środa, 9 grudnia 2015

Po pierwsze, nie szkodzić!


Tak właśnie brzmi jedna z naczelnych zasad w medycynie. Jednak jej uniwersalizm sprawia, że znajduje zastosowanie w najrozmaitszych sferach naszego życia. Najlepiej świadczą o tym postawy Głównego Konserwatora Przyrody Piotra Otawskiego oraz Głównego Kasjera wirtualnego ruchu Ludzie Przeciw Myśliwym Rafała Gawła, którzy, wbrew hucznym zapowiedziom, nie pojawili się na tegorocznej konferencji dotyczącej etyki i łowiectwa, zorganizowanej przez wrocławski Uniwersytet Przyrodniczy. Postanowiwszy nie szkodzić. Przede wszystkim sobie. Piotr Otawski w trakcie swojej krótkiej kadencji w Ministerstwie Środowiska wsławił się płodnością legislacyjną, próbując w zaciszu własnego gabinetu, przy akompaniamencie rad złotoustego eksperta do spraw łowiectwa z łamów „Wybiórczych”, napisać myśliwym nowe prawo. I je przeforsować. Wykorzystując do tego sprawnie zmontowany nacisk polityczno-medialno-ekologistyczny. Czym zaskoczył nawet tak wielkiego stratega jak miłościwie nam panujący Łowczy Krajowy Lech Bloch, którego misternie uszyty plan musiał zostać poddany… mumifikacji. Czekając na rozbandażowanie przez nowy parlament. Z ręką na sercu, zadajmy sobie pytanie: czy będąc w skórze Piotra Otawskiego, chciałoby nam się w tej sytuacji użerać z szarymi myśliwymi i sympatykami łowiectwa na otwartej konferencji? Zwłaszcza na ostatniej prostej swojego konserwowania w ministerstwie? Natomiast przypadek Rafała Gawła, ze względu na ciężar gatunkowy, wymaga osobnego, dłuższego komentarza. Dlatego na potrzeby tego felietonu przyjmijmy wersję, zgodnie z którą w stolicy zabrakło TIRów do przewozu danych zgromadzonych przeciw myśliwym w piwnicy pana Gawła. A z kilkoma rewelacjami, spisanymi ołówkiem na kolanie, faktycznie nie wypada pojawiać się na forum naukowym. Można je przecież przekuć w pieniądz nie wychodząc z bezpiecznych, domowych pieleszy. Jednak osobiście doceniamy wielką mądrość obu ekspertów, którzy, choć pozbawieni cywilnej odwagi, potrafili popisowo wykorzystać zasadę „po pierwsze, nie szkodzić”.

Chcielibyśmy, aby funkcjonowała ona również na poletku łowieckim, o którego dobro tu przecież idzie. A skoro wspomnieni przeciwnicy kreczują, nie pozostało nam nic innego jak na koniec roku zasiąść do wigilijnego stołu z Witoldem Daniłowiczem, by w serdecznej atmosferze wymienić kilka werbalnych ciosów. Dziękujemy naszemu koledze po piórze za obronę łowiectwa, której podjął się zarówno na łamach Rzeczypospolitej jak i wrześniowej Braci. Zaserwowane przez niego teksty skonsumowaliśmy niczym wigilijnego karpia. A to głośno mlaszcząc z doznawanej przyjemności, a to klnąc na liczne ości. Szczególnie dwie z nich utkwiły nam w gardłach. Pierwszą ość niezgody stanowi określanie łowiectwa mianem sportu. Drugą – rozpływanie się nad jego zbawiennym wpływem na obronność kraju. Tą wizją czterech pancernych w zielonych kapelusikach z ogarem zajmiemy się jednak innym razem.

„Łowiectwo = sport” to frazes funkcjonujący zarówno wśród polskich jak i zagranicznych myśliwych. Zauważyliśmy, że częściej pojawia się w repertuarze starszych nemrodów. Do dziś dźwięczą nam w uszach słowa prokuratora Wojciecha Sadrakuły, który występując przed Trybunałem Konstytucyjnym, kompromitował się, tłumacząc pani sędzi, że „łowiectwo to też sport”. Oczywiście nie zamierzamy ukrzyżować ani Witolda Daniłowicza, ani Wojciecha Sadrakuły  za posługiwanie się tym lub podobnym, wyświechtanym sformułowaniem. Nie tylko ze względu na to, że w przeciwieństwie do świąt Wielkiej Nocy, nadchodzące święta Bożego Narodzenia niespecjalnie się do tego nadają. Po prostu uważamy, parafrazując kultowego Kazimierza Pawlaka, iż to żaden grzech. Tylko wstyd. Zwłaszcza w ustach myśliwego. Nie jest to wyłącznie nasza prywatna opinia, dlatego, w pełni zgadzając się z Witoldem Daniłowiczem co do potrzeby wewnętrznej dyskusji dotyczącej obrony współczesnego łowiectwa, zastanówmy się czy sport jest właściwym słowem je opisującym. Pomyślmy również nad konsekwencjami wynikającymi z utożsamiania tych dwóch pojęć.

W opinii socjologów „nie ulega wątpliwości, że aktywność łowiecka ma wiele wspólnego ze sportem. Jednak wykazuje również cechy, które ewidentnie odróżniają ją od zmagań sportowych i, jak się zdaje, to rozejście się z czasem jest coraz bardziej wyraźne”. Analizując rozmaite definicje sportu warto zwrócić uwagę przede wszystkim na ewolucję jego znaczenia na przestrzeni wieków. Podobnie przeobraziło się pojęcie łowiectwa. Niedostrzeganie owych zmian skutkuje uprawianiem infantylizmu, co ochoczo czynią np. ekologistyczni aktywiści, którzy łowiectwo z czasów epoki kamienia łupanego przenoszą wprost w krajobraz kulturowy XXI wieku, kwitując ten tandetny zabieg równie „błyskotliwym” wnioskiem: polowania nie pasują do dzisiejszych czasów, w związku z czym należy ich zakazać. A przecież kontekst jest niesłychanie ważny i nie można nim bezmyślnie żonglować. Dlatego też wypada zauważyć, iż prawie 700 lat temu sport oznaczał dowolną aktywność oferującą rozrywkę i relaks. Tak szeroko rozumiany obejmował również zabijanie zwierząt, które w późniejszych czasach pod postacią dyscyplin sportowych twórczo rozwijali oraz upowszechniali dzięki imperialnym wpływom Anglicy. Witold Daniłowicz mógłby w tym miejscu zapewne przedstawić szokujące przykłady krwawych perwersji, którym z lubością oddawali się ówcześni mieszkańcy brytyjskiej potęgi. Wywodzący się zarówno z warstw arystokratycznych , jak i z klas pracujących. Jednak wraz z upływem czasu nastąpił spadek społecznej akceptacji dla owych drastycznych rozrywek, których stopniowo zakazywano i o ile jeszcze podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu w roku 1900 strzelano do żywych gołębi, to ostatecznie zabijanie oraz okaleczanie zwierząt zostały całkowicie wyeliminowane ze współczesnego sportu. Dokonała się zatem niebagatelna zmiana. I albo co poniektórzy ją przeoczyli, albo bezczelnie udają Greka.  

Można też ostentacyjnie ignorować  fakt, że w przeciwieństwie do sportu, łowiectwo posiada konkretne znaczenie użytkowe, wynikające z charakteru samego polowania, którego cel – zabicie zwierzyny – jest niezmienny i ostateczny.  Śmiertelny strzał umożliwia myśliwemu spożytkowanie ofiary. Natomiast katalog celów akcji zaliczanych do sportu jest właściwie nieskończony i wraz z licznymi korzyściami mają one przede wszystkim wymiar symboliczny, niematerialny. Dlatego też określenie „polowanie dla sportu” stanowi klasyczny akt oskarżenia pod adresem myśliwych. Formułują go osoby, które m.in. nie dostrzegają elementu użytkowania w łowiectwie. Czy ktokolwiek spotkał się z zarzutem „konsumowania dziczyzny dla sportu”? No właśnie. Horyzont myślowy tych ludzi zawężony jest do śmierci zwierzęcia i towarzyszących jej, wybranych okoliczności. Czyli tego, że jakiś buc w zielonym kapelusiku z piórkiem zabił jelenia zupełnie dobrowolnie, na ochotnika, w ramach spędzania wolnego czasu. A to już zalatuje rekreacją, sportem – inaczej mówiąc fanaberią, pewnym rodzajem impotentnej gry uprawianej dla rozrywki. Bez której przecież można żyć. Tak postrzegane polowanie nieuchronnie kojarzy się z brakiem poszanowania przyrody i bezsensownym marnowaniem jej zasobów, wywołując emocjonalny sprzeciw. My oczywiście doskonale wiemy, że to bzdury a zwierzęta łowne były, są i będą zabijane. I ktoś musi je zabijać. Podobnie jak ktoś musi gasić pożary. Czy o strażakach z OCHOTNICZEJ Straży Pożarnej Witold Daniłowicz powiedziałby, że leją wodę dla sportu? W końcu jest to działalność „świadoma i dobrowolna, podejmowana m.in. w celu doskonalenia własnych cech fizycznych i umysłowych”, a więc posiadająca atrybuty sportu. Czy Witold Daniłowicz określiłby zawodowych myśliwych mianem zawodowych sportowców? Szczerze wątpimy, jednak dajmy się zaskoczyć.

Przeanalizujmy także szereg podobieństw między sportem i łowiectwem, które, gdy bliżej im się przyjrzeć, stają się pozorne.  

Nasz kolega po strzelbie i piórze, do którego pijemy, broniąc łowiectwa, pisał o „tzw. instynkcie myśliwskim”. Otóż wyrażenie „tak zwany” można sobie darować. Instynkt myśliwski jak najbardziej istnieje i tkwi w każdym z nas. Odzywa się bowiem nie tylko wtedy, kiedy śmigamy z bronią do lasu, ale również gdy idziemy na panienki lub chcemy pozbyć się konkurenta w walce o stanowisko w pracy. O czym na łamach prasy niemieckiej mówił profesor psychologii Dietmar Heubrock, który podjął badania nad psychologią myślistwa. Łowy są zatem rodzajem zawodów, konkurencji. Zwierzyna określana jest mianem przeciwnika. Wszystkie te terminy kojarzą się ze sportem. Tymczasem polowanie charakteryzuje ścisła hierarchia. Myśliwy – postać aktywna, posiadająca inicjatywę, zabija zwierzę - istotę pasywną, wyłącznie reagującą na działania człowieka. Role te nie mogą ulec zmianie. W sporcie zaś rywalizują ze sobą co najmniej dwa równorzędne podmioty – świadome obowiązujących zasad. Jak dotąd nie słyszeliśmy, aby dziki z jeleniami studiowały Regulamin Polowań i potem sygnalizowały np. faul. A co jeśli podczas naszego pobytu w łowisku nie pojawiła się zwierzyna? Czy możemy powiedzieć, że polowaliśmy? Przecież gdy w sporcie zabraknie rywala, zawody się nie odbywają. Cóż więc do cholery robiliśmy w tym lesie?

Inny ciekawy element stanowi folklor polegający na przyznawaniu odznaczeń w postaci króla polowania, wicekróla i króla pudlarzy na „zbiorówkach”. Można to przyrównać do honorowania zwycięzców igrzysk sportowych. Takie swoiste podium.  Zaś tu i ówdzie zarzuca się myśliwym traktowanie wspólnych łowów jak zawodów. Opartych na wyczynie. To on w końcu liczy się w sporcie. Sęk w tym, że coś dziwnie ten wyczyn w myśliwskim wydaniu wygląda. Na przykład królem polowania zostaje ten, kto strzelił byka. Nie zaś lisa. A przecież ten drugi jest znacznie mniejszy i trudniej go trafić, zwłaszcza kulą. Poza tym jeśli myśliwy strzelił tego byka, to pozostali koledzy choćby wybili wszystkie łanie z dzikami, to i tak o królu polowania mogą zapomnieć. Różnie to też wygląda. Żeby owe zmagania zobiektywizować, trzeba byłoby wprowadzić jakiś przelicznik punktowy uwzględniający: wielkość zwierza, liczbę oddanych strzałów, rodzaj użytego pocisku itd. Plus jakiś dodatek za styl. No chyba, że nie na tym to wszystko powinno polegać. A wtedy słowo sport znów nie przystaje do łowiectwa.

Takich pozornych podobieństw jest oczywiście znacznie więcej. Moglibyśmy mówić np. o stosowanym przez myśliwych dopingu technologicznym. Niemniej jednak, kończąc, chcielibyśmy w jeszcze innym świetle przedstawić problem. Jeśli bowiem przyjąć, że się mylimy a łowiectwo jest sportem, to dlaczego ten fakt nie działa na naszą korzyść? Czy Witold Daniłowicz słyszał gdzieś o furiackich protestach organizacji pozarządowych przeciwko uprawianiu sportu przez nieletnich? Domagających się pozbawienia rodziców prawa do decydowania o wychowaniu fizycznym swoich pociech? Czy widział Rzecznika Praw Dziecka i urzędników Ministerstwa Sportu forsujących zakaz wuefu oraz udziału dzieci w imprezach sportowych? Bo sport jest potencjalnie szkodliwy?

Naszej pasji warto bronić z głową. Określanie jej mianem sportu w gruncie rzeczy przypomina postępowanie lekarza, który stawianie pacjenta na nogi zaczyna od… ich amputacji. Łamiąc się opłatkiem życzymy więc Wszystkim, także sobie, aby „po pierwsze, nie szkodzić!”.

2 komentarze:

  1. Tak sobie poczytałam...
    Zauważam od czasu bliżej nieokreślonego
    iż sport też się ,,na bogato,, rozwinął...
    w łowiectwo:
    pieniędzy, popularności, medali...
    To taki bardziej niewigilijny leszcz...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak wszystko co daje sie przekuc na kase. Choc motyw materialny w "zmaganiach" sportowych towarzyszyl im juz od momentu wynalezienia tego zajecia. Faktycznie trza sie jednak np. spytac czy dzis w miszczostwach w taka pilke kopana jeszcze chodzi w ogole o pilke kopana. Takie czasy.....
    pozdr
    daka

    OdpowiedzUsuń