środa, 27 listopada 2013

Kangury trojańskie naszych łowisk odc. II


Bardziej krytycznie należy odnieść się do uwag dotyczących muflona. Wspomniana przez Pana Jabłońskiego degradacja szaty roślinnej może też wystąpić przy dużych zagęszczeniach rodzimych jeleniowatych. Najwidoczniej jednak razi ona Autora jedynie w przypadku gatunku obcego, który, wedle reprezentowanej przez Niego filozofii, należałoby usunąć w imię czystości rasowej ojczystej fauny. Tymczasem, przy nieco szerszym spojrzeniu na problematykę, mamy do czynienia z następującą sytuacją: populacja muflona na świecie liczy kilkaset egzemplarzy w miejscu pierwotnego występowania oraz tysiące zwierząt poza wyspami na Morzu Śródziemnomorskim Jej trwałość gwarantują więc zwierzęta traktowane jako „obce” i faktycznie „obcymi” będące. Ich wytępienie poza obszarami pierwotnego występowania doprowadzi muflona na krawędź zagłady. W gruncie rzeczy Pan Jabłoński propaguje wyniszczenie jeszcze jednego gatunku – bo wysiedlenie mieszkańców Korsyki, by zrobić muflonowi miejsce, raczej w grę nie wchodzi. Czy to jest powód do dumy? Dla wiernego prawu czystości Autora być może tak. Jednak ocenę owej „dumy“ należałoby pozostawić społeczeństwu, uświadamiając je w kontekście gatunków obcych o reperkusjach planów zwolenników „naturalnej naturalności”. I to jest zadaniem myśliwych - jeśli horyzonty grupy przypisującej sobie odpowiedzialność za ochronę przyrody oraz ochronę gatunkową są zbyt wąskie.

Z kolei role, historie etc. piżmaka i jelenia sika – podobnie jak w przypadku wielu innych eksperymentów z gatunkami - stanowią kanwę, na której można napisać kilka artykułów, przeważnie niezakończonych „happy-end’em”.

Jeśli  chodzi o marginalną populację jelenia sika w Polsce – wedle informacji uzyskanych przez autora niniejszego artykułu od pracownika IOP -  dotychczas nie stwierdzono przypadków hybrydyzacji tych zwierząt z jeleniem szlachetnym.

Kwestię pasożytów i chorób przenoszonych przez gatunki obce można oceniać w kategoriach rozlanego mleka. Albowiem zdążyły one już się przenieść na ojczystą faunę – jak choćby odmiana motylicy sprowadzona z jeleniami wapiti w nasze szerokości. Patrząc racjonalnie, wytępienie ich źródeł w postaci eliminacji gatunków, które od kilkuset bądź kilkadziesięciu lat bytują w kontakcie z rodzimymi populacjami zwierzyny jest działaniem budzącym co najmniej wątpliwości.

W stosunku do szopa, jenota oraz norki – gatunków dużo istotniejszych z punktu widzenia ochrony naszej fauny  – Pan Jabłoński za pocieszające uważa reakcje przyrodników, którzy wpłynęli na zniesienie okresów ochronnych dla tych zwierząt. Do tej beczki miodu, którą delektuje się Szanowny Autor, wypadałoby dorzucić łyżkę dziegciu. Otóż mamy w kraju kilkumilionową populację drapieżnika obcego pochodzenia, dokonującą corocznie rzezi wśród ptaków tudzież małych ssaków - zarówno chronionych, rzadkich jak i wymierających. Ten drapieżnik to pochodzący z Egiptu kot domowy. W kwestii oddziaływania tego gatunku na rodzimą faunę przyrodnicy nie robią nic lub prawie nic. Jakiekolwiek kroki, o ile podejmowane, są odwrotnie proporcjonalne do kociego wpływu na inne gatunki. Nie istnieje nawet cień działań edukacyjnych, uświadamiających społeczeństwu znaczenie drapieżników synantropijnych dla ochrony gatunkowej. Zamiast tego występuje przemożna chęć niesienia „kaganka oświaty” na temat zgubnej dla polskiej przyrody roli bażanta.

Pomijając tę plagę egipską, unicestwiającą słowiki i młode zające, temat drapieżników inwazyjnych nie jest zabawny. Nie można też do niego podchodzić na zasadzie pobożnych życzeń. Jeśli Pan Grzegorz uważa, że myśliwi dysponują realnymi możliwościami prawnymi i fizycznymi, by ograniczyć negatywny wpływ szopa & Co., to należy przyznać mu rację. Wypada jednak wspomnieć o kilku uwarunkowaniach, które nawołujący do zwiększonej aktywności myśliwskiej na tym polu całkowicie pomijają. Proponuję wziąć pod rozwagę fakt, że polski myśliwy wykupuje „bilet wstępu do łowiska” w postaci składek, tenuty dzierżawnej, opłat za szkody, w zamian za co może polować. Redukcja określonych gatunków tylko dla samej redukcji – gdyż mają one znikome, bądź „zerowe” znaczenie dla gospodarki łowieckiej - jest w gruncie rzeczy bezpłatną, dobrowolną usługą w interesie społecznym i ochrony gatunkowej. Z drugiej strony rośnie presja, by wyłączać coraz większe obszary spod myśliwskiej kurateli, co prowadzi do powstania miejsc stanowiących drapieżnicze eldorado. Z tej perspektywy, apele o zintensyfikowanie łowieckiej aktywności w kwestii wspomnianych gatunków mogą zostać uznane za absurd. W dodatku nie pomaga tutaj fakt, że te same środowiska, które są autorami odezw, nie przepuszczą żadnej okazji, by jednocześnie traktować myśliwych jako dyżurnych chłopców do bicia. Nie są one również w stanie zdystansować sie od ekstremistów we własnych szeregach. Te i wiele innych czynników – włącznie ze spłodzonymi na kolanie regulacjami dotyczącymi np. użycia pułapek żywołownych, z których śmieje sie pół Europy – warto mieć na względzie. 

Związany z obecnością gatunków obcych ogół problemów wymaga dialogu wszystkich zainteresowanych – organizacji przyrodniczych, ochrony zwierząt, myśliwych, administracji, przedstawicieli gospodarki rolnej i leśnej.  Uważam, że większość myśliwskiego środowiska jest na taką dysputę otwarta – czego przykładem może być sam fakt publikacji artykułu Pana Grzegorza Jabłońskiego w czasopiśmie łowieckim. Jednak z całą dobitnością chciałbym zaznaczyć, iż nie może to być dialog z wizjonerami, którym jako cel przyświeca realizacja idei  „naturalnej naturalności“ z czasów króla Ćwieczka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz