sobota, 20 lutego 2016

Żubruj edukując, edukuj żubrując!

17 lutego roku bieżącego odbyła się w Warszawie demonstracja zorganizowana przez Partie Zieloni. Happening miał miejsce punkt 9.00 rano na „patelni" przy stacji metra Centrum. Jak wynika z ząłączonych zdjęć licznie zgromadzeni aktywiści wyrazili swój sprzeciw dla planów odstrzału żubrów w Puszczy Białowieskiej. Nastepnie o godz. 11.00 tłum partyjnych aktywistów wraz ze wszystkimi dwoma sympatykami przeszedł na plac Bankowy, żeby przekazać prezydent Warszawy, Hannie Gronkiewicz-Waltz, petycję z podpisami obywateli protestujących przeciw odstrzałowi tym razem stołecznych dzików. Internetową petycję „Zielonych” z poparciem dla zakazu zabijania dzików, będącą wyrazem masowego protestu Warszawiaków, podpisało ok. 1700 osób. Niektóre źródła mówią nawet o 1702 osobach. Czyli mniej więcej jednym promilu populacji warszawskich Warszawiaków. Według organizatorów demonstracja zakończyła się pełnym sukcesem. Zdanie samych dzików w liczbie 80, ocalonych przed kulami dzięki heroicznym wysiłkom ekoaktywistów, nie jest znane. Z banalnej przyczyny. Otóż planowany odstrzał został już przed demonstrancją pratycznie w całości zrealizowany i w zasadzie nie było kogo pytać.

Demonstracja, która odbiła się szerokim echem w prasie – między innymi w Gazecie Wyborczej oraz w Gazecie Wyborczej – zrobiła bardzo dobre wrażenie. I bardzo nam się podobała. Mielibyśmy jednak parę uwag i propozycji na przyszłość, którymi chętnie oraz zupełnie bezpłatnie dzielimy się z zarządem Partii Zielonych jak również Czytelnikami bloga.

Po pierwsze – jak widać na załączonych zdjęciach – zwierzę, które na licznych plakatach licznie zgromadzonych demonstrantów przedstawiać ma żubra nie przypomina właściwie żubra. To jest raczej bizon, któremu w Puszczy Białowieskiej nic nie grozi. Naprawdę.
 
 
W związku z powyższym postulujemy stworzenie nowej wersji plakatu, ilustrowanego obrazem żubra doskonale znanym każdemu Polakowi, wielu Polkom a nawet dzieciom polskim też.


Po drugie, w ramach poparcia dla Partii oraz działań dydaktyczno-edukacyjnych na rzecz Przyrody Polskiej, szerzenia znajomości chronionych - zagrożonych wymarciem - gatunków rodzimej fauny, zobowiązujemy się przesłać na adres centrali: Biuro Krajowe Partii Zielonii, ul. Marszałkowska 1 lok. 160, 00-624 Warszawa, dwie puszki piwa marki Żubr. Do rąk własnych kierownictw, czyli pani Małgorzaty Tracz i pana Adama Ostolskiego. Z dopiskiem: "darowizna na rzecz Partii Zieloni".

Parafian zainteresowanych wsparciem naszej akcji i dorzuceniem się do ściepki w celu podniesienia świadomości ekologicznej proekologicznych organizacji politycznych prosimy o zgłaszanie gotowości do mile widzianej pomocy finansowej. Na nasz adres mejlowy.

Tak nam dopomóż Żubr.

PS. O działaniach mających na celu kształtowanie świadomosci ekologicznej wśród obywatelek i obywateli należących do partii Zieloni będziemy oczywiście na bieżąco informować: zarówno Czytelników bucowskiego bloga, Zarząd Partii jak i innych niezainteresowanych.

środa, 17 lutego 2016

Eko-ale czy-logicznie?

W sierpniowym numerze Braci Łowieckiej z roku Pańskiego już ubiegłego ukazał się wywiad z Arkadiuszem Glaasem, współtwórcą kampanii „Niech Żyją!”, której celem jest m.in. wprowadzenie zakazu polowań na ptaki. Eko-aktywista zaangażował się również w działania związane z nowelizacją prawa łowieckiego. I tak prowadząca wywiad dr Izabela Kamińska zadała mu pytanie:
„Czy możliwe jest porozumienie na linii ekolog–myśliwy?“
Powyższe pytanie powędrowało pod niewłaściwy adres. Co zresztą zauważył sam Glaas. Ekologia jest bowiem dziedziną nauk przyrodniczych a ekolodzy to ludzie zajmujący się tą gałęzią wiedzy. Natomiast z wypowiedzi Arusia w dalszej części wywiadu jednoznacznie wynika, że nazywanie go ekologiem raczej trąci grzechem. To modne pojęcie, sugerujące kompetencje i wiedzę jako tło działalności związanej z przyrodą przywłaszczył sobie swego czasu raczkujący ruch społeczny na rzecz ochrony środowiska naturalnego. Stało się ono w stopniu większym niż w innych krajach Europy synonimem aktywności społecznej związanej z przyrodą. Jednak jego treść została w Polsce bardzo szybko zdeprecjonowana, ulegając swoistej inflacji. No i funkcjonuje obecnie w wielu środowiskach jako rodzaj inwektywy. Właściwie należy współczuć ludziom nauki, ekologom, którzy są stawiani w jednym rzędzie z Arkadiuszem Glaasem. Ich koledzy parający się również naukami przyrodniczymi - tytułowani „Ty biologu!“ czy „Ty zoologu!“ nie muszą przecież dopatrywać się w tych określeniach negatywnych podtekstów. Nikt też raczej nie obrazi kogoś określeniem „pseudobotanik“. O „pseudofizyku“ tudzież „pseudochemiku“ nie wspominając. Trend i moda na „eko“ jest z pewnością przekleństwem ekologii, rzutującym na jej wiarygodność i postrzeganie. Pionier ekologii, Ernst Haeckel, który wykreował to pojęcie 150 lat temu, obraca się zapewne w grobie wobec faktu używania go dziś jako reklamy proszku do prania. Z wzajemnym oddziaływaniem organizmów mającego raczej niewiele do czynienia. Glaas jest zaś przedstawicielem ideologicznie motywowanego ruchu na rzecz ochrony przyrody – ekologizmu – dla którego przesłanki bazujące na wiedzy, kompleksowym i racjonalnym  postrzeganiu rzeczywistości są raczej balastem niż środkiem do realizacji celów. Zmarły kilka lat temu Michael Crichton, amerykański pisarz, producent filmowy i lekarz, autor scenariusza do filmu Jurajski Park, swego czasu tak zdefiniował ekologizm:
„…jest dziś jedną z najbardziej wpływowych religii zachodniego świata... Wydaje się być szczególnie atrakcyjny dla ateistów z przestrzeni zurbanizowanej. Mamy jednak w tym wypadku do czynienia z typem religijności, która sama definiuje się jako racjonalna, wręcz udowodniona naukowo. Tak jak chrześcijanie z epoki przed Oświeceniem czy wielu muzułmanów po dziś dzień, tak samo ekologiści traktują swoją wiarę nie jako wiarę, lecz jako zbiór niepodważalnych, zgodnych z naukami przyrodniczymi faktów." 
Zwierzający się dr Izabeli Kamińskiej aktywista, streścił cele, które mu osobiście przyświecają w dążeniu do „swojego idealnego świata“. Właściwie jest to abstrakcja o bliżej niesprecyzowanym kształcie, ale za to bez łowiectwa. Tytuł artykułu „Porozumienie jest niezbędne dla ratowania przyrody“, nawiązujący do jednej z wypowiedzi w wywiadzie, doskonale odzwierciedla jeden z dogmatów, wokół którego powstał i rozwija się ekologizm. Apel o „ratowanie przyrody“, „ratowanie jej resztek, które nam pozostały“ implikuje  permanentne zagrożenie i istnienie „zła“, zagrażającego wyidealizowanej, podniesionej na piedestał  Mamusi Natury. Ma pobudzać zaangażowanie, wyzwalać inicjatywy na rzecz ochrony dobra postrzeganego coraz powszechniej jako uniwersalnej wartości duchowej – wartości samej w sobie – mobilizując i konsolidując ludzi wokół idei jego „ratowania“. Dla Koalicji „Niech Żyją“ tym złem są właśnie myśliwi. Zabijający, niszczący przyrodę, ucieleśnianą pod postacią kilkunastu gatunków ptaszków łownych. Trzeba sobie jednak uświadomić, że część a być może większość tych ludzi z ogromnym sercem dla przyrody symbolizowanej ptasim piórkiem, najprawdopodobniej nie wie co konkretnie chroni. Domniemać można, że koalicjantka Pana Glassa, pani Dorota Willand, tak jak ornitolodzy z portalu Ludzie Przeciw Myśliwym, z identycznym zaangazowaniem walczyliby o pterodaktyle i zdjęcie z listy gatunków łownych Archoepteryxa. Jeśli tylko ktoś z ekologistycznych autorytetuff zakomunikowałby, że tym gatunkom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony członków Polskiego Związku Łowieckiego. Inicjatywa Glaasa, czyli stworzenie koalicji „Niech żyją!“ nie jest właściwie działaniem na rzecz ochrony przyrody lub ochrony gatunkowej. Wartości te, przewijające się w oficjalnej propagandzie tego tworu można interpretować w najlepszym wypadku jako etykietę. Rzeczywiste spoiwo koalicji stanowi nienawiść. Uczucie i motyw stary jak świat, u źródeł których leży jednoczący koalicjantów brak akceptacji dla innych ludzi i ich relacji z przyrodą. W rezultacie mamy do czynienia z generowanym  w imię jedynie słusznej ideologii konfliktem społecznym, w którym realne potrzeby ochrony przyrody i ochrony gatunkowej są jedynie tłem a skutki działań w gruncie rzeczy podrzędnymi i mało istotnymi. Czarujący uśmiech Glaasa nie zatuszuje mowy nienawiści oraz nawoływania do fizycznej przemocy, naruszania godności osobistej, pogardy dla innych ludzi, towarzyszących działaniom niektórych z jego „koalicjantów“. Za co ów pan ponosi pełną odpowiedzialność. Uwaga czy apel z ust tego pana o porozumienie jest w gruncie rzeczy całkowitym nieporozumieniem. Niezależnie od intencji aktywisty, można ją odczytać jako formę szyderstwa, formułowaną z pozycji wiary w dogmat, którym jest przekonanie o własnej wyższości moralnej i słuszności własnych argumentów opartych o wiarę. Warto w tym kontekście zdać sobie sprawę np. z tego, iż w Polsce zabijanych jest corocznie kilkanaście, być może kilkadziesiąt milionów ptaków przez koty domowe. Nad tą hekatombą stanowiącą poważny problem natury ekologicznej koalicjanci zgodnie przechodzą bez zmrużenia oka. Do porządku dziennego. Nie podejmując absolutnie żadnej aktywności w celu zminimalizowania bądź choćby tylko szerszego uświadomienia społeczeństwu tego problemu, który powinien być znany każdemu miłośnikowi dzikich ptaków. Przyczyn tej obojętności wydaje się tkwić w wyrachowaniu animatorów antyłowieckiej inicjatywy. Rezultatem jest groteskowy obraz koalicjanta lub koalicjantki głaszczących rankiem ukochane zwierzę nad pokotem złożonym ze słowików i piskląt kosów, by udać się w południe na demonstrację w obronie odstrzelonych łysek oraz dzikich kaczek.

Arkadiusz Glass reprezentuje swoją osobą bez wątpienia przykład człowieka niebywale emocjonalnie zaangażowanego w pasję, którą realizuje w wolnym czasie i za własne pieniądze. Tak jak każdy myśliwy. Czy jednak przykład tej żony Cezara w rogowych okularach można odnieść do całego środowiska? W tym miejscu wypada krytycznie ustosunkować się do kreowanego przez niego wizerunku doktora Judyma ochrony przyrody, który zdaje się już ździebko wyblakł. Aktywista daje wyraz swojemu oburzeniu z powodu publikacji w Łowcu Polskim artykułu „Ekoterrorysci u bram“ autorstwa Marka Weneckiego, sugerującego, iż „działaność przyrodników stanowi sposób na zarabianie kasy“. Publikacja na łamach ŁP jest faktycznie emocjonalna i miejscami mało merytoryczna – tak jak setki publikacji poświęconych łowiectwu w periodykach i na stronach internetowych ideologicznej ochrony przyrody. Glass może być naturalnie zbulwersowany i grozić pozwem. Warto jednak przyjrzec się faktom. Oburzony zarzutami działania z przyziemnych, finansowych powodów  przyrodnik–społecznik jest – co sam wspomina - współzałożycielem Klubu Ptaki Polskie (KRS 0000253695) i zasiada w komisji rewizyjnej tej organizacji. Łączna kwota środków publicznych uzyskanych przez ten klub w 2013 roku wynosiła 5.662.818,16 złotych. Z tej sumy przyrodnicy czerpią 887.089,37 złotych na pensje i inne formy wynagrodzenia, czyli na własne a nie ptaków potrzeby. Z pewnoscią stanowi działanie na rzecz zachowania stanu kont określonej grupy osób, ale na stan zachowania przyrody te pieniądze bezpośrednio raczej nie wpływają. 10 osób na 7,5 etatach zainkasowało prawie pół miliona złotych (dokładnie 498.852,51 złotych). Doprawdy, żeby dopatrzeć się w tej kwocie jakichś szczególnych znamion bezinteresowności i „społecznikostwa” to potrzeba okularów noszonych przez Arkadiusza Glaasa. Organizacja liczy wg. danych z raportu za rok 2013  433 członków. Z tytułu składek członkowskich od  tych przyrodników wpłynęło do kasy organizacji całe 1260,00 złotych. Przy składkach leżących między 10 i 30 złotych od osoby nietrudno wyobrazić sobie jaki procent członków Klubu pana Glaasa angażuje się finansowo w działalność na rzecz organizacji, a w ostatecznym rezultacie ptaków i przyrody. Jest to co najmniej dziwny wyraz “zorganizowanego”, społecznego zaangażowania. Szkoda właściwie, że zbulwersowany Arkadiusz Glaas nie spełnił do tej pory swojej obietnicy i nic nie słychać, by podjął kroki prawne wobec autora artykułu w Łowcu Polskim. Być może byłaby tym samym okazja do wyjaśnienia na drodze prawnej szczegółów działań Klubu Ptaków Polskich, ujętych w 2013 roku w punkcie: „Wsparcie dla koalicji organizacji pozarządowych i osób prywatnych Niech Żyją!.” Jeśli bowiem wsparcie to finansowane pochodzi z dotacji ze środków publicznych, to mamy do czynienia z sytuacją, w której myśliwi jako podatnicy finansują wymierzone w nich działania i mowę nienawiści. Co rodzi kolejne pytania warte wyjaśnienia. Również w kontekście pieniędzy jako motywu „społecznych” działań na rzecz „ratowania przyrody”.

„Porozumienie dla ratowania przyrody” może brzmieć obiecująco. I choć nie trzeba się koniecznie akceptować, by się porozumieć, to wypada się rozumieć i wzajemnie respektować. A zdaje się, że obecnie od tego dzielą nas i Pana Glaasa z jego ideologią lata świetlne.

Przyroda i stan otaczającego nas środowiska są wartościami, które mają współcześnie ogromne znaczenie. I z tego rezultuje kredyt społecznego zaufania wobec wszelkich działań na rzecz ich ochrony. Ale jesli ich rezultatem ma być idealny świat Arkadiusza Glaasa, to zastanówmy się czy warto być instrumentem w realizacji owej utopii, czy też porozumienia szukać raczej w kręgu ludzi, dla których bardziej liczą się ekologiczne, społeczne i ekonomiczne realia niż ekologistyczne wizje.

Amen.

Źródełka:
1.“Percepcja ekologizmu w Polsce” - Prof. dr hab. Ludwik Tomiałojć 2003,
2.“Kto to jest „ekolog”?” - Dzikie Życie, Luty 2011,
3. Sprawozdanie Klubu Ptaki Polskie.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Zakaz zbiorowego pjerydolenia o zbiorówkach. Cz. II

W argumentacji myśliwskiej wobec zarzutów ze strony wuwuefowskich dealerów adopcji jodeł oraz wilków stale przewija się aspekt dotyczący znaczenia tradycji w polowaniach zbiorowych. Albo polowań zbiorowych dla tradycji. Jednak o wartości tego zbiorówkowego aspektu nie decyduje właściwie rytuał zdejmowania kapelusika tudzież kolejność położenia strzelonej zwierzyny z ewentualnym użyciem trumien włącznie. Ten folklor ewoluuje zresztą dość szybko i ma krótki okres rozpadu połowicznego. Zasadniczym jest tutaj fakt, iż polowanie zbiorowe było, jest i będzie instrumentem socjalnej kontroli. To nie plotki lub wymiana opinii na temat kapelusika trzeciej żony prezesa koła łowieckiego są wyznacznikiem „rzeczywistej wartości” tradycji kolektywnych łowów, lecz formalne i nieformalne egzekwowanie w środowisku zachowań, postaw, norm. Ma to kolosalne znaczenie dla czegoś, co nazywamy etyką łowiecką – stanowiącą wyraz odpowiedzialności każdego polującego wobec obowiązujących regulacji prawnych, grupy, jej tożsamości i oczywiście zwierzyny wraz ze środowiskiem,w którym bytuje. Indywidualne uchybienia przeciw normom pisanym i niepisanym są natychmiast rejestrowane, co pozwala na gorąco wyciągać konsekwencje. I naszym zdaniem właśnie ta tradycyjna, „wychowawcza” rola polowania zbiorowego ma kluczowe znaczenie.

Interesujący aspekt stanowią również inne fantazje pszyrodnicze dotyczące etycznej strony zagadnienia. Wymóg humanitarnego uśmiercenia zwierzęcia, ograniczenia ryzyka okaleczenia nierozerwalnie wiąże się z wykonywaniem współczesnego polowania. Determinuje jego etykę. Punktem krytycznym w przypadku łowów  jest niewątpliwie strzał do celu znajdującego się w ruchu, niewątpliwie niosący ze sobą ryzyko. Jeśli jednak i tutaj uwzględnimy szerszy kontekst, to mamy do czynienia z sytuacją, w której sezon polowań zbiorowych zbiega się w naszych szerokościach geograficznych z okresem krótkiego dnia, porą roku kiedy dobra widoczność panuje tylko 8–9 godzin w ciągu doby. Na powyższe, „czasowe ograniczenie”,  nakłada się wspomniana już antropopresja – czyli np. pandziątka z WWF penetrujące bieszczadzkie lasy w poszukiwaniu czegoś do adopcji – co powoduje, iż aktywność zwierząt ma miejsce głównie w godzinach nocnych.  Intensywnie użytkowanie krajobrazu kulturowego przyczynia się do tego, że zwierzęta korzystają z otwartych przestrzeni dopiero gdy ustaje penetracja pól I lasów przez ludzi, a widoczność jest slaba lub robi się ciemno. W tej sytuacji alternatywa wobec polowań zbiorowych, tj. polowanie indywidualne, sprowadza się do strzałów oddawanych w warunkach złej widoczności. Dla gospodyni domowej po dziennikastwie i historii nie istnieje dylemat między etycznością/nieetycznością  strzału do zwierzęcia z odległości 100 metrów w zapadającej ciemności a strzałem do tego samego zwierzęcia z odległości 20 metrów przy pełnym świetle dziennym, które porusza się z mniejszą bądź większą prędkością. W gruncie rzeczy wujek z WWF postuluje, by polujący stryjek zamienił siekierkę na kijek, najwyraźniej nie będąc w stanie ogarnąć złożoności problematyki. Paradoksalnym jest również fakt, iż to samo środowisko, histeryzujące z powodu strzału do zwierzyny bedącej w ruchu, tak samo histerycznie oponuje przeciw polowaniu przy nęcisku, gdzie istnieją wręcz optymalne warunki do skutecznego uśmiercania. W tym miejscu nasuwają się pewne pytania: czy chodzi raczej o infantylizm, czy raczej o zakłamanie, czy może ferajna spod znaku pandy i ich przydupasy w ogóle nie wiedzą czego chcą?                     

Wobec zbiorówkowej fobii wypada zastanowić się również nad dalszymi konsekwencjami – w  odniesieniu do polowania indywidualnego jako alternatywy dla kolektywnych łowów. Obecność drapieżników generuje tzw. „krajobrazy strachu” – tj. przestrzenie i struktury, których potencjalne ofiary starają się unikać ze względu na wyższe prawdopodobieństwo zaliczenia bezpowrotnej wycieczki do raju. Jest to mechanizm gwarantujący od milonów lat koegzystencję populacji drapieżnikow i ofiar. Myśliwi polujący przy pomocy broni palnej również kreują specyficzne „krajobrazy strachu”. Poddane presji związanej z długotrwałym, intensywnym polowaniem indywidualnym – formą trudno kalkulowanego ryzyka – zwierzęta zaczynają unikać rejonów, gdzie narażone są na niebezpieczeństwo bądź korzystają z nich wyłącznie nocą.  W przypadku jeleniowatych skutkuje to zwiększonymi szkodami w drzewostanach, gdzie zwierzęta przebywają dłużej, pokrywając większą część zapotrzebowania na pokarm np. spałowaniem. Które niespecjalnie cieszy leśników… Z racjonalnego punktu widzenia, należałoby więc w określonych warunkach zalecać zbiorowe formy redukcji i regulacji niektórych gatunków zwierzyny. Pomimo ich spektakularności, wywołującej histerię u pand z WWF, są one w gruncie rzeczy „łagodniejszą” formą antropopresji: ograniczoną do krótkich przedziałów czasu i fragmentow przestrzeni, z której korzystają różne zwierzęta. Na terenach parków narodowych oraz obszarów chronionych w Niemczech preferowaną formą regulacji kopytnych są właśnie polowania zbiorowe. Te preferencje wynikają z gruntownej analizy zalet, wad i skutków tychże dla chronionych przestrzeni czy gatunków. Analizy opartej o racjonalne przesłanki oraz wiedzę z licznych projektów badawczych. W przeciwieństwie do preferencji zalecanych przez rodzimych łowców z WWF & Co., wyspecjalizowanych raczej w polowaniu na jelenie 1%- owe i inne sarny dotacyjne.

Jeśli więc z tymi zbiorówkami narodowymi nie jest tak źle, zeby gorzej być nie mogło, czy w takim razie oznacza to, że jest dobrze? Niekoniecznie. Zbiorowo poluje się praktycznie tak samo jak 50 czy 100 lat temu. Tymczasem pod rondo niejednego kapelusika z piórkiem nie dotarło najwyraźniej, że od czasów cesarza Franciszka Józefa, cara Mikołaja oraz Władysława Gomułki zmienił się trochę krajobraz, w którym odbywają się takie łowy. Do politycznych decydentów odpowiedzialnych za regulacje dotyczące wykonywania polowania fakt ten wydaje się też stosunkowo wolno docierać. Strzela się obecnie dużo więcej zwierzyny grubej, używana jest w dużym zakresie gwintowana broń kulowa. Polowanie odbywa się w zupełnie innym otoczeniu. Tym społecznym - na które składa się inne podejście do łowiectwa oraz intensywny rozwój wykorzystania środowiska naturalnego jako miejsca rekreacji. Tym krajobrazowym – związanym np. z infrastrukturą komunikacyjną i faktem, że dziś po Polsce jeździ więcej samochodów niż za Franciszka Józefa. Czy wreszcie tym przyrodniczym – wyrażającym się w tym, że w dzisiejszych miotach można w co niektórych okolicach natknąć się prędzej na żubra niż na zająca. Niewątpliwie istnieje konieczność weryfikacji stosowanych metod polowania zbiorowego, odkurzenia paragrafów, które po części są potrzebne polującym jak rybom rowery…

W związku z powyższym postulujemy wprowadzenie w Polsce zakazu pierdolenia  zbiorowego o polowaniach zbiorowych i skoncentrowanie się na rzeczywistych problemach związanych z polowaniem, antropopresją, etyką, ochroną gatunkową. W oparciu o rzeczowe argumenty, a nie przyrodnicze fantazje, z których trudno wyciągnąć wniosek czy bazują na gorących emocjach i czystym infantylizmie, czy też raczej na zimnym wyrachowaniu i chęci manipulacji opinią publiczną. W każdym bądź razie nic nie wnoszących do rozwiązania istniejących a także przyszłych wyzwań oraz dylematów.

P.S. Petycja o wprowadzenie takiego zakazu jest oczywiście przygotowywana…

wtorek, 2 lutego 2016

Zakaz zbiorowego pjerydolenia o zbiorówkach. Cz. I


W listopadzie ub. roku szereg organizacji ekologistycznych wystosowało apel do Ministra Środowiska i parlamentarzystów VIII Kadencji Sejmu o jak najszybsze wprowadzenie całkowitego zakazu prowadzenia polowań zbiorowych w Polsce. Inicjatorem i motorem powyższego postulatu był WWF Polska – filia  międzynarodowego koncernu o tej samej nazwie, do którego dołączył plankton złożony z przedstawicieli animalistów i ekologistów rodzimego chowu. Obserwując dyskusję toczoną wokół polowań zbiorowych, duet bucowskich blogerów zastanawia się czy nie zorganizować grupy wsparcia dla… całej grupy polskich myśliwych. Być może na Stadionie Narodowym. W kraju nad Wisłą co roku kilka tysięcy osób popełnia samobójstwo. Najwyraźniej tę statystykę zamierzają wzbogacić również członkowie PZŁ, dokonujący efektownego, zbiorowego seppuku na oczach publiki w mass-mediach. 

Celem polowania ludzkiego i nieludzkiego jest złowienie lub zabicie innego zwierzęcia. Gdzieś półtora miliona lat temu łupem naszych przodków, którzy wtedy jeszcze nie paradowali w mundurach galowych Zrzeszenia, zaczęły padać zwierzęta większe od nich samych. Wobec braków w wyposażeniu prałowców w drapieżnicze atrybuty (do dzisiaj zresztą dające o sobie znać – o czym warto się przekonać, próbując wzorem tygrysa albo lwa przegryźć kark dużemu odyńcowi lub jeleniowi) oraz skromnych wówczas środków technicznych, było to możliwe wyłącznie jako kolektywny wysiłek we współpracy z innymi członkami hordy prekursorów PZŁ. I choć dziś każda polska Huberta byłaby w stanie indywidualnie zapolować na mamuta to cel, treść i sens polowania zbiorowego nie uległ zmianie od czasów „out of Africa”. Niezależnie od tego, iż jego formy na przestrzeni epok ewoluowały i ewoluują nadal. Jest to rodzaj polowania zwiększający prawdopodobieństwo i szanse realizacji celów polowania dzięki zespołowemu działaniu w określonym czasie oraz przestrzeni. Czyli np. pozyskanie/odłów większej ilości zwierząt, upolowanie zwierząt występujących rzadko i w małych zagęszczeniach na dużych areałach itd.

Antyzbiorówkowy protest WWF’u i spółki opiera się na wyjęciu z kompleksowego kontekstu, w jakim osadzone jest polowanie, wybranych elementów, manipulowaniu nimi i emocjonalnym prezentowaniu ich w potoku łez pandy. Podobnie funkcjonuje zresztą inicjatywa mająca na celu zakaz obecności dzieci podczas polowań. W „pszyrodniczym” przekazie polowanie zbiorowe streszcza się do jazgotu psów myśliwskich, oszalałych ze strachu, pędzących na oślep i rozbijających się o drzewa dzikich zwierząt, wrzasku naganki, postrzałków, huku strzałów, dymu, zapachu prochu, krwi oraz rżenia koni tudzież stukotu kopyt (niepotrzebne można skreślić). Ogólnie rzecz ujmując: Sodomy i Gomory skutkującej „skrajnym niepokojem oddziałującym na całą przyrodę”. Zapewne na ów apokaliptyczny obraz każda polska gospodyni winna zareagować rzewnym szlochem, załamać ręce, wyrwać sobie trochę włosów z trwałej i czymprędzej podpisać się pod ekologistyczną petycją o zakaz zbiorówek, adoptując przy okazji jakąś jodłę w Bieszczadach. Jodłę niełowną, ale ożywioną i też niepokojoną hukiem strzałów lub odgłosem końskich kopyt (niepotrzebne skreślić). Paradoksalnie, również myśliwi, postawieni w obliczu apokalipsy prezentowanej przez egzorcystę po dziennikarstwie (Pawła Średzińskiego, rzecznika WWF), zaczynają często i gęsto zapewniać, iż nie są wielbłądami. Koleżanka Dajrota na przykład, uprawiająca blog Jagermeisterin, przejęła się tak bardzo, że rozważając nad plusami i minusami zbiorówek, zaczęła przekonywać czytelników o stosunkowo niskim poziomie decybeli, które są w ich trakcie produkowane. Czyli polujemy w miarę cicho. W porównaniu z odgłosami typowego, wiejskiego wesela z obligatoryjnym mordobiciem na deser, taka zbiorówka w tej samej okolicy jest znacznie bardziej przyjazna uszom. I nie trwa tak długo. Twierdzi nasza Koleżanka po piórku. Przypominając też o innych hałasach w krajobrazie. Nie wiadomo tylko, czy po tych cichych zapewnieniach, psy na Śląsku nie zostaną podczas polowań objęte zakazem szczekania. Na wszelki wypadek empatycznie im współczujemy.

Poza innymi, licznymi tłumaczeniami w Internecie, zacnych wrażeń dostarcza także lektura wypowiedzi kilku myśliwych i leśników w artykule Krzysztofa Potaczały „Polowania zbiorowe? Zakazać!“ (BŁ 12/2015). Ogólny tenor streszcza się do opinii podkreślających potrzebę polowań zbiorowych przy jednoczesnych zapewnieniach niektórych rozmówców, iż problemy z propagandowego repertuaru ekologistów występują tylko troszeczkę. Troszeczkę się strzela, troszeczkę płoszy i chodzi raczej o spotkanie towarzyskie z celebrowaniem folkloru zwanego tradycją. Za absolutnie hitowe seppuku wśród myśliwskich komentarzy do ekologistycznej petycji antyzbiorówkowej uznaliśmy wypowiedź członka ORŁ we Wrocławiu, Kolegi P., który uraczył nią słuchaczy w czasie audycji studenckiej rozgłośni radiowej przy Uniwersytecie Przyrodniczym w nadodrzańskim grodzie z udziałem znanego aktywisty-ekologisty Arkadiusza Glaasa. Zasłużony działacz PZŁ z Wrocławia zapewniał, iż podczas organizowanych w jego kole polowań zbiorowych nie pada ani jedna sztuka zwierzyny. I to już od lat. Naturalnie nasuwa się natychmiast pytanie: po co w takim razie P. i jego koledzy zabierają w ogóle broń, udając się zbiorowo do lasu? Czy nie lepiej byłoby, gdyby członkowie ORŁ we Wrocławiu pod wodzą ich specjalisty od PR na następne zbiorowe polowanie, zamiast dwururek, zabrali ze sobą worki na śmieci? I pozbierali trochę zużytych opakowań czy innych zużytych prezerwatyw? Przecież efekt takiego polowania śmieciowego w postaci zerowego pokotu byłby identyczny jak skutek praktykowanych dotychczas zbiorowych spacerów ze sztucerami po kniei. A na śmieciowych łowach zyskałby tylko wygląd lasów i pól w obwodzie Kolegi P. Zaprawdę nie wiemy skąd bierze się ten swoisty pociąg do strzelania sobie przez rodzimych łowców „samobójów” w tak efektowny sposób. I to raz za razem.

Wiemy natomiast, że wystarczy nieco dokładniej przyjrzeć się argumentom drugiej strony, by bez trudu dostrzec ich irracjonalność, bezzasadność oraz zwyczajną manipulację, ewidentną grę na emocjach. Weźmy na rozkład choćby twórczość rzecznika WWF, Pawła Średzińskiego, który napisał, iż “Skrajny niepokój, związany z zagrożeniem życia, oddziałuje na całą przyrodę ożywioną. Stres zwierząt trwa jeszcze długo po polowaniu”. Tymczasem, w rzeczywistości zestresowany jest najwyżej dobrze opłacany dziennikarz-historyk na usługach eko-koncernu. Co może być spowodowane np. spadkiem dochodów  nadwiślanskiej delegatury. W „stresie” zwierzęta żyją dłużej niż ten pan jest na świecie i dłużej niż ludzie zaczęli na nie polować. Sarna jako gatunek już od ponad dwóch milionów lat egzystuje permanentnie stresowana, latentnie zagrożona drapieżnictwem, czynnikami abiotycznymi, poddana stałej, brutalnej konkurencji wewnątrzgatunkowej o pokarm, o udział w rozrodzie i miejsce w stadnej hierarchii. Gdyby rzecznik WWF znalazł się na jej miejscu, najprawdopodobniej zwariowałby najwyżej po pół godzinie wskutek „skrajnego niepokoju”. I to poza sezonem polowań zbiorowych. Sarny jednak nie wariują, ponieważ ów „stres” był i jest po prostu elementem ewolucji tego oraz innych gatunków zwierząt. Sarna nie boi się też „zagrożenia jej życia“. O nie obawia się Pan Średziński razem ze specjalistą od zwalczania stresu Zenonem Kruczyńskim. Sarny nie troszczą się o to, że mogą w przyszłym sezonie zachorować na raka, że wilk zje ciocię, a myśliwy ustrzeli córkę, syna bądź panowie Średziński z Glaasem przejadą na śmierć wujka, pędząc dla przyrody ratowania gdzieś w Bieszczady. Zwierzęta nie mają czegoś co realizujemy sami w formie świadomości śmierci. Kwieciste, uduchowione pojęcia używane przez „antyzbiorówkowych pszyrodników“ nie są w „ekologicznym“ kontekście niczym innym jak przenoszeniem ludzkiej świadomości na świat zwierząt, będącym doskonałym narzędziem manipulacji psychiką odbiorcy. Czy wobec tego stres generowany przez polowania zbiorowe jest dla zwierząt „bezstresowy”? Nie. Polowanie – ludzkie, nieludzkie, zbiorowe czy indywidualne stanowi ewidentne zaburzenie rytmu bytowania zwierząt, ich egzystencji i procesów życiowych. Polowanie zbiorowe jest zaburzeniem bardzo intensywnym i spektakularnym – jednak w relacji do innych zaburzeń, z którymi mają stale do czynienia zwierzęta – krótkotrwałym i o niewielkim zasięgu. Wystarczy sobie uświadomić, iż przeciętna sarna na swoim areale osobniczym jest zagrożona ludzkim polowaniem zbiorowym przez dwie godziny w ciągu jednego dnia w roku. Ta sama sarna jest zagrożona polowaniem wilków przez 24 godziny na dobe i 365 dni w roku. Idąc tokiem rozumowania rzecznika WWF i spółki, zatroskanych o dobrostan, samopoczucie oraz psychike saren, wypada właściwie postulować wyeliminowanie co najmniej połowy albo i więcej wilków na terenach gdzie bytują sarny. Czyli wszędzie. Byłoby to działaniem ewidentnie efektywniejszym dla zapewnienia relatywnie wolnej od stresu egzystencji tego gatunku niż cała aktywność wszystkich ekologistów na tym padole w zakresie wprowadzenia zakazu polowań zbiorowych. Po którym „skrajny niepokój” nie zmniejszy się praktycznie ani o jotę. We wspomnianym powyżej artykule Edward Marszałek z RDLP Krosno uspakaja, że organizuje tylko 31 polowań zbiorowych. Na pewno będących intensywną formą antropopresji. Jednakowoż, w tym samym miejscu i o tej samej porze, hordy płatnych wolontariuszy WWF, poszukujących złotego runa, czyli jodeł do adopcji, generują rozłożoną w czasie i przestrzeni antropopresję o znacznie większym wymiarze. Penetrując ostoje – także rezerwaty – niepokoją zwierzęta łowne i chronione. Te zaś nie wiedzą, iż córka eks-premiera Tuska nie chodzi w nagance, lecz bawi się w ochrońcę przyrody. W efekcie uciekają w śmiertelnym strachu. Absurdalność zarzutów garstki fanatyków staje się jeszcze bardziej absurdalna, gdy uświadomimy sobie, że potrzeba generowanych przez nich zaburzeń, sprowadza się wyłącznie do zaspokojenia ich infantylnych wyobrażeń i realizacji bardzo wątpliwej akcji adopcyjnej z całkowicie przyziemnym tłem.

Ciong dalszy nastąpi…