poniedziałek, 25 stycznia 2016

Kóltóra łowiecka w trzecim tysiącleciu naszej ery.

Dwa lata temu odbył się w Jahrance III Międzynarodowy Kongres Kultury Łowieckiej. Naturalnie nie byliśmy. Po pierwsze nikt by nas tam nie wpuścił, po drugie wstęp kosztował ostatnio 750 złotych. Na tyle kultury to nas nie stać. Nawet gdyby ktoś przez pomyłkę nas wpuścił. Z doniesień zorientowanych czyli z Internetu (pozdrowienia dla przeszanownego Pana Zbigniewa C., autora bloga o psach myśliwskich i nie tylko), wiemy że na kongresie, jak to na kongresie, była kawa i może wódka za kuluarami. No i odczyty. Między innymi niejakiego Dietera Stahmanna, który zwrócił uwagę na ciekawy fakt. Ostatnio tej kultury łowieckiej w kulturze jakby mniej. Weźmy dla porównania na przykład taki okres początków PZL czyli epokę paleolitu. Nie wiadomo dokładnie o czym wtedy pierwsi członkowie PZL śpiewali i co pisali. Ale np.: z malowideł naskalnych w Lascaux i z zachowanych przedmiotów wynika wyraźnie, że praktycznie cała ówczesna kultura kręciła się wokół polowania. To mniej więcej tak, jakby dziś w TVP1 na okrągło leciały filmiki ze zbiorówek przerywane odegraniem “Pojedziemy na łów” w wykonaniu orkiestry symfonicznej Polskiego Radia, a do nagród Nobla w dziedzinie literatury pretendowali Maciej Login i Paweł Gdula piszący w Łowcu Polskim. Oraz niżej podpisani. Zamiast Reymonta, Sienkiewicza i Czesława Miłosza. Później – po opuszczeniu jaskiń przez naszych przodków - nie było już tak nachalnie ale łowiectwo było wciąż przedmiotem zainteresowania środków kultury pierwszoobiegowej kolejnych epok. Literatury, muzyki, malarstwa i innych sztuk. Pięknych. Ostatnio zrobiło się jakby ciszej. Nie znaczy to, że się nie pisze, nie rzeźbi, nie maluje, nie rysuje lub nie komponuje bądź też tworzy  wyjątkowo źle w tematyce związanej z łowiectwem. Po pierwsze, już nie ci mecenasi – mało który prezydent dałby się dzisiaj sportretować z własnoręcznie zabitym turem, jak swego czasu Jagiełło. Pomijając to, że turów już nie ma. Po drugie “klimaty” jakby nie te. A artyści też jakby nie bardzo chcieli używać “farby”  do malowania. Czyżby zmierzch? Niekoniecznie. Dieter Stahmann jest zdania – spoko, take it easy. Czyli kultura jest czymś, co się nie da do końca kultywować jak pole kartofli lub plantacja desek w PG Lasy Państwowe, lecz wyrazem dynamicznej interpretacji ducha czasów w różnych formach. I być może nowe czasy przyniosą ze sobą również nowe formy kultury łowieckiej wraz z nową interpretacją. Wydaje się, iż z tym procesem mamy obecnie do czynienia. Pozycja dotycząca łowiectwa w literaturze, która przyciągnęła w Polsce w ostatnim ćwierćwieczu większe zainteresowanie szerokiego kręgu czytelników niż wszystkie teksty wybrane Macieja Łogina i myśliwska twórczość Janusza Palikota jest np. książka “Krew znaczy farba” (lub odwrotnie). Napisana przez mało dotąd znanego pisarza z szeregów PZŁ, Zenona Kruczyńskiego. Na tej fali popłynęło również “Polowaneczko” innego autora książek dla dzieci. Czy to nie jest wyraz powrotu tematyki łowieckiej w sferze kultury? Jest. Co prawda powrót “nieco inaczej” ale jest. Analogicznie “Szatańskie Wersety” Sir Ahmeda Salmana Rushdiego są też wyrazem obecności islamu w literaturze, a tym samym w kulturze. Mimo, że prawie żaden muzułmanin tej pozycji nie czytał, to większość ją zna. I ma do niej bardzo  emocjonalny stosunek, taki jaki do dzieł sztuki literackiej mieć należy i wypada: Tak samo z pozycją  “Farba znaczy krew” (lub odwrotnie). Też budzi emocje wśród 100 000 swojskich  islamistów w zielonych kapelusikach z piórkami, mimo że prawie nikt jej nie czytał. Tak więc raczkują nam właściwie nowe formy kultury łowieckiej. W trochę innej formie, ale w gruncie rzeczy dotyczącej tych samych treści co ta znana z Lascaux. Zawsze lepsze to niż nic. Czyli artystyczne milczenie owiec. W powyższe raczkowanie wpisuje się też aktualny “projektpolowanie” autorstwa dwóch studentek antropologii i filozofii z Uniwersytetu Jagiellońskiego, które za cel stawiają sobie elektrykę łowiectwa. Czyli otwarte naświetlenie polowania. Cokolwiek by to otwarte naświetlenie znaczyło, włącznie z przeciwieństwem zamkniętego naświetlenia.

Motto malowania łowów w trzecim tysiącleciu naszej ery projektantki ujęły następująco:
Sprawa domaga się otwartego naświetlenia. Chodzi nie tylko o coroczną, bezsensowną śmierć tysięcy istot, lecz przede wszystkim jej kontekst - podstawowe zasady moralne, wrażliwość ekologiczną, rozumienie pozycji i roli człowieka w przyrodzie.
Życząc sobie też:
Niech przedstawiony z różnych perspektyw portret myślistwa zmieni świadomość i pozwoli patrzeć inaczej. Chcemy dotrzeć do społeczeństwa i wzbudzić publiczną debatę. Zakiełkować zagadnienie tam, gdzie jeszcze nie dotarło, a wspomóc jego rozwój, gdzie się już pojawi.
Na pierwszym etapie ambitnego docierania do społeczeństwa i flancowania zagadnienia Studentki z wydziału UJ – tu, gdzie wykłada wybitny znawca rodzimego obrydła polującego, prof. Jan Hartman - stawiają właśnie na sztukę. Piękną. W pierwszym akcie dramatu ‘polowanie’, jesienią 2014 roku, wyprodukowano kolaż. Naturalnie przy produkcji nie byliśmy. Kto by nas wpuścił? A jeśli przez pomyłkę wpuścił to i tak za daleko. Dojazd za drogi.

Przebieg eventu znamy za to doskonale. Z Internetu, czyli m.in. z entuzjastycznej recenzji pióra Pani Jadzi z Cierniaków, też specjalistki od łowiectwa, która ma kota albo innego psa. W każdym razie je lubi i jest animalistycznych przekonań absolwentką Kultury Współczesnej na UJ oraz naszą koleżanką po piórku, czyli redaktorką naczelną PROwincji. Magazynu artystyczno-społecznego z Opola. Cokolwiek jedno, drugie bądź trzecie znaczyło. W każdym razie na jej stronie internetowej można  zobaczyć artystyczne docieranie do społeczeństwa, które pojawiło się jesienią 2014 na krakowskim plenerze "projektupolowanie" w liczbie nielicznej i częściowo bardzo małoletniej. Intymną i ciepłą atmosferą krakowskiego wydarzonka kulturalnego związanego z łowiectwem, zwiastującego być może nową epokę, przypominała odrobinę pierzajki. Czyli imprezę PROwincjonalną kiedy po wymordowaniu stąd gęsi na świętego Marcina grono filozofek chłopskich zasiadało do dywagacji nad egzystencjonalnymi problemami wsi polskiej. Tyle, że dziś na podłogę nie szybowały pióra zabitych ptaków, ale skrawki papieru z zamordowanych i przerobionych na kolorową prasę łowiecką drzew. Żeby wspólnym wysiłkiem obecnych stworzyć kolaż obrazujący obrydło dzisiejsze. Kropkę przed „i”, czyli pierwszy ruch pędzla wykonał wedle relacji Pani Redaktorki Jagody z prowincji jakiś zagraniczny buc w zielonym kapelusiku z piórkiem.
Osobą, która rozpoczęła tworzenie kolażu, był myśliwy z Kanady. Wysoki, barczysty mężczyzna na środku ściany pokrytej szarym papierem przykleił wyciętego przez siebie wcześniej z kolorowego papieru, penisa. Koślawy, błyszczący członek stał się impulsem dla innych osób uczestniczących w warsztatach „Myśliwska puszcza”.
Faktycznie, tę kropkę przed "i" można różnie zinterpretować, ale dzięki znawczyni przedmiotu Pani Jadzi, zajmującej się też krytyką sztuki na łamach prasy społeczno-artystycznej, wiemy co artysta przedstawił. Ze względu na kanadyjskie pochodzenie malarza w zielonych kapelusiku nie bardzo jednak wiedzieliśmy co wyraził (mści się tutaj kiepska znajomość języka włoskiego wśród autorów tej recenzji). Ale pomocnym okazało się wrzucenie impulsu, czyli kanadyjskiego obrazka penisa do translatora Google, gdzie wyskakuje znaczenie FUCK YOU! Czyli swojskie: ODPIERDOLCIE SIĘ! I wszystko jasne. Ta grzeczna zachęta w formie stylizowanej, acz wedle krytyczki koślawej erekcji rezultowała erupcją kreatywności pozostałych uczestników i uczestniczek. Kolaż musiał wyjść bardzo ładny. Na co wskazują inne, pokazane na stronie Pani Jagody fragmenty. Przez PROwincjonalną krytyczkę niestety nie komentowane. Może Pani Jagoda ma wąską specjalizację. Nam najbardziej podobał się prezentowany przez specjalistkę od nauk humanistycznych kawałek kolażu demonstrujący trójkę ludzi i jednego psa pożeranych przez dinozaury. Pterodaktyle chyba jakieś. Fantastycznie dobrane w tonie fotografie ofiar i drapieżców, efektownie kontrastujące z pogodną atmosferą, emanującą z naturalnej, ciepłej kolorystyki organicznego tła w postaci klonowych liści. Jest genialnie, ekspresyjnie ujęty akt bestialskiego mordu na trzech dorosłych osobach i jednym czworonogu w scenerii Indian Summer, czyli Złotej Polskiej Jesieni, którą nam swego czasu podpierdolili Kanadyjczycy.

Ten fragment kolażu został chyba skomponowany przez jednego z małoletnich pętających się wokół ogniska w krakowskiej grocie projektupolowanie. Dzieci naszego gatunku są wyjątkowo okrutne – w porównaniu z jelonkiem Bambi na przykład, który takiego obrazka nigdy by nie namalował. Dopiero w procesie socjalizacji uczą się maskować popęd do zadawania cierpień i hamować żądzę mordu tkwiąca w każdym przedstawicielu gatunku słabo owłosionych małp rodem z Afryki, zasiedlających obecnie dorzecze Górnej Wisły. I Dolnej też. Widocznie dziecko, które stworzyło ten ładny obrazek jest dopiero na wstępnym etapie socjalizacji.

Generalnie ta impreza podobno sie udała. Choć na niej nie byliśmy. Może zresztą i dlatego. Jako swojego rodzaju prolog na fali Nowej Kultury Łowieckiej na pewno warta jest przybliżenia nie tylko zainteresowanym kulturą łowiecką, ale i każdej początkującej erotomance oraz początkującym psychopatom.

Na drugim, deklarowanym - ku naszemu ubolewaniu – jako końcowy, akcie „dramatupolowanie” w marcu 2015  też naturalnie nie byliśmy, co nie zwalnia nas z obowiązku napisania komentarza do krakowskiej rewolucji marcowej w dziedzinie kultury myślifffskiej, która się odbyła bez nas, ale z udziałem wielu rodzimych salafistek i salafistów ochrony zwierząt i przyrody naszej matczyno-ojczystej. I nie tylko. Ale o tym, innym razem.

Źródło z członkiem: LINK.

wtorek, 19 stycznia 2016

Gęsi w żałobie…


„Taka dzika gęś zawarła małżeństwo na całe życie a teraz jej partner leży martwy. Siada więc w pobliżu mimo strachu przed człowiekiem i rozpacza w głos. Prawie nigdy nie zdarza się by już kiedykolwiek połączyła się w parę z jakimś samcem”

Czytając powyższe trudno nie zalać się łzami. Na początek postanowiliśmy nie podawać imienia i nazwiska autorki przytoczonej wypowiedzi, lecz zadać sobie trud, by odpowiedzieć na pytanie: jak owe, wzruszające słowa mają się do rzeczywistości? Otóż dzikie gęsi są faktycznie gatunkiem praktykującym dożywotnią  monogamie. Sporo pisał o nich śp. Konrad Lorenz, jeden z najbardziej znanych etologów, noblista, którego badania kontynuowane są na wydziale ornitologicznym Instytutu Maxa Plancka.  Specyficzna monogamia tych ptaszków jest uwarunkowana „ekologicznie” – ewolucyjnie. To po prostu jedna ze strategii rozrodczych w świecie zwierząt i element gęsiego sposobu na życie. Czyli zachowania gatunku. Zdecydowana większość  dzikich gęsi gniazduje i przystępuje do rozrodu na północy, mając tam do dyspozycji długi dzień, ale też bardzo krótki okres wegetacyjny. Obecność stałego partnera i partnerki z jednej strony oznacza, że gęsior nie musi corocznie boksować się z innymi samczykami o to, by móc sobie ulżyć, gdy najdzie go Boża wola. Z drugiej strony gęsi żeńskie mogą liczyć na sprawdzonego wybranka, który uczestniczy w wychowywaniu potomstwa. Schemat jest więc prosty: przylot, seks, jajeczka, wylęg, młode i czym prędzej frrru na południe. Bez typowych dla innych gatunków wiosennych amorów, walk o samiczki, co dzikim gęsiom pozwala zaoszczędzić czas, zdrowie oraz energię po wyczerpującym przelocie na północ, by zainwestować je w wychów  młodych. I te zachowania postrzegane są przez ludzi jako celebrowanie przez gęsi świętych sakramentów.

Podobnie rzecz się ma z „rozpaczą i rytuałami żałobnymi“ gęsich wdów i wdowców. Przyczyna niełączenia się w pary ptaszków, które straciły swoje drugie połówki, jest prozaiczna. Gęsi wpadają sobie w oko jeszcze w okresie wczesnego dziewictwa – przed osiągnięciem dojrzałości płciowej. Wszystko jest więc podzielone w okresie nauki seksuologii w gęsiej salce katechetycznej, wobec czego wdowiec lub wdowa po gęsi zabitej przez myśliwego, samolot, bielika, druty bądź zeszłej z tysięcy innych powodów, po prostu nie ma w stadzie innych partnerów pod skrzydłem. Nie jest też  najwyraźniej dostatecznie atrakcyjną partią dla gęsiej młodzieży, wchodzącej w związki. Więc z kim ma uprawiać miłość?

Ale co się dzieje w sytuacji, gdy w jakimś gęsim stadzie występuje ewidentny nadmiar panienek lub panów?  Wdówek czy wdowców? W pierwszym przypadku za wolne żeńskie elektrony biorą się gęsiory, które weszły już z jakąś partnerką w „święty związek małżeński”. Za wiedzą a nieraz i w obecności „prawowitej małżonki”. Krótko mówiąc: zdrada. Może nieklasyczna. Ale wciąż zdrada. To chyba odpowiednie słowo dla tych, którzy koniecznie chcą używać tych samych kryteriów moralnych w stosunku do wszystkich gatunków. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, iż sukces lęgowy takich gęsich wdów, zapładnianych na boku przez „wiernych mężów i ojców rodzin”, jest niewielki. Wiadomo – matki samotnie wychowujące dzieci mają generalnie pod górkę… Nie tylko w świecie zwierząt. W drugim przypadku, przy nadwyżce samców, gęsiory praktykują to samo co prezydent miasta Słupsk. Czyli coś w rodzaju homoseksualizmu. Włącznie z demonstracyjnym kryciem partnerów. Naturalnie z takiej działalności związanej z kopulacją samców jaj żadnych nie ma. W przeciwieństwie do tego co wyrabia pan Robert Biedroń, zabraniający np. cyrkowych występów w imię praktykowania miłości do zwierząt. Zachowania gęsi mają natomiast racjonalne uzasadnienie. W stadach, które tworzą te ptaki, panuje określona struktura socjalna, gdzie osobniki bez partnerów stoją najniżej, podporządkowując się parkom oraz grupom rodzinnym. Homoseksualna komitywa z innym ptaszkiem oznacza  polepszenie pozycji w stadnej hierarchii. Taka parka nie da się odegnać od atrakcyjnego żeru, nie musi też zajmować miejsca na skraju noclegowiska, narażając się na ryzyko związane z drapieżnictwem. Jest to więc instynktowne działanie ułatwiające przetrwanie indywiduów w monogamicznie zaprojektowanej gęsiej „społeczności”.

Prawienie o ptasiej miłości, dozgonnych małżeństwach, żałobie itd. jest w gruncie rzeczy niczym innym jak przenoszeniem ludzkich zachowań, wyobrażeń i naszego „ systemu wartości“ na świat zwierząt, co nierzadko skutkuje dorabianiem infantylnej ideologii do najnaturalniejszych pod słońcem procesów przyrodniczych. Ładnie brzmi, ale ma niewiele z rzeczywistością do czynienia. Co ciekawe czynią to ludzie, którzy są nie tylko absolutnie przeświadczeni o swojej niebywałej wrażliwości i wielkiej miłości do Matki Natury, ale też często brzydzą się antropocentryzmem. Tymczasem interpretacja zwierzęcych zachowań jako ludzkich  wręcz idealnie wpisuje się w antropocentryczny sposób widzenia świata. Można więc dysponować ogromnym sercem, które niekiedy spycha rozum do głębokiej defensywy. Oczywiście ten sposób percepcji świata zwierząt jest  bardzo medialny, ponieważ odwołuje się do ludzkich emocji, pozwalając nimi świetnie manipulować. Opisywane zachowania stanowią objawy Syndromu Bambi a ten, tak jak dżuma, niestety nie wybiera. Atakuje nie tylko dzieci, celebrytów, zielonych zbawców padołu, ale też i ludzi ze świata nauki. O czym może świadczyć fakt, iż przytoczona na początku naszego felietonu wypowiedź jest autorstwa śp. prof. Simony Kossak, uczonej z ogromnym dorobkiem, której kult w rodzimym środowisku ekologistycznym dorównuje niemal czci Świętego Franciszka. 
P.S. W powyższym tekście buce siem jebły, co wyczaił pewien Rysio, który jak na Rysia przystało jest myśliwym. Ciekawi nas czy również dostrzeżecie owy grzech? Oczywiście możecie się wspomagać jakimś Cajsem z Chin.