Europie. Wsłuchując i wczytując się w tę graniczącą niekiedy z infantylizmem narrację wypada oczekiwać, iż Adam Wajrak będzie wkrótce w Gazecie Wyborczej opisywać dorosłym dzieciom swoje spotkania z ostatnimi dinozaurami za stodołą w Teremiskach. I dziwić się należy dlaczego profesor Rafał Kowalczyk, Dyrektor Instytutu Biologii Ssaków PAN w Białowieży do tej pory nie wystąpił o granty na badania naukowe mamutów kryjących się być może między rządkami sosen posadzonych za Gomułki. Łowiectwo jest siłą rzeczy owocem absolutnie zakazanym w tej wizji Lasu Białowieskiego - Ogrodu Eden, perspektywicznie zakonserwowanego w stanie sprzed Adama i Ewy, gdzie rządzić ma niepodzielnie proces naturalny. Bez ingerencji ludzkiej. Właściwie po raz pierwszy w historii od ustąpienia lodowca, ponieważ jeszcze nigdy na przestrzeni tysiącleci nie miala tam miejsca sytuacja, kiedy to ludzkie polowanie i inne formy korzystania z lasu zostały tak radykalnie wykluczone jak na przełomie XX i XXI wieku po Chrystusie. Z obszarów ochrony ścisłej - na razie. Biorąc więc pod uwagę obecność/nieobecność tej i innych form użytkowania przyrody jako kryterium „naturalności”, Las Białowieski jeszcze nigdy w swoich dziejach nie był tak naturalny jak w XXI wieku - dzięki rozporządzeniom Ministra Środowiska, presji NGOsów i lobbingowi niektórych środowisk naukowych. Nawet w czasach gdy wędrowały po nim mamuty rzeczywiste a nie urojone. Naturalnie nikt nie ma dziś zamiaru urządzać łowów na mamuty za daczą redaktora Gazety Wyborczej, lecz z powyższego przykładu wynika jak płynnymi i podatnymi na manipulacje są niektóre definicje i pojęcia stosowane jako oręż argumentacyjny w bitwie o las białowieski. Tereny , z których arbitralnie wykluczona jest całkowicie (lub prawie całkowicie) ludzka ingerencja w procesy przyrodnicze są dziś potrzebne. Ta potrzeba da się w wieloraki sposób uzasadnić i wynika zarówno z działań na rzecz zachowania i ochrony bioróżnorodności, jak i walorów estetyczych czy poznawczych niektorych fragmentow krajobrazu. Istnienie i funkcjonowanie takich obszarów jest też rodzajem cywilizacyjnej “odskoczni” w formie obecności namiastki “nieskażonej cywilizacją Ziemi”, o wartości nie mierzonej ilością ściętych desek, zebranych grzybów, jagód, pozyskanych zwierząt, czy nawet sprzedanych usług turystycznych. Wyrazem zapotrzebowania i mody na “dzikość” są zarówno powierzchnie ściśle chronionych obszarów leśnych jak i rosnąca liczba “puszcz” w Polsce, które mnożą się w ostatnich latach jak króliki. Ich liczba sięga w chwili obecnej bodajze kilkudziesieciu sztuk, na razie bez Puszczy Kabackiej, nazywanej jeszcze Laskiem Kabackim. Te “puszcze” funkcjonują w sferze werbalnej, nie posiadając z reguły sugerowanego w nazwie kontekstu historycznego, ani “ciągłości zawartości biologicznej”. Nazwa “puszcza” nobilituje w pewien sposób wartość przyrodniczą i turystyczna krajobrazów. Jest wyrazem szacunku dla walorów i wartości przyrody w możliwie „nieskażonej“ postaci. Z odkrycia nowych puszcz i adoracji starszych rodzą się jednak w Polsce problemy pochodzące od instrumentalizowania, ideologizowania tego pojęcia i w rezultacie przypisaniu niektórym przestrzeniom wręcz sakralnego wymiaru i funkcji. Podczas gdy za misjonowaniem zbawiennej i “duchowej” roli tego czy innego lasu jako Świątyni Narodowej Opatrzności Przyrodniczej czyli puszczy, kryją się często zupełnie przyziemne, marketingowe i materialne interesy. Grup, osób, instytucji czy organizacji i polityki. W białowieskim lesie bitwy pod ekologistyczny pręgierz stawiana jest gospodarka leśna, czyli pozyskiwanie w lesie biomasy mającej formę tarcicy. W ogniu stoi jednak tak samo łowiectwo, jak i zbieranie grzybów, czy jagód lub zbudowanie z dziećmi szałasu gdzieś w lesie, a nawet spacer bez biletu wstępu. Ekologiści, z tytułami i bez, łudzą pełną sprzeczności wizją przyszłego lasu białowieskiego jako dobra ogólnonarodowego i sfery, gdzie realizowana ma być (po wypędzeniu ostatniego leśnika z tego raju) pierwotność i sama w sobie naturalna naturalność. Skrzyżowana z turystycznym Disneylandem dla milionów odwiedzających, którzy według proroctw czołowych ideologów ery wajrakizmu pielgrzymować mają masowo na podlaską prowincję jak w Tatry albo do Częstochowy, a przebrany za żubra Donald Duck witać będzie ludzi z całego świata łaknących dzikości. Rzeczywistość jednak pokazuje, iż naród pragnący podobno tego dzikiego dobra siedzi raczej w redakcjach mainstreamowych mediów, skupiony jest w organizacjach ideologicznie motywowanej ochrony przyrody i pracuje raczej w Brukseli niż w Białowieży, a lokalne społeczności w coraz mniejszym stopniu gotowe są akceptować i respektować ograniczenia i uciążliwości, które niesie ze sobą tworzenie Parków Narodowych. Zamiast puszcz mamy w rezultacie lasy bitwy – obecnie białowieski, a w przyszłości być może karpacki, mazurski czy jurajski. A tymczasem las koło Białowieży na skutek gradacji kornika zamienia się powoli w stertę świerkowego chrustu o wątpliwej wartości estetycznej, czekającą na dziewczynkę z zapałkami.

Co każe spytać: Cui bono?



poniedziałek, 5 grudnia 2016

Empatyczni hejterzy.


Buchtując po internetowej przestrzeni można znaleźć stosunkowo niewielkie poletko, na którym toczy się pasjonujący, ideologiczny pojedynek o rząd dusz.  Mający również wymiar materialny. Teoretycznie spektakl napędzany jest odmiennym postrzeganiem Matki Natury oraz miejsca jakie zajmuje lub powinien zajmować w niej człowiek. W samo południe i niepołudnie, w świątki, piątki i niedziele, możemy wejść do Internetu, by z paczką chrupek i piwem w ręku podziwiać stojące naprzeciw siebie dwie społeczności: promyśliwską oraz antymyśliwską. W tym starciu obowiązuje tylko jedna reguła: cel uświęca hejt.

Dlatego przeciwnicy łowiectwa ze szczególnym uwielbieniem korzystają z wirtualnej przemocy. Zdecydowanie częściej strzelają to w plecy, to w potylicę, niż dźgają z odrobiną wyrafinowania:
„Wy Ci mordercy, którzy mordują dla zabawy i chorych fantazji myśliwi jebanymi kurwami jesteście i śmieciami oraz totalnym dnem, które trzeba zneutralizować. Na sybir kurwy wywieść do kamieniołomów na wieczne roboty i niech niedźwiedzie dupy wam pourywają”.
(pisownia oryginalna)
Szokujące? Żałosne? Może nawet śmieszne? Ale prawdziwe! Witamy na cyfrowym, baaardzo Dzikim Zachodzie! Choć przyznajemy, że nawet na nas współczynnik obalający takich lub podobnych wypowiedzi robi nie lada wrażenie. Widocznie jako weterani nie zdehumanizowaliśmy się doszczętnie, by przywyknąć do owych brutalnych standardów. Chyba większość myśliwych korzystających nie tylko z Internetu, ale przede wszystkim czytających Brać Łowiecką czuje, że w ostatnich latach coś się zmieniło. Jako grupa społeczna, a także indywidualnie, coraz częściej padamy ofiarą hejtu w Internecie. Lecz mimo tej wspólnej martyrologii, którą dzielimy się chętnie niczym bożonarodzeniowym opłatkiem, tak naprawdę nie zdefiniowaliśmy samego zjawiska hejtu: tego czym jest, z czego się rodzi i jak można sobie z nim radzić. Warto więc wyjść na chwilę poza nasze łowieckie poletko, by nieco szerzej spojrzeć na cały problem.

Hejt to nic innego jak zapożyczone z języka angielskiego nowe imię nienawiści, które świetnie sprawdza się jako rodzaj nowomowy, maskującej rzeczywiste przejawy agresji.  Autorom krzywdzących komentarzy zdecydowanie łatwiej przyznać się do „niewinnego” hejtowania poglądów innych osób niż otwarcie powiedzieć, że posługują się słowną przemocą. W końcu nie można ot tak zdeprecjonować własnego samozadowolenia z dokopania „temu debilowi w zielonym kapelusiku z piórkiem” – nawet jeśli jest to działanie niepożądane społecznie. Przykładowo z badań SW Research 2014 na temat zjawiska hejtu wynika, że co czwarta osoba korzystająca z Internetu padła ofiarą hejtera, a ponad 11% użytkowników przyznaje się do obraźliwego komentowania innych ludzi. I raczej lepiej nie będzie. Lepiej już było, ponieważ fala agresji niepokojąco narasta z każdym rokiem.

Psycholodzy nowych technologii upatrują źródeł hejtu przede wszystkim w samej specyfice komunikacji internetowej, w której nie istnieją normy kulturowe, społeczne czy prawne spajające społeczeństwo w świecie rzeczywistym. Ten wirtualny Dziki Zachód, gdzie liczy się wyłącznie to, co internauta uważa za słuszne i dające mu wolność a wszelkie ograniczenia spotykają się z brakiem akceptacji, stanowi ogromną pokusę. W końcu w codziennym życiu każdy z nas pełni określone role, nieustannie dopasowując się do społecznych ram. Internet pozwala zrzucić te „kajdany” i dać ponieść się skrajnie egoistycznym zachowaniom. Na wirtualnym Dzikim Zachodzie niebywale atrakcyjnym wyborem - zwłaszcza wśród osób młodych, nieśmiałych bądź agresywnych – jest wcielenie się w rolę „wojownika”. W ten sposób łatwo zaspokoić potrzebę prowadzenia walki „w słusznym celu”. Brutalna rozprawa z potencjalnym wrogiem ideologicznym daje poczucie władzy oraz wzmacnia poczucie własnej wartości . „Wojownicy” wyrażają nienawiść tym łatwiej, im szerzej i głębiej zachodzi u nich proces dehumanizujący ich ofiary. Dokonują więc wielu ekwilibrystycznych interpretacji, tworząc niejako portret psychologiczny wroga, aby zdecydowanie łatwiej było go jednoznacznie określić i wdeptać w ziemię. Naturalnie im wyższą pozycję społeczną zajmuje atakowana osoba, tym hejt smakuje lepiej. Niestety wszystko to tworzy koktajl, w którym wszelka logika i działania zostają sprowadzone do najbardziej prymitywnego poziomu.

Z tej perspektywy łatwiej zrozumieć jak wdzięcznym polem społecznego konfliktu jest łowiectwo i jak wymarzonym obiektem hejterskiego linczu są myśliwi. Zwłaszcza, że zabijanie wciąż jest tabu. Zaś zabijanie dzikich zwierząt – symboli wolności, piękna i pokoju, które można do woli infantylnie idealizować, skrywając pod nimi kompleksy na punkcie własnego człowieczeństwa oraz lęk towarzyszący umieraniu – to tabu wyładowane prochem. Wystarczy pomóc mu spotkać się z ogniem – co doskonale rozumieją różnej maści ruchy ekologistyczne. Ludzie Przeciw Myśliwym, Adam Wajrak, polska filia eko-koncernu WWF z Kingą Rusin na czele, koalicja Niech Żyją i inni regularnie dostarczając ognia są głównymi producentami antymyśliwskiego hejtu na rodzimym poletku internetowym. Do czego oczywiście się nie przyznają, zaklinając rzeczywistość szczytnymi hasłami. I właśnie taka mentalność powoduje, że nieskrępowane wyrażanie wrogości czy agresji jako metody komunikowania się z ludźmi w sieci znajduje coraz większy poklask.

Co robić? Wg specjalistów najskuteczniejszym rozwiązaniem, które wymaga jednak konsekwentnej pracy od podstaw jest tzw. trening empatii. Założenie jest proste: jeśli od najmłodszych lat dzieci będą uczyć się zarówno w szkole jak i w rodzinie, że internetowa przemoc również boli, że po drugiej stronie, za monitorem znajduje się żywy, odczuwający ból człowiek, to szanse na rozwój hejtu w przyszłości zmaleją.

Oczywiście wszystko brzmi ładnie, a nawet pięknie, gdyby nie jedno pikantne „ale”… Przecież nie od dziś nam, myśliwym, wiadomo, że najbardziej empatycznymi osobami są ekologistyczni aktywiści. Z trójcą świętą w postaci Zenona Kruczyńskiego, Adama Wajraka i Kingi Rusin na podium. To właśnie oni wraz z rzeszami swoich fanów, waląc w myśliwych, prawią kazania z pozycji osób niemal krystalicznie wrażliwych, przekonanych o własnej, wyższej moralności. Jak więc można takim ludziom zalecać trening empatii? Czy to nie bluźnierstwo? Choć podejrzewamy, że istnieje też inne wyjście z tej niekomfortowej sytuacji. Otóż wspomniana trójca być może stanowi przykład podgatunku internetowego hejtera – Hejterus empaticus. Cechującego się wyjątkowo wybiórczą, ale jednak empatią. Wtedy wszystko się zgadza i z pewnością warto, by włączyli się w powszechną pracę nad poszerzaniem empatycznych horyzontów.

Jako, że trening bez wątpienia potrwa, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zaproponowali autorskiego przepisu na szybkie poradzenie sobie z internetową patologią. Przepisu, który zaczerpnęliśmy prosto z pokotu tegorocznego Hubertusa Spalskiego. Podziwiając ekologistów namiętnie przytulających się do martwej zwierzyny, doszliśmy do wniosku, że nie pozostaje nic innego jak uszyć sobie kombinezony imitujące jelenie, dziki, sarny i muflony też. Surfując po Internecie w takim stroju mamy szansę nie tylko zmylić prześladowcę, ale budząc jego empatię sprawić, że zobaczy w nas człowieka.