wtorek, 24 grudnia 2013

O Świętych na Święta w świontecznym nastroju... cz.II


Ale co ze wspomnianym Eustachym? Może, patrząc w przyszłość, należałoby zawczasu odkopać go z odmętów przeszłości, zrzucając z piedestału niepolitycznego Huberta? Dbając oczywiście o sojusz myśliwsko-katolicki, trza wziąć pod uwagę niesłychanie delikatną naturę całego przedsięwzięcia.

Po pierwsze, co drugi nawiedzony pasjonat w zielonym kapelusiku z piórkiem daje swojej pociesze na imię Hubert... O Hubercie – jako żeńskim odpowiedniku - raczej nikt nie słyszał. Aczkolwiek nie można niczego wykluczyć. Z kolei Eustachy i Eustachia brzmią deczko burżujsko ale całkiem znośnie.

Po drugie, z samym Św. Eustachym już na wstępie jest mały problem. Otóż nie wiadomo czy w ogóle żył...

Ale od czego są dyplomatyka i łowy? Od czego jest niezmierzona myśliwska fantazja? Jeśli tylko założymy, że Święty żył (a kto nam zabroni?), otworzą się przed bucami w zielonych kapelusikach wrota do niemal edenowskiego PiRaju. 

Domniemany żywot Placka, znaczy siem Placyda, jest iście spektakularny. Wyobraźcie sobie drodzy Parafianie oficera rzymskich legionów stacjonujących w Azji Mniejszej, który miał tę całą przyjemność z jeleniem, w wyniku czego siem ochrzcił, przyjął imię Eustachy i… oczywiście jego życie legło w gruzach. Okres próby – tak po chrześcijańsku ładnie określa się nieszczęścia popierd…ce chmarami.

Na sajm przód zaraza wcięła całą świtę Eustachego a rabusie zadbali, by jego rodzina ostała się goła i raczej niewesoła. Próba przedostania się do Egiptu szła po wodzie jak po grudzie, gdyż główny bohater odmówił zapłacenia żoną za przewóz. No to siup i chlup – wyrzucony wraz z synami za burtę, dotarł wpław do brzegu, gdzie z przyjęciem powitalnym na dziatwę czekali lew z wilkiem. Przypadkowy rolnik z przypadkowym pasterzem odbili okrutnym drapieżcom synów E., biorąc ich do siebie na wychowanie. Wkrótce wybuchła wojna, a nasz kandydat na świętego wrócił do służby na ratunek zagrożonemu Rzymowi. Wynik? Bingo droga Parafio! Zwycięstwo. Na domiar dobrego rodzina E. odnalazła się w cudownych okolicznościach, lecz on sam jako chrześcijanin zdystansował się od składania bożkom dziękczynnych ofiar. Z synami i żoną został więc rzucony dzikim bestiom na pożarcie, jednak te… hmm… straciły apetyt. W każdym razie, ostatecznie zapuszkowano wszystkich w beczce, by mogli zaznać prawdziwego, domowego ogniska. Dosłownie.

Trąci Hiobem? Trąci. Hioba zna każdy, ale Hiob to pikuś.

Znacznie lepszym pomysłem na wypromowanie Eustachego byłoby porównanie go do Maximus’a Decimus’a Meridius’a – kultowego bohatera filmu „Gladiator”, którego żywot – mówiąc łagodnie - też był przejebany. Niech parafia puści zatem wodze fantazji i zobaczy oczami wyobraźni sztandary z podobizną Russell’a Crowe’a zamiast hubertusowego czerepu jelenia. Przesłanie? Każdy dopowie sobie sam – wszak staje przed nim/nią bohater przez duże Be: wzorowy łowca, twardziel, kochający ojciec, patriota. Parafianki będą sikać po nogach. Te młodsze. Starsze chodzą z cewnikami. Nawiasem obsmarowując, pic z lelonkiem zaczął się dość późno, bo dopiero w VIII wieku – mniej więcej 300 wiosen po kanonizowaniu E. Nawet dobrze się składa - lżej będzie z dziesiontaka zrezygnować.

(W średniowiecznym Paryżu postawiono potężny, do dziś jeden z największych w mieście kościołów Eglise Saint-Eustache)

Pozostaje pytanie: komu odstąpić Św. Huberta? Deczko przypomina Ekscelencję z „Seksmisji” – ma przyprawione cycki, znaczy jelenia i udaje kogoś kim nie jest (nie ze swojej winy), ale w końcu to chłop – czytaj: patron.

Może kłusownikom? Chyba jeszcze nie dysponują własnym świętym „na wyłączność”? To jest jednak duża luka. Proszę wyobrazić sobie konfliktową sytuację, w której – o zgrozo - myśliwy i kłusownik zwracają się o pomoc do tego samego patrona.

A może w ogóle nie warto odstawiać cyrku z historycznymi świętymi? W końcu przekazy są niepełne, niespójne itp. a, na domiar złego, obchody dnia Św. Eustachego, zainicjowane przez Towarzystwo Łowieckie Ziem Wschodnich (które ma rozdwojenie jaźni – walczy z… germańskimi wpływami na rodzimą kulturę łowiecką z czasów zaborów), są wyznaczone mniej więcej na połowę września/początek października. Do kitu. Żadnej specjalnej zbiorówki się nie urządzi. Powinno być bardziej elastycznie.

Potrzebna jest alternatywa, która w dzisiejszym świecie miałaby rację bytu i widoki na przyszłość. A więc kto?

ZENON, proszę drogiej Parafii. ZENON KRUCZYŃSKI:
- był grzesznikiem mordującym zwierzontka,
- nawrócił siem,
- jest autorem katechizmu o myślistwie,
- prowadzi aktywną działalność misyjną,
- jest swojski – nie żaden makaroniarz , Belg czy inny Niemiec, o Św. Iwanie nie wspominając.

Nikt lepiej nie będzie nadawał się na patrona nadwiślańskich buców w zielonych kapelusikach z piórkami jak powyższa postać. Współczesny, z krwi i kości, o życiorysie z komponentami tradycyjnego kultu świętych. Choć do nich nie należy. Ale to żaden problem.

Daniel A. Kałużycki chętnie podjąłby się opracowania żywotu Zenka na użytek przyszłych pokoleń polskich myśliwych.

Parafia trzyma Cię za słowo, bucu…



niedziela, 22 grudnia 2013

O Świętych na Święta w świontecznym nastroju… cz. I


Szanowni Parafianie!

Jeden z gryzmolących tutej posty doznał ongiś rozległego udaru – co, biorąc pod uwagę zawartość  czacho-puchy, nie było jakimś wielkim wyczynem… księcia Eustachego Sapiehy. Tak, tego Sapiehy, który tak, ośmielił  się zdradzić swoich burgundzkich kumpli po tytule, wywlekając na światło dzienne kilka pikantnych i przemilczanych – tak, przez PZŁ - faktów. Wstrząśnięty niezmieszany (ponoć  po udarze tak jest), wspomniany bloger w kilka…dziesiąt chwil uzmysłowił sobie geniusz średniowiecznej finansjery. Ta, zachwycona ówczesną religijnością i rozwojem botaniki, w modlitewnym geście, pobożnie sprzedawała lipę. Powiedzmy, że stworzono coś na kształt hybrydy bankiersko-watykańskiej z fasadą w postaci PGL Lasy Państwowe. Mniej więcej.

W każdym razie owi Burgundczycy, Gerhard któryś-tam von z innym von’em, zazdroszcząc  powodzenia sanktuarium w Santiago di Compostela, postanowili zwabić część pielgrzymów udających się za Pireneje. A że wywodzili się z tej warstwy, która na co dzień gra w golfa i namiętnie poluje, bez trudu założyli w XV wieku zakon przydworny  (członkował w nim później August II Mocny) pod wezwaniem…
ŚWIĘTEGO HUBERTA
...przyprawiając temuż legendę z jeleniem. Co ciekawe, w oryginale leleń miał być 10-takiem - symbolizującym 10 przykazań. Ale niektórzy malarze, z twórcą logo PZŁ na czele, najwyraźniej nie znali tej wersji podania.

O samym biskupie Hubercie wiadomo tyle, że był… nieżonaty, urzędował gdzieś na przełomie VII/VIII wieku, lubił – tak samo jak my – pisać, na dużą skalę zajmował się „deweloperką”, wznosząc kościoły, klasztory itp. (o ambonach myśliwskich nic nie wiadomo), zdążył przenieść siedzibę biskupstwa no i umrzeć. Nie polował, a przynajmniej w jego życiorysie, spisanym świeżo po śmierci, nie ma żadnych, ale to absolutnie żadnych wzmianek o łowach. Słowem: nuuuuuda... Akcja zaczyna nabierać tempa i pikanterii dopiero po śmierci wielebnego Huberta. Kanonizowany i poddany relikwijnej obróbce, doczekał się – już w X wieku – pielgrzymek, które miały chronić przed… wścieklizną. Bez dwóch zdań -ówcześni mieli łeb na karku. Może zamiast becalować za szczepienie rudzielców, lepiej zainwestować w wycieczki do miejsc Hubertusowego kultu? ZO Wrocław, dysponujący pewnym doświadczeniem, niechybnie pomógłby w ich organizacji. A i na tamtejsze wyroby regionalne jeszcze parę złotych by siem ostało…

Tak czy siak, w wyniku szeroko zakrojonej kampanii PR (m.in. zawłaszczono legendę Św. Eustachego, sfabrykowano relikwie, ustalono odpust, rozdawano ulotki) kasiorka zaczęła zasilać książęce konta, dojąc buców w zielonych hełmach z piórkiem aż miło. Choć jeszcze pod koniec XV wieku podobizny Świętego z jeleniem przedstawiały głównie Eustachego a mniej więcej sto lat później Hugenoci sfajczyli opactwo wraz z relikwiami, lipny życiorys Huberta nie poszedł z dymem. Dzięki błędnej interpretacji szczęśliwie wzięto naszego umiłowanego patrona za jednego z protoplastów francuskiej rodziny królewskiej. W efekcie z lokalnego podwórka zdążył awansować do strefy Euro.

O ile msze Hubertowskie dość wcześnie zostały spopularyzowane zarówno we Francji, Belgii jak i nad Wisłą czy innym Niemnem, o tyle w krajach protestanckich, gdzie podejście do kultu świętych było i jest nieco inne, lobbowanie na rzecz Huberta szło raczej opornie – w zachodnich Niemczech na ten przykład takie nabożeństwa upowszechniły się dopiero od połowy XX wieku. Być może dlatego, że…
…som religijnie zabarwionymi imprezami folklorystycznymi, które problematykę etyki i zabijania celowo pomijają lub bagatelizują. Jako msze mają w sobie coś bluźnierczego, ponieważ z opowieści o Św. Hubercie może wynikać tylko jedno przesłanie: RZUĆCIE BROŃ!
…niektórzy duchowni – jak cytowany wyżej prof. Seidl z Brandys w Turyngii - bywali otwarcie niesympatyczni?


Jednak obecnie msze Hubertowskie cieszą się dużym zainteresowaniem. Często o charakterze ekumenicznym - celebrowane wspólnie przez duchownym protestanckich i katolickich, stanowią doskonały instrument PR. Ze względu na muzykę i widowiskowość mają również wzięcie u zlaicyzowanej części społeczeństwa – np. wstęp na uroczystą, nie tylko muzykalną, „Mszę Hubertowską” w scenerii zamku myśliwskiego Augusta II Mocnego w Augustusburgu kosztuje kilkanaście euronów.

Z tym, że kościół - zwłaszcza protestancki i zwłaszcza w większych skupiskach Homo SS - ma trochę trudności z nawiedzonymi, którzy próbują zakłócić przebieg imprezy, nawołując zebranych buców w zielonych kapelusikach do rzucenia – śladem patrona – flinty w kąt.

Podobna sytuacja, prędzej czy później, może mieć miejsce również w Polsce. Choć póki co interes siem kręci i rozkręca: PZŁ dysponuje własnym, wyspecjalizowanym personelem a msze są dość popularne. W dodatku, po zarządzonym w robotniczo-chłopskim raju hubertusowym poście, aż miło popatrzeć jak ówcześni marksiści-leniniści w zielonych kapelusikach klękają dziś do komunii… Swoją drogą ciekawe na ile ten kult, czasami przybierający wręcz karykaturalne formy, jest pochodną kaca po laicyzacji z lat Peerelu i mody na powszechną bigoterię, a na ile wynika z tradycji?

W każdym bądź razie potencjalni nawiedzeni, mącący msze – nomen omen – świętą prawdopodobnie dostaliby po mordzie tudzież lagami od „moherów” jeszcze przed kościołem. Czyżby była to przyczyna zielonej wstrzemięźliwości w kwestii żerowania na sprzeczności między przykładem patrona a praktykowanym przez nosicieli zielonych kapelusików zabijaniem lelonków?

Jedno jest pewne: kłamstwo ma jednak długie nogi i popłaca a powtarzane do znudzenia, zwłaszcza przy nalewce, może stać się prawdą. Dla niektórych nawet objawioną…

środa, 18 grudnia 2013

Z cyklu "OPINIE"...

Z satysfakcją pragniemy poinformować o stworzeniu nowego cyklu - prezentującego opinie dotyczące naszej tfurczości.

Poniższą...



...zapodał był na swojej stronie psymoje.pl Pan Zbigniew Ciemniewski, autor tekstów w Łowcu Polskim, Magazynie Sezon, entuzjasta psów myśliwskich, ich hodowli, pasywny i aktywny uczestnik lokalnych tudzież ogólnokrajowych orgii kultury łowieckiej.

Śladu Pana Ciemniewskiego, który uwiecznił się w śmietniku - w postaci komentarza do tekstu "Pan Tadeusz" po niderlandzku, czyli co ma PZŁ do wiatraka? - zacierać naturalnie nie zamierzamy. Bo i po co?

piątek, 13 grudnia 2013

Szczylać czy nie szczylać?


Jasna cholera... 

to dopiero jest roztera...

A na roztery najlepsze som anegdoty. Za siedmioma śniegami, w jednym z siedmiu najlepszych łowisk w kraju, nasz dumny rodak-myśliwy rzucił do czeskiego buca w zielonym kapelusiku z piórkiem:
- Eeeeee... Ja to bym nie mógł tak u Ciebie w zagrodzie... polować.
- No co Ty? Wiesz jak moje muflony spierdalają?

Z dedykacją dla Dawida...

Buce. 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Fair Chase. Myśliwskiego bambizmu cz. IIb


...ALE czy na pewno?

Weźmy pod lupę takie twory jak Boone and Crockett Club czy Międzynarodowy Związek Edukowania Buców, które wciąż wbijają pod zielone kapelusiki zasadę „fair chase” – mającą niejako zrównoważyć dwie szale: na pierwszej znajdują się myśliwskie umiejętności i wyposażenie, na drugiej zdolność zwierzyny do ucieczki. Myśliwy powinien być ultra odpowiedzialny, mordować gadzinę „etycznie, sportowo i z poszanowaniem prawa” – co ma świadczyć o szacunku wobec bliźnich oraz przyrody. Wypada więc zajrzeć do dekalogu, wedle którego postępują prawdziwi buce. Nie można zatem:

- zaciukać bezbronnej zwierzyny: znajdującej się w pułapce, głębokim śniegu, w wodzie, na lodzie,
- używać noktowizorów lub oświetlać cel latarką,
- stosować trucizn i tym podobnych,
- zabijać bydlątek znajdujących się na ogrodzonych obszarach,
- polować z i przy użyciu pojazdów tudzież łodzi motorowych.

Etc., etc… Hmm… zdajem siem, że coś to przypomina… nawet jakby żywcem zerżnięte?
Ciekawe, iż twórcy powyższego katechizmu puentują całość tymi słowy: LUDZIE OCZEKUJĄ OD MYŚLIWYCH ABY POLOWALI FAIR. Skąd oni to wiedzą? PeZeteŁowcy im powiedzieli?

Biorąc pod uwagę, że większość publiczki postrzega łowy jako zło konieczne i z niesmakiem patrzy na rączki buców w zielonych kapelusikach pod kątem tego „jak?” i „na co?” polują, wspomniane wymagania nie wyglądają na wydłubane z nosa. Mówienie o „niewinnej” i „bezbronnej” zwierzynie, zżymanie się na nęciska, jest stale na rozkładzie nie tylko osób niepolujących, ale i myśliwych. U niektórych, co bardziej nawiedzonych, różnice uwidaczniają się dopiero przy doborze narzędzia zbrodni. Zbambizowana publiczka najchętniej widziałaby myśliweczka-niekoniecznie-kochaneczka polującego z rohatyną na dziki lub goniącego na boso zajączka (swoją drogą to byłby niezły tytuł programu przyrodniczego „Boso na zajonczka”). Ów kompleks wyższości, poza moralnym samoograniczeniem, wypacza również istotę polowania poprzez traktowanie tegoż jako walki między złym i perwersyjnym bucem w zielonym kapelusiku a niewinną zwierzyną. Tymczasem – prof. dr Gűnter Hager z Uniwersytetu we Freiburg’u , w swoim referacie z serii „jak nas widzom, tak nas piszom…” – podkreślił, że łowy są zhierarchizowane: myśliwy – postać aktywna uśmierca bydlątko – istotę pasywną i cierpiącą. Owe ściśle określone role nie mogą ulec zmianie. W przeciwnym razie nie mamy do czynienia z polowaniem, lecz właśnie z walką. Jednak relacje między myśliwym a jego ofiarą powinny przybrać taki charakter, by zwierzę miało uczciwą szansę ucieczki – bowiem to ona, wg naukowca, nadaje łowom uroku i zwiększa ich nieprzewidywalność. Ta ruletka złożona z sukcesów i niepowodzeń jest składnikiem myśliwskiej pasji.

Co wcale nie oznacza prania do drobnicy uciekającej na najwyższych obrotach.


Atmosfera społeczna, w której funkcjonują nosiciele zielonych kapelusików, wymaga nieustannego monitorowania i pielęgnacji. Zwłaszcza gdy należy się do zero-ileś-tam procentowej grupy, w dodatku trudniącej się zabijaniem łownej gadzinki.

Załóżmy więc, że spotykamy statystyczną Kowalską, która posuwa nam o „niewinnych” i „bezbronnych” zwierzątkach. Co robimy?

a) jako wyznawcy bambizmu przytakujemy kobicie i jest po temacie,
b) idąc po linii najmniejszego oporu przytakujemy, wpisując się w społeczny bambizm i dokładamy do pieca jeszcze parę moralnych samoograniczeń (coby pezetełowskie nauki nie poszły w las)– niech Kowalska będzie zadowolona i się od…ten…teguje…,
c) grzecznie pytamy Kowalską: o jakiej „niewinnej” i „bezbronnej”  zwierzynie bredzi? Czy ją do reszty popier…lo?

Powiedzmy, że przy pierwszej opcji da się wypić „wspólną” kawę. Przy drugiej też. Trzecia może wylądować na naszych spodniach tudzież spódniczce, co nieco przyparzając. Jednak – trzymając w pogotowiu pralkę lub parasolkę – tylko wtedy będziemy mogli wytłumaczyć Kowalskiej, że opowiada bzdety. Trza siem przy tem pozbyć kompleksu wyższości, mieć odrobinę łowieckiego doświadczenia i merytorycznego przygotowania. Nagle okaże się, iż „bezbronne” zwierzątka są świetnie wyposażone w zmysły, działają instynktownie i inteligentnie, kapitalnie kombinują na „własnym” terenie, robiąc w bambuko buców w zielonych kapelusikach. Jeśli chodzi o „niewinność”, czy raczej „winność” padłych na ołowicę bydlątek, to każdy myśliweczek lub myśliweczka musi wziąć jom na własną klatę, a najlepiej piersi.

Może więc buce w zielonych kapelusikach z piórkiem nie radzą sobie z tym, co jest dzisiaj i tym co będzie jutro? Gdzieś wyczuwają społeczny klimat, jednak nie wiedzą jak reagować. Czy iść w zaparte, grając pod publiczkę (co chętnie czynią również łucznicy), czy przestać posuwać bzdety? Bo na dłuższą metę nie da się być trochę w ciąży.

Z czego więc czerpać?

Wspomniany niemiecki uczony uważa, że odpowiedzi należy szukać w myśliwskiej rzeczywistości. Otwarta dyskusja o instynkcie zabijania, doświadczaniu śmierci, ludzkiej naturze etc. bez owijania w bawełnę, bez dorabiania ideologii może stanowić największą siłę myślistwa. Jako buce w zielonych kapelusikach nie powinniśmy obawiać się trudnych tematów. Wręcz przeciwnie – zbadajmy naszą strukturę, przedefiniujmy nasze słabości.

A skoro już sięgamy do rzeczywistości, wypada zapytać na początek: kogo powyższe tak naprawdę obchodzi?

środa, 4 grudnia 2013

Klasyka Bambizmu.

Nie trzeba było długo czekać. Postać mocno zaawansowana, aczkolwiek okazana bucom w zielonych kapelusikach łaska może ujmować.



wtorek, 3 grudnia 2013

Fair Chase. Myśliwskiego bambizmu cz. IIa


Dlaczego praktykowanie szczelania do zajączków tudzież innych ptaszków wyłącznie wtedy, gdy są w ruchu, wciąż cieszy się uznaniem zarówno nadwiślańskich buców w zielonych kapelusikach, jak i – podobno – nadzorującego ich Ministra Środowiska? Dlaczego nie decydują względy „humanitarno-racjonalne”? Przecież szansa na szybkie, pewne zaciukanie szaraka maleje wraz ze wzrostem każdego km/h. Czyżby polowało się po to, by bydlątka okaleczyć i nie wrzucić do gara?

Czy wszyscy mają zajoba?

W pewnym sensie tak.

Warto jednak przyjrzeć się, skąd akurat taki a nie inny sposób postrzegania myślistwa przez samych zainteresowanych siem wziął. Przelećmy więc mamusię historię, sięgając niezbyt głęboko – do połowy XIX wieku. Może nawet wcześniej. Patrząc na przeciętny wiek rodzimych buców, niewykluczone, że któryś z nich już wtedy śmigał po botanice z dwururką. Tak czy siak mniej więcej w tym okresie miały miejsce pewne wydarzenia:

1) przede wszystkim – myśliwi dostali do łapek nowoczesną broń, która wyparła – wątpliwej przydatności na małe i szybko poruszające się cele – „skałkówkę”. Tak wyposażony mógł zaciukać znacznie więcej w znacznie krótszym czasie – zwłaszcza gdy „cuś” siedziało. Buce zaczęli siem rumienić i samoograniczać, „oszczędzając” zwierzynę poprzez strzelanie do niej w warunkach, w których trudniej było ją trafić. Zakładany w ten sposób niższy odstrzał służył również zagwarantowaniu „odnawialności”.

2) na powyższe nałożyło się sportowe podejście do polowania, które przyszło z Wysp. Nie było sztuką zaszczelić bydlątka jak siedzi. Co innego gdy zapier….la. To był wyczyn. A w sporcie liczy się właśnie wyczyn. Prawdziwi dżentelmeni… wiadomo….

Podejście to z czasem ewoluowało i zostało uregulowane – z pewnymi pragmatycznymi elementami. Lis na ten przykład był rzadszy, więc zasada dawania szansy już nie obowiązywała. Podobnie było z ptactwem – można prać tylko w locie, ALE… do niektórych. Gęsi, a dawniej głuszce i cietrzewie na zasadę fair-play nie miały co liczyć, gdyż szanse sportowo nastawionego buca drastycznie malały. Najwidoczniej aż tak durni, by zrezygnować z łupu w imię „dania gadzinie szansy”, nosiciele zielonych kapelutków nie byli…

Zmieniły się czasy, zmieniło się podejście to zwierząt… Zamiast do gołębi, szczyla się do rzutków…

Zaś buce w zielonych kapelusikach z 50-letnim doświadczeniem łowieckim i 30 kg nadwagi nie radzą sobie z balansowaniem między tym, co było kiedyś a tym, co jest dziś. I pan Minister też.

ALE, ALE... (cdn)