środa, 8 października 2014

God SAVE the wolves!


Psze Państwa , Drogie Parafianki i Drodzy Parafianie.
Znowu apel do ludzi z dobrym sercem.  Pomóżcie!!!
Do zaadoptowania są wilki, nasze POLSKIE wilki.

ADOPT THE GRAPA AND HALNY PACKS £25.00 
  (KLIK) 

Za jedyne 25 funtów, czyli… złotych… gdzieś… jeden w pamięci… 130...rocznie!

Proszę sobie wyobrazić, że nasze POLSKIE wilki oferowane są do adopcji w Wielkiej Brytanii. Nasze Dobro narodowe. Każda Parafiankę i każdego Parafianina wstyd ogarnąć powinien. A Pani bebekową szczególnie zarumienić. To tak jakby nasze krajowe sieroty oferować na giełdzie zagranicznej. Po śmiesznych cenach. Nie wiadomo komu. Czy w tym kraju nie znajdzie się dość ludzi z dobrym sercem, żeby wesprzeć dziką rodzimą przyrodem? Wystarczy odmówić sobie flaszki wódki na tydzień i już skończy się to kupczenie naszym dobrem narodowym za granicą. A wątroba też będzie wdzięczna. Każdego adoptera oczekują:

As an adopter, you will receive:
  • A certificate of adoption for one year
  • A factsheet about wolves in western Poland
  • A profile of the pack and a map showing the pack’s territory
  • A CD ROM with video clips of the Little Pine Pack
  • A supporters pack with car sticker and surface stickers to show your support for wolves
  • Two updates a year on the pack
  • Four issues a year of WOLVES AND HUMANS, the newsletter of the Wolves  and Humans Foundation, featuring updates on our projects in Europe and articles about large carnivores and their conservation

Do dzieła Rodacy! Nie będzie Anglik nam...

środa, 24 września 2014

Chwalimy siem jeszcze bardziej!!!

Proszem Państwa, Szanownych Parafian, kopnął nas zaszczyt. Wielki zaszczyt. Tak wielki, że siniaki po nim będziemy nosić z dumą aż po kres naszej myśliffskiej tfurczości. Postaramy się jednak, aby pamięć o nich była należycie pielęgnowana wśród potomnych. 

Co o tym sondzicie? Jest szpan?

poniedziałek, 22 września 2014

Chwalimy siem!!!

Dziękując pięknie Dajrocie oraz pozostałym członkom Jury za organizację konkursu, miejsce na pudle i przyznane nagrody, niecierpliwie czekamy na ujawnienie czym jest mityczne "Złote Dajrot". Gratulujemy zwycięzcom!

piątek, 19 września 2014

Rusza akcja "NIE DAJ ZABIĆ MYŚLIWEMU!".

Jako ludzie wrażliwi na to i owo, docierające stąd i stamtąd, postanowiliśmy zainicjować akcję "NIE DAJ ZABIĆ MYŚLIWEMU!". Zachęcamy do aktywnego uczestnictwa i dzielenia się wrażeniami.

wtorek, 2 września 2014

Fobia większa niż żubr. Czyli pampersów dla Wajraka cd. Czyli czego boi się Adaś?


No wienc, zdopingowani komętażami zajrzeliśmy wreszcie pod tytuł artykułu wystraszonego redaktora Gazety Wyborczej, któremu wysłaliśmy pampersy. Po wnikliwej lekturze jeszcze raz pragniemy zaapelować do wszystkich ludzi dobrej woli o przesylanie pomocy KLIK. Mimo, że ten artykuł zasadniczo nie odbiega od innych spłodzonych w tym temacie przez eks–gońca redakcyjnego z gazety, ktorą zdaje się coraz mniej obywateli przy kiosku wybiera. Adaś boi się i na to niestety nic nie poradzimy. Nawet poddając się codziennym badaniom psychologiczno–psychiatrycznym. Wolno mu się zresztą bać. W tym kraju ludzie boją się różnych rzeczy. Ale skąd bierze się Adasiowa, udzielająca się stadku jego czytelników, fobia na punkcie buców w zielonych kapelusikach z piórkami?

Wypada w tym miejscu  zastosować starą, dobrą zasadę „a u was Njegrow bijut“ i przyjrzeć się kierowcom. Na przykład. Nie w celu odwrócenia uwagi od niebezpiecznych buców w zielonych kapelusikach z piórkami, ale w celu zwrócenia uwagi na pewien fenomen. Ten fenomen nazywa się po nowopolsku „The Base Rate Neglect“. Nie umiemy tego przetłumaczyc, ale spróbujemy wyjaśnić.

W Polsce mieszka około 38 milionów ludzi, poluje nieco ponad 100 000 buców w zielonych kapelusikach z piórkami i jeździ gdzieś koło 20 milionów samochodów. Regularnie, co roku ofiarą samochodów pada ponad 40 000 rodaków. Zabijanych na śmierć, kaleczących siebie samych, obcych a i własne tesciowe też. Na konto myśliwskich dwururek idzie dużo skromniejsza, bo z reguły jedno-dwucyfrowa liczba zastrzelonych lub postrzelonych. Też, czasami przeważnie z własnych szeregów. Z powyższego wynika żelazna, brutalna aż do bólu i smierci konsekwencja na rok bieżący i przyszłe lata tak samo: prawdopodobieństwo, że Polakowi stanie się krzywda od samochodu wynosi 1:1000. Na każde tysiąc obywateli jeden rozpierdoli się na drzewie, rozjedzie kogoś, zostanie rozjechany itd. Każdego roku. Gama możliwości i reperkusji jest tutaj niesłychanie szeroka. Prawdopodobieństwo, że ten sam Polak stanie się ofiara kul z mysliwskiej dwururki leży gdzieś w granicach 1:2-5 000 000. Tak, tak, zgadza siem: milionów. Proszę Szanownej Parafii. Żeby nie było niejasności. Ryzyko, że ten sam Wajrak, trzesący portkami z powodu zagrożenia bucami w zielonych kapelusikach z piórkami, wpadnie pod samochód bądź ktoś mu wpadnie pod samochód jest kilka tysięcy razy większe. Fakt. Wydawałoby się oczywisty. Mimo tego redaktor nie boi się kilka tysięcy razy bardziej samochodów, lecz dokładnie odwrotnie. Kilka tysięcy razy bardziej boi się tego co jest realnie kilka tysięcy razy mniejszym ryzykiem. Czy to jest logiczne? Czy to jest racjonalne? Nie. To jest całkowicie nielogiczne i całkowicie irracjonalne. To jest właśnie „The Base Rate Neglect”. Na tę przypadłość cierpi w zasadzie każdy z nas. Nie jesteśmy w stanie ocenić znaczenia określonych wydarzeń na podstawie prawdopodobieństwa ich wystąpienia, lecz oceniamy ich wagę na podstawie rzeczywistych lub wyimaginowanych zagrożeń związanych z tymi wydarzeniami. The Base Rate Neglect rzutuje na nasze opinie i postępowanie. Indywidualne i kolektywne - w polityce, gospodarce i w życiu codziennym. Przybierając niekiedy pożałowania godne formy. Tak jak w Teremiskach.
               
Ktoś, a na pewno większość czcicieli ekologicznego guru z Teremisek zarzuci, że przecież buców w zielonych kapelusikach jest dużo mniej niż aut i kierowców i to stąd bierze się owa dysproporcja w postrzeganiu ryzyka i zagrożenia. Wystarczy jednak znowu sięgnąć po kalkulatorek, coby sobie wyliczyć, że jeździ u nas kole 20 milionów kierowców i to oni są właściwym zagrożeniem, produkując corocznie 40 000 rannych i trochę trupów. Kobiet, dzieci, młodzieży, starców oraz ekologów najprawdopodobniej też. Tych ostatnich rzadko bo rzadko, ale zawsze. Na ok. 500 statystycznych polskich „rajdowców” przypada co roku 1 ranny albo trup. Ludzki. Taki współczynnik trupo- i inwalidoróbstwa w szeregach rodzimych nosicieli dwururek przy pomocy tego sprzętu oznacza, że buce w zielonych kapelusikach musieliby powodować rocznie ponad 2000 wypadków z bronią (żeby wyszedł „kierowcowy” stosunek 1:500) . Efektywnie ich udziałem jest kilka, kilkanaście zdarzeń w roku. Paradoksalnie, wybiórczo wystraszony redachtor sam stanowi statystyczne zagrożenie do kilkuset razy większe dla siebie i innych niż pałętający się po polach i lasach gość w zielonym kapelusiku z piórkiem. I dubeltówką. Mimo że redachtor nie posługuje się cholernie niebezpiecznym sprzętem służącym do zabijania tylko niewinnym ekologicznym SUV’em o pojemności trzech litrów. Zużywającym 17/100. Nie wiadomo czy redachtor o tym wie, ale w 100% wiedzieć nie chce. Woli się bać. Czy jest w stanie sobie uświadomić jakie niebezpieczeństwo stanowi sam dla prawie 40 milionowego Narodu? Wątpliwe. Nawet gdyby był w stanie i z racji zagrożenia, które stwarza jako kierowca udawał się codziennie do doktora od czubków (co zaleca bucom w zielonych) to i tak by nie pomogło zmniejszyć ryzyka jakie obiektywnie stwarza będąc „władcą szos” za kierownica SUV’a o gabarytach małej ciężarówki. Choć redachtorowi piszącemu raz, że jest wściekły, innym razem, że się boi, taka wizyta zapewne by nie zaszkodziła.

Papierek od psychologa czy psychiatry nie jest bowiem czynnikiem decydującym o częstotliwości wypadków ani na drodze, ani na polowaniu. Można się o tym przekonać przez proste porównanie jednej i drugiej wypadkowości w warunkach i w krajach, gdzie badania tego typu od kierowców i myśliwych nie są wymagane, a tragedii, bólu i śmierci jest mniej bądź dużo mniej. Do przekonania się o powyższym nie potrzeba wiedzy geniusza z Teremisek tylko paru kliknięć. To może sobie uzmysłowić każdy kto posiada komputer i umie się nim posługiwać. Jak ktoś nie chce, nie może i nie umie, zawsze może założyć pampersy. Nie pomogą, ale ulżą. Miejmy nadzieję.

Czy powyższe ma służyć udowodnieniu, że buców w zielonych kapelusikach nie należy się bać? A zacząć dygotać jak się zbliża osobowa półciężarówka ekologicznego redachtora? Otóż NIE. Pomijając nawet to, że taki buc – nawet nieuzbrojony – może przecież dać w mordę. Albo samemu dostać i podać do prokuratora. Lub o kimś coś nieładnie powiedzieć bądź napisać. Co jest dużo prawdopodobniejszym.

Rzecz się kręci w istocie wokół karabinu, strzelby - broni służącej a priori do zabijania. W przeciwieństwie do samochodów, którymi podobno się tylko jeździ. Stąd biorą się strach, obawy, nieufność, zastrzeżenia – krótko mówiąc – emocje. Emocje, których nie budzi ani pojazd, ani łyżka, w której podobno można kogoś utopić. Emocje zasadne i mniej zasadne, aż po budzące litość. Tak jak fobie redachtora Wajraka. Ale o tym – po tym. I dlaczego myśliwi panu redachtorowi Wajrakowi w zasadzie wdzięczni być winni – też.

Amen.

Na razie jeszcze raz usilny apel do ludzi dobrej woli. POMÓŻCIE  REDACHTOROWI!!!! Dotychczasowe dostawy pampersów starczą mu jedynie na kilkadziesiąt pobytów w lesie. To stanowczo za mało, żeby w tym czasie  mógł uratować dla nas przyrodę ojczystą!!! Poza tym, kiedy redachtor jest w lesie stanowi mniejsze zagrożenie na polskich drogach – dla dzieci, kobiet, mężczyzn, starców i ekologów też.

piątek, 22 sierpnia 2014

Pomoc humanitarna dla Adama Wajraka już w drodze!

Z zagranicznej filii „buców w zielonych kapelusikach z piórkami” ruszyła w drogę do Teremisek pomoc humanitarna dla Redachtora Wajraka – czyli przesyłka z pampersami na każdą pogodę. Zawartość pozwoli Redachtorowi co najmniej 20 razy w bezpieczny sposób spotkać się z myśliwymi. Bez szkód w bieliźnie.



Przy pakowaniu pomocy humanitarnej dla dziennikarza GW asystowała również Raja. Mimo że Raja naraziła się kilku myśliwym gryząc ich po łydkach, nie boi się jednak typów w zielonych kapelusikach z piórkami. Wręcz przeciwnie.


Do Pana Redachtora Wajraka załączyliśmy list o następującej treści:
Szanowny Panie Adamie!
 Wstrząsneła nami lektura tytułu Pańskiego komentarza w Gazecie Wyborczej z 19.08.2014 i Pańskie wyznanie, iż boi się Pan myśliwych. Załączamy komplet pieluch dla dorosłych. Środka, który co prawda nie pomoże zwalczać uczucia strachu przy spotkaniu kogoś w zielonym kapelusiku, jednak ekstremalnie złagodzi jego skutki. Mając nadzieję, że nasza pomoc stanowić będzie dla Pana dużą ulgę w kontynuacji wysiłków na rzecz ochrony polskiej przyrody.
Z wyrazami współczucia, uznania oraz najwyższego szacunku,
Kolektyw bloga “Buce w zielonych kapelusikach z piórkami"
P.S. W przypadku gdyby rozmiary bądź kolorystyka przesłanych pieluch nie były w Pańskim guście, prosimy o ich dostarczenie do Domu Pomocy Społecznej "Rokitnik" przy ul. Centura 2 w Białowieży, tel. 0048 85 681 24 24/85 681 25 08.
 Achtung!

Dom Pomocy Społecznej Rokitnik z chęcią przyjmie tego rodzaju dary. Ustaliliśmy to już wcześniej (o czym można się przekonać dzwionią lub mejlując do powyższej placówki).
W tym miejscu mamy prośbę do ludzi dobrej woli, gotowych wesprzeć Pana Wajraka, aby wysyłali w miarę możliwości pomoc w oryginalnym opakowaniu. To mogą być pojedyncze pampersy, jednak przez wgląd na to, iż mogę środki te (o ile sam Redachtor ich nie zużyje) służyć będą ludziom rzeczywiście potrzebującym, prosimy o powstrzymanie się od robienia sobie jaj i wysyłania do Teremisek używanych pieluch bądź nieużywanych bez opakowań.

Prosimy koniecznie załączyć do list do Pana Wajraka, przypominający mu gdzie może przekazać nadwyżki, których sam nie potrzebuje.

Przesyłki można też kierować do redakcji Gazety Wyborczej w Warszawie przy ul. Czerskiej 8/10 z prośbą o bezpośrednie przekazanie do rąk Pana Wajraka.
Z tego co i ile dotrze do Domu Pomocy Społecznej można będzie się przekonać czy ogarnięty fobiami, potrzebujący Redachtor jest człowiekiem, który posiada STYL, czy raczej dziennikarzem. Gazety Wyborczej.

Jeszcze raz apelujemy o przesyłanie pomocy!

niedziela, 1 czerwca 2014

OBWIESZCZENIE

Drogie Parafianki, Drodzy Parafianie, drogie Dzieci! 

Pierdolnąwszy dzisiaj tornistry tam gdzie ich miejsce...


...pragniemy zakomunikować, że postanowiliśmy jednogłośnie zrobić se wakacje.


HURRA, HURRA, HURRA!

Dziękujemy WAM i oczywiście zapraszamy na drugi sezon z bucami.

Dasz Bur!

piątek, 23 maja 2014

Przyjemność zabijania. Cz. II


Asche ma sporo racji, jednak nie do końca mówi jak jest. Po pierwsze, aby myśliwy mógł polować, oprócz zielonego kapelusika i bajeranckiej dwururki, musi mieć przede wszystkim „zezwolenie“ społeczne. Te zaś nie wynika ze zrozumienia dla realizacji określonych skłonności na zwierzątkach, lecz z całkiem przyziemnych i racjonalnych powodów.

Po drugie, wyznania Asche takie jak: 
„[…] w łowisku doznaje nieograniczonej radości – to wsłuchiwanie się w naturę, czajenie się, podchodzenie, siedzenie i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, upolowanie zwierzyny, by potem z przyjaciółmi przygotować cudowne jedzenie…“ 
podlane jego erotyczno-łowieckim sosem, choć zaskakująco trafne i łatwoprzyswajalne dla ewentualnego rozmówcy, siłą rzeczy stanowią uproszczenie.

Psychologia bowiem nie jest gładka, o czym możemy przekonać się dzięki pracy prof. Dietmar’a Heubrock’a, kierownika Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen, zajmującego się m.in. psychologią myślistwa. Okazuje się, że w przypadku zdecydowanej większości buców w zielonych kapelusikach zabijanie wiąże się ambiwalentnymi odczuciami. Gdy po udanym strzale zwierzyna pada, najpierw ogarnia nas radość, w którą po pewnym czasie wkrada się żal. Jak mówi Heubrock: 
„to jest normalne, gdyż jako ludzie nie posiadamy wyłącznie jednowymiarowych uczuć. Za to stale towarzyszy nam konglomerat mieszanych uczuć. Tak powinno być, tak funkcjonuje nasza samokontrola – jesteśmy w stanie przeanalizować i uzasadnić nasze działania. U radykalnych, ideologicznie zaślepionych ludzi zostaje ów uczuciowy miszmasz sztucznie, przez pranie mózgu, ujednolicony. Takie osoby nie analizują swoich poczynań. W przeciwieństwie do tych, którzy właśnie z powodu mieszanych uczuć ciągle zadają sobie pytania. Nie inaczej powinno być w przypadku myśliwych. Wraz z upływem lat konglomerat ulega zmianom – im człowiek starszy, tym częściej nachodzi go refleksja. Ta zaduma wysuwa się na pierwszy plan, stanowczość rzadko bierze górę. Sędziwi myśliwi chętnie spędzają cały wieczór w łowisku, gdzie napawają się widokiem i często odpuszczają strzał, pozwalając „wyszumieć się“ młodzieży lub gościom“.
Jednak, jak dodaje Heubrock: 
„nie oznacza to, że nie zdarzają się pośród nas (myśliwych) warianty patologiczne“.
Kapitalny przykład psychopatologii stanowi wyznanie patrona naszego ewentualnego Zenona Kruczyńskiego: 
„gdy zwierzę na twoich oczach po strzale padnie, to na tę chwilę, w tej sekundzie, czujesz się wszechmocny, masz poczucie całkowitego, absolutnego panowania – jesteś Panem Wszechmocnym. Jeśli darujesz życie i nie strzelisz, to też czujesz się Panem, tym razem Wielkodusznym. Zawsze wygrywasz.“
Odsetek takich „panów życia i śmierci“, którym chodzi właśnie o siłę/władzę i dominację sięga wśród myśliwych kilku procent. Tak wynika z badań, przy czym nie jest to właściwie przypadłość łowiecka. Wystarczy wstawić wypowiedź Kruczyńskiego w nieco inny kontekst: 
"gdy pracownik na twoich oczach się upokorzy, to na tę chwilę, w tej sekundzie, czujesz się wszechmocny, masz poczucie całkowitego, absolutnego panowania - jesteś Panem Wszechmocnym; jeśli darujesz i nie zwolnisz go z pracy, to też czujesz się Panem, tym razem Wielkodusznym; zawsze wygrywasz", 
aby uzmysłowić sobie, iż postawy tego typu mogą znacznie bujniej rozkwitać w innych strukturach z jednoznacznie ustalonym systemem zależności niż na polowaniu.

Mając wszystko powyższe na uwadze, spróbujmy pójść krok dalej w naszych rozważaniach.

Jeden z niniejszych autorów postawił ongiś tezę, z którą drugi musiał się kilka razy przespać, aby zakląć i dojść do wniosku, że ów stary cynik znowu ma rację. Brzmiała ona: poluje = zabijam. Niby niegroźnie, jednak zdecydowanie bardziej pikantne było jej rozwinięcie: lubię polować = lubię zabijać. Przypuszczalnie większość myśliwych czytających nasz tekst będzie gotowa długo polemizować z powyższymi równaniami. I dobrze. Choć niepotrzebnie, albowiem wszelkie dywagacje, bawienie się w niuanse i niuansiki fundamentów przedstawionych tez nie podważą. Problem leży gdzie indziej – w opinii publicznej. Pomyślmy jakie wyniki przyniósłby sondaż z „pytaniem“: poluje = zabijam (TAK lub NIE)? Obawiamy się, że druzgocące dla samopoczucia wielu postrzegających tę sprawę w sposób odmienny. Albo… „wszyscy się mylą“, „nie rozumieją“ etc.

Polowanie i zabijanie są ze sobą ściśle powiązane. Jedno bez drugiego nie istnieje. Zabijanie jest celem polowania. I, niestety, całym problemem w temacie. Redukowanie łowów do samego aktu ukatrupienia zwierzyny, będące wyrazem bambistycznego „kompleksu śmierci“, prowokuje myśliwych do nieudolnej obrony, polegającej na negacji wyżej postawionych tez poprzez próby niejako rozdzielenia pojęć polowania i zabijania tudzież odmiennego ich akcentowania. Tak ukierunkowana polemika nieuchronnie prowadzi do utraty wiarygodności. W skrajnym przypadku można sobie nawet zafundować kompromitującego „samobója“, co przytrafiło się Grzegorzowi Russakowi w programie „Grzechy po polsku“ na antenie TVP2. Przeanalizujmy również fragment opublikowanego na łamach BŁ wywiadu z Zenonem Kruczyńskim:
Możemy nie zgadzać się co do motywacji wszystkich myśliwych, ale przecież większość łowców nie jedzie do lasu pchana żądzą mordu, lecz po to, żeby poczuć bliskość przyrody, podziwiać jej piękno.
Dlaczego w takim razie wjeżdżają do lasu uzbrojeni i muszą podziwiać to piękno z załadowanym, odbezpieczonym sztucerem?
Widać tu jak na dłoni, iż próba obrony przed zarzutem „polowania z żądzy mordu” w gruncie rzeczy sprowadza się do walenia głową w mur pt. „poluje = zabijam”, polegającym na usilnym udowadnianiu, że „nie tylko”, „tylko częściowo”, „nie każdy”… Powyższa wypowiedź stanowi potwierdzenie słów Florian’a Asche: myśliwi boją się otwarcie przyznać, że ich działalność ma na celu głównie uśmiercenie określonych zwierząt.

Powiedzmy sobie szczerze, idziemy z flintą do lasu z zamiarem jej użycia. Proste. Nie bardzo więc rozumiemy gorączkowe zapewnienia, że my, myśliwi, zapuszczamy się w knieję przede wszystkim po to, aby powąchać kwiatki, posłuchać ptaszków, pooglądać zwierzątka, a ta fuzyjka stanowi tylko taką dekorację, rzadko używaną i w ogóle… Czy ktokolwiek z nas spotkawszy wędkarza z wędką w wodzie dałby wiary jego tłumaczeniom, że on jedynie robaczka kąpie? Ryb nie łapie, tylko wędkuje? Pewnie, wiele rzeczy można sobie wmówić, ale jak postronni mają w nie uwierzyć?

Pochłonięci kontrproduktywnym udowadnianiem, że nie jesteśmy wielbłądami, w ogóle nie próbujemy pytać: poluję = zabijam - OK., i co z tego? Jakie reperkusje z tego wynikają? Jakie normy naruszam? W przypadku rozmowy z bambistami uznającymi zabijanie (ogólnie lub rekreacyjne) za złe, niemoralne, chore etc., warto zadać kolejne pytania. Naturalnie, mogą oni filozofować do woli, ale ekologii nie przeskoczą. Szarpiąc strunę moralności, pomijają drugą stronę medalu zwanego śmiercią. A ta jest wpisana w prawidłowe funkcjonowanie populacji i ekosystemu. Śmierć oznacza również życie. W jaki więc sposób owa „ekologiczna”, służąca podtrzymywaniu, nie zaś wyniszczaniu życia, śmierć jest zła/niemoralna/chora? W tym kontekście wypada dopytać: co za różnica kto lub co tę śmierć spowoduje – skoro człowiek też jest elementem przyrody?  

Spotykając się natomiast z zarzutem „czerpania przyjemności z zabijania”, który służy zakwalifikowaniu myśliwych do „czubków”, śmiało drążmy dalej: a dlaczego zabijanie musi być nieprzyjemne? Jeśli celem określonej działalności – np. udziału w wojnie, polowaniu czy pracy w ubojni – jest właśnie zabijanie, to dlaczego nie cieszyć się ze zniszczenia wrogiego tanku, zastrzelenia taaaakiego dzika lub odwalenia szychty, w której uśmierciło się więcej świniaków niż zwykle? Przecież wszystkie te rzeczy są legitymizowane, dozwolone, pożyteczne. Żadna z powyższych grup nie porusza się poza marginesem. Więc o co tak naprawdę chodzi? Jakie są racjonalne przesłanki do dyskredytowania tej czy innej działalności, wymuszania określonych zachowań? Czy żołnierz, myśliwy, rzeźnik i inni zajmujący się zabijaniem, muszą odczuwać nieprzyjemność? Czy dotyczy to wyłącznie myśliwych?

Z kolei krytyka łowiectwa uprawianego przez wszelkiej maści biznesmenów, lekarzy, adwokatów etc., stanowi całkiem wdzięczny temat. Wszak między dyskutantami panuje pełna zgoda, że zarówno rzeźnik jak i myśliwy zabijają świnię tudzież jelenia, ponieważ istnieje taka konieczność. Jakie więc znaczenie ma to, że kabana ktoś zabił w pracy, a jelenia w ramach uprawianego hobby? Jakie racjonalne przesłanki decydują o tym, iż śmierć jelenia z ręki myśliwego ma być czynem nagannym, zaś zabicie świni przez rzeźnika już nie?

Wracając do postawionego na początku pytania "co możemy zrobić?", wypada odpowiedzieć, że wobec preferowanej przez myśliwych postawy strusia istnieje alternatywa. Wymaga jednak odwagi. W dzisiejszych czasach nie wystarczą solidne argumenty przemawiające za łowiectwem. Jeśli chcemy polować - a nie wyłącznie przyglądać się jak ktoś poluje za nas - musimy zadbać również o umiejętność komunikowania społeczeństwu osobistych motywów i emocji. Im szybciej to zrozumiemy, im szybciej to zrobimy, tym szybciej uzbroimy się w cenne informacje. Badania takich naukowców jak wspomniany prof. Dietmar Heubrock są na wagę złota. Oczywiście, nie sprawią one, że nasi przeciwnicy nagle zmienią zdanie i zaczną szturmować kursy łowieckie, ale przynajmniej będziemy w stanie przedstawić spójny obraz, którego nie będziemy musieli się wstydzić, którego nie będzie można najzwyczajniej wyszydzić czy zignorować i który wreszcie nie wzbudzi u statystycznego Kowalskiego podejrzeń, że my, myśliwi, mamy przed nim coś do ukrycia.

Warto zauważyć, że formułowanym wobec naszego środowiska zarzutom często brakuje racjonalnych podstaw. Pomimo tego funkcjonują one w przestrzeni publicznej, stając się z czasem „normami”, które wpływają na myśliwski byt. To właśnie obawa przed nagonką bazującą na bzdurnej i obłudnej argumentacji spowodowała, że prezydentem został fotograf z PZŁ. Tym samym przyznano rację tym, którzy z owymi argumentami wystąpili. Rekreacyjne zabijanie zwierząt zostało uznane za naganne, nieprzystające do pełnionego urzędu. Choć oczywiście mleko rozlało się już wcześniej.

Przyjemność zabijania. Cz I


Upłynęło już całkiem sporo wody w Wiśle, odkąd na łamach ŁP (10/2012) Maciej Łogin poruszył temat trudnych pytań kierowanych pod adresem buców w zielonych kapelusikach z piórkami. Te pytania, o które chodziło dziennikarskiemu wydze, nie są trudne. Po prostu – wynikają z ducha czasów, w jakich przyszło nam żyć i polować. Dotycząc bowiem życia, śmierci i zabijania – a więc kwestii traktowanych w społeczeństwie jako coraz bardziej intymne, wstydliwe, werbalnie starannie kamuflowane – sprawiają, iż problematyczne może być wyłącznie udzielenie na nie odpowiedzi. Sugerowana przez dziennikarza, określającego siebie mianem “kutego na cztery nogi w temacie”, ucieczka przed tymi pytaniami tudzież ich ignorowanie stanowi w gruncie rzeczy kapitulację – przyznanie racji pytającym, kwestionującym sens współczesnego łowiectwa. Niestety, brak odpowiedzi też jest odpowiedzią. Znakomitymi przykładami obrazującymi skutki zalecanej przez wspomnianego felietonistę postawy, polegającej na chowaniu zakutej części w piasek, są batalie dotyczące zakazu polowań na ptactwo lub innej maści drobnicę. „Po co zabijać ptaszki? Po co zabijać zajączki?“ – te pytania pojawiają się w różnych częściach globu, zaś w ostatnim czasie coraz bardziej natarczywie są formułowane również w Polsce (akcja „Niech żyją“, rozkręcana przez Pracownię, pardon, Rozróbnię na Rzecz Niektórych Cfaniaków i ex-buca Zenona Kruczyńskiego). Efekty wprowadzenia takowych ograniczeń można prześledzić na przykładzie niektórych krajów Zachodniej Europy, gdzie koledzy Pracowni & Co. odnieśli „sukces“ w postaci zastąpienia ołowiu gazem a myśliwych zawodowymi killer‘ami – oczywiście w ramach praktykowania ochrony przyrody. Powyższe warto skonfrontować z aktywną postawą innych nosicieli zielonych kapelusików z piórkami, którzy dzięki umiejętnej argumentacji, popartej odpowiednimi działaniami, potrafili oddalić widmo ograniczenia bądź zakazu łowów na zwierzynę drobną. Jednak panta rhei, współczesne łowiectwo wymaga nieustannej pielęgnacji. Nietrudno zatem wykoncypować, że sterczący znad piachu kuper felietonisty nie jest adekwatną odpowiedzią na objazdowy cyrk Pracowni z animatorem Kruczyńskim w roli głównej.

Nasz tekst nie jest próbą znalezienia złotych ripost na owe „trudne pytania“, postaramy się jednak zasygnalizować pewne zjawiska, proponując niejako kierunek podejścia do problemu.

Na początek zastanówmy się nad podstawową kwestią, czyli czego właściwie dotyczy krytyka współczesnego łowiectwa? Szukając odpowiedzi na powyższe pytanie, po raz wtóry warto przypomnieć o dobrodziejstwach socjologii, a konkretnie gałęzi zajmującej się ochroną środowiska. To m.in. dzięki niej możemy poznawać złożoność zjawiska określanego przez naukowców mianem fenomenu/syndromu bambi (BŁ „Zdaniem myśliwego“ 10/2011, 1/2014, blog). Owo zróżnicowanie pozwala bowiem wyodrębnić wśród krytyków łowiectwa pewne grupy. I tak część z nich jest zdeklarowanymi przeciwnikami zabijania w ogóle, a zwierząt dzikich w szczególności. Grupa ta - prezentująca często infantylny stosunek do przyrody połączony z postrzeganiem Homo sapiens sapiens jako złowrogiego przybysza z obcej planety – kładzie silny nacisk na aspekty moralne (przykazanie „nie zabijaj“), traktując dzikie zwierzęta jako istoty słabe, bezbronne, zasługujące na nadzwyczajną opiekę. Pewną rolę odgrywa tu również kompensacja archaicznego strachu przed śmiercią, potęgowanego – zwłaszcza u kobiet – wczuwaniem się w myśliwskie ofiary. Jednak ów bambistyczny radykalizm stanowi margines. Znacznie częściej artykułowana - a przez to znacznie bardziej istotna z punktu widzenia naszego środowiska – jest krytyka formy współczesnego łowiectwa. Przedstawiciele tego odłamu bambizmu, uznając zasadność regulacji pogłowia dzikich zwierząt, koncentrują się na tym kto, na co, i jak poluje. Wyrażają więc sprzeciw wobec zabijania w ramach spędzania wolnego czasu, uważając myślistwo rekreacyjne za amoralne i odmawiają temu zajęciu racjonalności. Racjonalnym zaś jest dla nich „bezemocjonalne“ zastrzelenie zwierzęcia przez zimnego profesjonalistę wykonującego obowiązki służbowe. Tym samym zachodzi „cudowna“ przemiana - morderca w zielonym kapelusiku z piórkiem przestaje być mordercą, stając się w gruncie rzeczy kimś pożytecznym – podobnie jak rakarz. Niezbyt symapatyczny, lecz akceptowalny. Grupa ta operuje również zarzutami niemoralnego postępowania myśliwych, wskazując na „brak dawania szans zwierzynie“, stosowanie podstępu (nęcisko, rykowisko, jak na dzika to tylko z rohatyną a zająca najlepiej ścigać na piechtę itd.). Ponadto, często można spotkać się z negacją sensu polowań na niektóre „neutralne“ gatunki. Co wręcz jaskrawie zostało uwypuklone w dyskusjach dotyczących łowów na ptactwo a od niedawna również na borsuki.  

Powiedzmy sobie szczerze – współcześni hobby-myśliwi nie bardzo potrafią w całym tym galimatiasie się odnaleźć. Osaczeni w mateczniku strzelają drobnym śrutem we wszystkie strony. Wystarczy zapoznać się z treścią internetowych bojów. Tymczasem warto sobie uzmysłowić, że nie każdy „zielony“ jest przeciwnikiem polowań. O ile ekolodzy są generalnie środowisku myśliwskiemu niechętni, to zdecydowanie antyłowieckie postawy prezentuje jedynie dość głośna mniejszość. Reszta doskonale zdaje sobie sprawę z racjonalności i konieczności regulacji populacji dzikich zwierząt. Choć – jak wyżej napisano – nie zawsze podziela zdanie na temat formy łowiectwa. Nawet wśród zdeklarowanych i praktykujących wegetarian zwolennicy absolutnego zakazu polowań nie stanowią większości.

Oczywiście granica między opisanymi postawami i związanymi z nimi poglądami jest płynna. Zarówno ortodoksyjni jak i mocniej stąpający po ziemi bambiści mogą korzystać z identycznej argumentacji, co sprawia wrażenie mówienia jednym głosem i jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Najlepszy przykład stanowią często podnoszone zarzuty „zabijania dla przyjemności“ czy „polowania z żądzy mordu“, które stały się sztandarowymi hasłami i zarazem jednym z najważniejszych oręży w krytyce współczesnego łowiectwa. Warto w tym miejscu przytoczyć wypowiedź rzecznika Królewskiego Holenderskiego Związku Łowieckiego: 
„przeciwnicy łowiectwa w Holandii od dawna opierają się w swoich atakach na rekreacyjnym aspekcie łowiectwa. Ich podstawowym zarzutem jest całkowity sprzeciw wobec sytuacji, w której ktokolwiek czerpie jakąkolwiek przyjemność z polowania“. 
Oczywiście nie jest to wyłącznie pomarańczowa przypadłość. Do zajęcia się tą problematyką powołano np. w Niemczech z inicjatywy DJV zespół z udziałem specjalistów z dziedzin nauk społecznych. Nawet nie będziemy pytać co na tym polu robią władze PZŁ. Nie wypada znęcać się nad ludźmi, których zasoby wyobraźni są odwrotnie proporcjonalne do powierzonych im zasobów finansowych.

Tylko… jak z powyższym poradzić ma sobie osierocona dziatwa Zrzeszenia, czyli MY, statystyczni buce w zielonych kapelusikach z piórkami?

Właśnie. Dlaczego polujemy? Dlaczego zabijamy? Czy czerpiemy z tego radość? Proste pytania, na które w naturalny sposób oczekuje się od nas prostych, kontretnych i wiarygodnych odpowiedzi. Tymczasem myślistwo to niebywale złożona materia. Na tyle złożona, że przyciśnięty tymi pytaniami do muru myśliwy w pierwszej chwili się zatyka, w drugiej prosi o ich powtórzenie, w trzeciej zaczyna dukać – bynajmniej nie o tym dlaczego on poluje, lecz o tym dlaczego się poluje. Opowiada więc o konieczności ochrony zwierzyny i regulacji jej pogłowia, strasząc astronomicznymi liczbami dzików i jeleni, których mlaskanie roznosi się z pól aż po centra wielkich miast. Jednak często nie takiej odpowiedzi oczekuje ów rozmówca. On pyta o motywy osobiste. To jest symptomatyczne pomieszanie z poplątaniem w sferze argumentacji.

Z czego może wynikać? Hmm… sprawa jest dość zniuansowana.

Wg. Florian‘a Asche, niemieckiego adwokata, myśliwego i autora sensacyjnej książki „Polowanie, seks i jedzenie zwierząt“ przyczyną jest strach: 
„myślistwo, tak jak wszystko co ze wsią związane, znajduje się pod silnym naciskiem miejskiej cywilizacji. Zarówno politycznym jak i medialnym. Publikowane są niepochlebne opinie o polowaniach i myśliwych. A ponieważ owa presja jest tak wielka, my, myśliwi boimi się powiedzieć o co tak naprawdę chodzi, co nas emocjonalnie napędza. Próbujemy zyskać sympatię poprzez opowiadanie o opiece itd. jednak to działa w ograniczonym stopniu, ponieważ nie stanowi całej prawdy. Oczywiście, w tym wszystkim jest też motyw ochrony, ale rozstrzyga wyłącznie instynkt drapieżcy. Potrzeba nam odwagi, aby to wyznać“.
Trudno nie zgodzić się z powyższą wypowiedzią. Jednak mamy do niej małe zastrzeżenie. Aby odpowiedzieć na pytanie „dlaczego poluję?“ – czyli znaleźć, nazwać i wyrazić to co nas napędza, konieczne jest podjęcie jakiejkolwiek próby zajrzenia w samego siebie. Większość myśliwych takiej próby nie podejmowało i nie podejmie. Czują, że coś pcha ich w knieję, ale nie potrafią i nie potrzebują tego zdefiniować. Bo i po co? Na codzień, w swoim środowisku rozumieją się ze wszystkimi bez słów. Stąd też wynika podstawowa trudność gdy przychodzi odpowiedzieć na owe krótkie, pozornie proste pytanie. Asche, zmęczony ciągłym usprawiedliwaniem się, podjął taką próbą. Zaś efektem jego rozważań jest książka, w której dokonuje licznych paralel między polowaniem a seksem, albowiem zarówno jedno jak i drugie mają do czynienia z instynktem, który nikomu nie musi się tłumaczyć. Dziś mówi otwarcie: 
[…] poluję z pasji, z żądzy, dla zmysłowej przyjemności. Dlatego, że można bez żadnego filtra doświadczać przyrody. I najważniejsze: można coś upolować/zabić“. 
Przy czym nie akceptuje typowych myśliwskich zapewnień o łowach z pobudek ekologicznych, altruistycznych itp.: 
to po prostu nie pasuje do sposobu w jaki myśliwi zachowują się między sobą. Ta niebywała radość, to „Darz Bór!”, ta wrzawa myśliwskich rogów, ta duma z trofeum – jeśli mając to wszystko na uwadze potrząsasz głową i utrzymujesz, że polujesz wyłącznie z pobudek ekologicznych, to jest to nonsens, który każdy przejrzy. W końcu nikt nie twierdzi, że uprawia seks w celu zapewnienia istnienia ludzkości“.  
 CDN.

czwartek, 15 maja 2014

Towarzyszkom łowów wszystkiego najlepszego z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet!


Być może, a raczej na pewno, życzenia są odrobinę spóźnione, ale redachtorzy tego bloga nigdy nie grzeszyli specjalnie punktualnością. I z tego względu mamy nadzieję, że te parę dni poślizgu ze złożeniem życzeń Solenizantki nam wybaczą.

Jeśli idzie o kobiety i polowanie to różni ludzie różnie na ten temat się wypowiadają. Tutaj na przykład dywaguje dwóch samczyków:
 - Widzę ważny, wspierający myślistwo udział kobiet w tym wszystkim. Żony myśliwych mają na stole dziczyznę, robią uczty imieninowe czy inne. Czują się wtedy lepsze od innych kobiet. Wiem to z ich relacji.
- Pewnie odzywa się w tym jakiś kobiecy atawizm, zgodnie z którym poczucie wartości samicy wzrasta, jeżeli została wybrana przez samca zwycięzcę. W ten sposób kobiety współuczestniczą w reperowaniu męskiego samopoczucia partnera.
Samczyk pytajoncy to nasz znajomy Zenon- predystynowany na świętego naszego nowego - Kruczyński a samczyk odpowiadajoncy to Wojtek Eichelberger. Też filozof.

Fakt, że na polowaniu ostatnio jakby częściej widać polujące kobiety. I do lamusa historii przechodzi okres, gdzie polowanie było przeważnie dla mężczyzn hobby, którego uprawianie pozwało na całonocne przebywanie poza domem oraz  powrót o świcie w rodzinne pielesze, w odorze alkoholu przy jednocześnie relatywnie wysokiej akceptowalności tego rodzaju spędzania wolnego czasu przez niepolującą połowę gospodarstwa domowego. Pod warunkiem naturalnie, że się śmierdziało wódką marki Finlandia a nie jakimś Prosecco a gumofilce w bagażniku były choć trochę zabłocone. Trzeba się po prostu z tym pogodzic – jak z wieloma innymi zjawiskami, które zachodzą w naszym kręgu kulturowym. Gdzie nieobecność jednej z płci na polowaniu była co prawda widoczna, choć relatywna i raczej nie wynikała z jakichś atawizmów, o których posuwają powyżej dwa filozofy, z których jeden nie może w ogóle a drugi już nie może. Polować. Na zwierzęta.

W naturalnej maturze jest zresztą często tak, że samiczki są lepszymi myśliwymi niż samce. Weźmy takie gatunki drapieżników jak Panthera leo czy Lynx lynx. Samica odpowiedzialna za wychowanie i wykarmienie młodych zabija dużo więcej i efektywniej innych zwierząt niż przereklamowane samce, które w głowie mają jedynie seks i zapchanie własnego kałduna, co rzutuje istotnie na efektywność realizowanego przez nie pozyskania. Albo taki jaszczomb – w przypadku którego Mamusia Natura wyposazyła samiczkę w atrybuty w postaci większej masy i rozmiarów, co pozwala jej bez trudności upolować jakiegoś gacha, czyli dorosłego zająca. A mniejszy samczyk, jak ma pecha i trafi na co większego to zostanie najwyżej sam sflekowany. Dlaczego więc koleżanka Leosia czy Rysia nie ma być efektywniejnieszym łowcom i nie zaopatrywać kuchni w sarni comberek, który Leon czy Rysiu potrafią czasami lepiej przyrządzić?

Nie da się ukryć, że absencja kobiet na polowaniu wywarła spore piętno i doprowadzila do zaległości w wielu dziedzinach związanych z łowiectwem. Jeśli idzie np. o werbalizmy to na siłę i z maniakalnym uporem kreuje się nazwę własną „Diana”, które to określenie da się kombinować w formie Diana Basia czy Diana Krysia, ale już konfrontacja z Dianą Diana brzmi na pewno dumnie, lecz odrobinę dziwnie. Tak jak dziwnie, a czasami idiotycznie dla co wrażliwszych, brzmi nadęta akrobatyka werbalna uprawiana z tym pojęciem z mniejsza lub wiekszą pompą. Kwestia gustu. Samych Dian też. Obecność kobiet uprawiających zdominowane dotychczas przez samczyków hobby doprowadzi z pewnością do zmian w samym środowisku. Na przykład do złagodzenia obyczajów. Uważny czytelnik tego tekstu, poświęconego towarzyszkom łowów nie znajdzie tutaj na przykład żadnego określenia typu „kurwa” albo „chuj”. Bo tego się w obecności Dian nie używa. Nawet zamiast przecinka i nawet gdy przyjdzie czasami zacytować dosłowną wypowiedź koleżanki, która się poślizgnęła albo uszkodziła sobie makijaż.

W tym kontekście, drogie Solenizantki, życzymy normalnej normalności poza wszystkim najlepszym.

wtorek, 6 maja 2014

Bla…bla…bla…blaserowskie dzieło zakazane.


Nie ma dalszych chętnych na nagrody?

Powyższy filmik reklamowy znalazł sie na indeksie dzieł zakazanych. Podczas największych targów łowieckich w Europie, tegorocznych  „Jagd und Hund" w Dortmundzie. Organizatorzy – po konsultacjach z miejscowym Związkiem Łowieckim Nadrenii-Westfalii zakazali pokazywania owej krótkometrażówki w halach targowych „Westfalenhallen Dortmund GmbH“  (tak jak dwóch czy trzech innych podobnych dzieł). Czyli zły uczynek Kalego w zielonym kapelusiku z piórkiem.

Pojeb... znaczy odbiło im?

Sceneria, dramaturgia, podkład muzyczny - wszystko przecież gra. Widok Schwarzenegera w wersji light z 3-5 dniowym zarostem na twarzy, skaczącego jak kozica po kamieniach może spowodować, że niejedna myśliwka nabierze chęci. Chęci do nabycia takiego karabinu z jakiego szczela bohater. A z kolei buc w zielonym kapelusiku bez spódnicy może sobie wyobrazić, że z takim karabinem będzie tak samo skakał po tych górach. Mimo nadwagi. Co też może się przyczynić do wzrostu popytu. Na karabiny. No i te bajery na karabinie. A na koniec jeleń. Też niczego sobie. Estetycznie zastrzelony zgodnie z zasadami sztuki i dużymi rogami na łbie.

Czy obiekcje, które doprowadziły do zakwalifikowania tego dzieła jako „entartete Reklame“ dotyczyły hiperrealistycznego ujęcia z farbą, czyli krwią i kulami – tak wiernie, przy pomocy nowoczesnych metod obróbki obrazu wirtualnego oddanego? Aczkolwiek nie dla każdego do strawienia?

Otóż nie.

Zastrzeżenia wzbudził detal, który uszedł - uchodzi zapewne uwadze 99,98 % myśliwek zapatrzonych w Arnolda- bis, jego karabin, psa, krajobraz, 3-5 dniowy zarost i jeszcze większemu procentowi buców zapatrzonych być może w cuś innego.

Epilog filmiku nie jest właściwie polowaniem, w jakie twórcy spotu opakowali tę profesjonalnie sporządzoną reklamę. Dla kogoś, kto temu finałowi dokładniej siem przyjrzy - bez różowych okularów – jest to zabicie (dobicie?) rannego zwierzęcia, które kontuzji nabawiło się poza kadrem, w niejasnych okolicznościach. Strzał finalny jest więc strzałem łaski. Być może jeleń został wcześniej poszczelony lub odniósł rany w walce z rywalem?

To też część i konsekwencja polowania.

Ale wątpliwości wzbudziło coś innego. Zarzut wobec producenta tego obrazu dotyczył niejasności sytuacji, w której cierpienie zwierzęcia zostało być może przedlużone jedynie w celu wyprodukowania estetycznego i efektownego ujęcia. Czy ujęcia powstały zgodnie z etyką i deklarowanymi zasadami? Czy nie miało miejsca wątpliwe moralnie nadużycie? Najwyraźniej producent nie potrafił udzielić na to pytanie zadowalającej odpowiedzi. W każdym bądź razie organizator targów i związek łowiecki stanęli przy twardym NJET! Zły uczynek!

Decyzja o niedopuszczeniu tego spotu na targach w Dortmundzie wzbudziła sporo emocji i dyskusji w lokalnym środowisku myśliwych. Czy była zasadna? Czy wynikała z nadgorliwości i uległości wobec political correctness - zgodnie z duchem czasów? Czy bardziej z zastrzeżeń wobec manipulacji tego przekazu i etycznej strony jego konstrukcji?

Tak czy siak uznano, że w tym wypadku Kali w zielonym kapelusiku z piórkiem popełnił zły uczynek. Nie tyle ten co strzelał, co ten który ów, niezupełnie szczery przekaz ze strzelania „sformułował”.

Być może cenzor był w tym wypadku nadgorliwy, być może decydujące były czas i miejsce "przekazu”, bo filmik zapewne leciał na okrągło na targach w Sosnowcu czy Warszawie i pies z kulawą nogą nie zwrócił zapewne uwagi na łyżeczkę dziegciu w blaserowym miodziku alpejskim.


Ale całosć dowodzi, że ów balans z przekazem treści i formy łowiectwa jest dość trudny. Nawet na tych wyższych półkach.

środa, 30 kwietnia 2014

Dr Jekyll and Mr Hyde, czyli nie wódź nas na pokuszenie Panie Kruszewicz.


W marcowym numerze Braci Łowieckiej, który jednemu z członków kolektywu redakcyjnego naszego bloga udało się ostatnio podpierdolic w jakimś kiosku, odkryliśmy w dwóch miejscach jedno nazwisko i dwie różne wypowiedzi. W artykule „Odpuśćmy łysce“ dr Andrzej G. Kruszewicz przedstawia swoją opinię na temat postrzegania łowiectwia, szczególnie w kontekście polowania na ptaki. 12 stron dalej jego opinię cytuje Kamil Zamojski w publikacji „Praktyczna lekcja przyrody?“ dotyczącej kopenhaskiego żyrafobicia.

Co ma łyska do żyrafa (czyli młodego samca żyrafy)? - spyta czytelnik tego bloga.

Trochę ma. Wydaje siem nam.

Autor „Odpuszczenia łyskom“ krytykuje ekshibicjonizm krwawych zdjęć z polowania, przedstawiając jednocześnie w formie retorycznego pytania receptę na polepszenie wizerunku myśliwych, którą dr Andrzej G. Kruszewicz–Jekyll formułuje następująco:

Czy nie lepiej wygladają elegancko ubrani myśliwi stojący wyprostowani nad starannie ułożonym pokotem? Czy na stronach czasopism łowieckich trzeba publikować zdjęcia zakrwawionych zwierząt? Czas byśmy zaczęli poważnie traktować to, jak nas widzi przeciętny obywatel. Ma to bowiem ogromny wływ na przyszłość łowiectwa. Nie tylko w Polsce.

Stron tej samej gazety dwanaście później Kamil Zamojski przytacza opinie na temat zabicia i publicznego pocięcia na kawałki zwierzaka w ZOO, w której  Mr. Andrzej G. Kruszewicz–Hyde, doktor, komentuje kontrowersyjne wydarzenie w Kopenhadze:

Nieukrywanie faktu zabicia żyrafy, a wręcz zrobienie pokazu z jej ćwiartowania wpisuje się w strategię otwartości i racjonalności.

Dla nas znaczy to mniej wiecej tyle: gdy Kali publicznie wypatroszyć dzika albo oskubać dziką kaczkę, to jest zły, ekshibisjonistyczny  uczynek. Dobry, czyli racjonalny i uczciwy uczynek jest kiedy Kali przed kamerami porżnąć na kawałki żyrafa.

???

Negatywny wizerunek polowania  wśród mieszkańców miast, nie tylko wegetarian ale i zjadaczy burgerów demonstrowany przez doktora Andrzeja G. Kruszewicza na australijskim przykładzie na stronie 12 BŁ, da się zaobserwować również na innych kontynentach i w innych miastach, gdzie wędliny nie smakują tak ohydnie jak w Melbourne czy w Canberze. Jeśli jest coraz bardziej zauważalny, również u nas, to oznacza, że zbliżamy się do światowych standardów ery cywilizacji postindustrialnej – jest to wyraz konfliktu wokół postrzeganiania zwierząt i przyrody.

Nadzieje na załagodzenie tego konfliktu i poprawę wizerunku myśliwych przez „kulturalniejszą“ formę przekazu treści łowiectwa wydają nam się w tym kontekście płonnymi. Wyglancowane gumofilce i zielone kapelusiki wykreowane przez Armaniego nie powinny  miec specjalnego znaczenia.  Tak samo j;6ak pokazywanie  w przyszłosci  na łamach Braci Łowieckiej zwłok ubitych dzików wyłącznie po uprzedniej obróbce przez wizażystę pogrzebowego.

Krew, śmierć i cierpienie zwierząt są atrybutami polowania. Polowania ludzkiego i nieludzkiego. Polowania jako elementu procesów zachodzących w przyrodzie. A Matka Natura i humanitaryzm definiowany kręgiem „ludzkich” norm są pojęciami wzajemnie się wykluczającymi. Ludzkie polowanie stanowi w najlepszym wypadku balans między trybutem składanym z tytułu udziału myśliwego w procesach przyrodniczych i próbą jednoczesnego zadośćuczynienia normom i wartościom obowiązującym wewnątrz ludzkiej społeczności. W tym kontekście ów „balans” zawsze będzie przykuwać uwagę społeczeństwa lub jego części oraz bedzie przedmiotem krytycznych pytań odnośnie treści, formy i potrzeby ludzkich łowów. Dr Andrzej G. Kruszewicz–Jekyll zupełnie słusznie formułuje zastrzeżenia do bezmózgowia nemrodów praktykujących i demonstrujacych publicznie sceny mające ewidentnie znamiona niepotrzebnego znęcania się nad zwierzętami. Krytycznie wypada odnieść się jednak do propozycji „zmiecenia pod dywanik” wszystkich niewygodnych i brzydkich elementów łowów. Zamiast zastanawiania się nad wpisaniem Kalego w zielonym kapelusiku z piórkiem w nurt powszechnej  naszej hipokryzji codziennej, wypadałoby raczej rozważyć uczciwy przekaz wszystkich elementów łowiectwa. Wzorem żyrafobicia w kopenhaskim  ZOO, co do którego Mr. Andrzej G.Kruszewicz–Hyde nie ma zastrzezeń. I dr Andrzej G. Kruszewicz–Jekyll też chyba nie.
               
Czy jednak bucowi w zielonym kapelusiku z piórkiem zawsze uda się balans miedzy uczciwym przekazem łowiectwa i uwzględnianiem wrażliwości niepolującego odbiorcy przekazu?

To jest dość trudne. Nawet jak siem balansuje w gumofilcach marki Meindl.

P.S. Łyskom odpuścimy innym razem. Albo i nie.

sobota, 19 kwietnia 2014

Ale jaja, czyli leśno-hodowlane gusła Wielkanocne.


Jeden z redachtoruff tego bloga był jako dziecko – większe już trochę, ale zawsze – zmuszany do pracy. Redachtor musiał się opiekować stadkiem kur domowych w czasie nieobecności rodzicieli. Ktoś może powiedzieć „pestka”. Ale Psze Państwa  to było we wakacje! We wakacje!!! Na nic sie zdały łzy młodego człowieka, protesty i grożenie Rzecznikiem Praw Dziecka, Europejskim Trybunałem Praw Czlowieka i Amnesty International też. Starzy nie popuścili. Młody redachtur musiał przyrzec, że codziennie będzie gadzinę karmić, poić i z kurnika wypuszczać oraz tamże zamykać. Trudno. Takie były czasy. Młody wtenczas jeszcze redachtur podjął jednakże natychmiast kroki w celu zoptymalizowania proceów gospodarki hodowlanej, które stały się jego obowiązkiem. Naklad czasu na zamykanie ptaszków w kurniku da się na przykład ograniczyć o 100% jeśli się ptaszków z tego kurnika wcale nie wypuści. Genialne! Wiedzieli Panstwo o tym? Dalej - po co siedem razy w tygodniu nosić kurom żarcie i wodę?  Jak równie dobrze można raz w tygodniu dostarczyć gadzinie siedmiokrotną równowartość dziennego zapotrzebowania na pokarm i płyny? Ta innowacyjna racjonalizacja przydomowej hodowli drobiu pozwala na spedzanie więcej czasu na rybach. Na przyklad. Szczególnie w czasach kiedy nie było jeszcze Internetu i Play Station, ale wynaleziono już wakacje. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te kury. Kury, te świnie, w warunkach zoptymalizowanej pod splawik hodowli  przestały mianowicie znosić jajka. Zjawisko to, czyli brak jaj (kurzych) zostało przedyskutowane w gronie młodych biologów w wieku rybdaktora, zajmujących się wówczas razem z nim badaniami behawioru kiełbi i uklejek. Wspólnie, przy użyciu mniemanologicznej metody analogii dedukcyjnej ustalono, że kury potrzebują koguta. Jeśli bowiem obowiązuje generalna zasada samiec + samica = dziecko  to w odniesieniu do problemu zredukowanego do drobiu brzmieć MUSI: kura + kogut = jajko. Kolega biolog ze szkoły podstawowej dostarczył dyskretnie zorganizowanego z zasobów gospodarstwa rolnego jego rodziców koguta doświadczalnego w zamian za rolkę dropsów. Wobec początkowego braku rezultatów w postaci jaj został zorganizowany równie dyskretnie drugi kogut, za drugą rolkę dropsów.

Niestety ekspryment naukowy został brutalnie przerwany przez powracających w domowe pielesze rodzicieli redachtura, którzy nie okazali się zbudowani ani nowoczesnymi metodami hodowli kur w egipskich ciemnościach, ani kogutami w kurniku i w rezulatcie nie została wyjaśniona empirycznie kwestia: w jakich proporcjach kurzo/kogutowych zaczyna dzialać prawidlowość kogut + kura = jajko.

Nad czym redachtor do dziś ubolewa.

A histora z tymi kogucimi jajami przypomniała się gronu redachcyjnemu jak grono przeczytało w Łowcu Polskim nr 2/2014 o Krystynie, która woli Słowaka. Czyli „odświeżaniu“ krwi jelenia szlachetnego w Borach Stobrawskich, w Nadleśnictwie Kluczbork. O której w mediach mowa już była wcześniej jako o naukowym ratowaniu czegoś genetycznego w  jeleniu polskim rasy nizinnej dolnośląskiej. Nikt z grona ten blog redagujoncego jelenia w OHZ–cie Krystyna nie zaszczelił ani też w tamtejszych okolicach samochodem nie przejechał. Trudno też redakcyji powiedzieć co tam siem ratuje. Niemniej w gazecie myśliwskiej leśnicy zdradzają sami, że nie rozchodzi siem tyle o genetykę, co o rogi. Postarzyli te swoje byki, wysekcjonowali jak należy, a tu jak nie było dużych i bardzo dużych rogów, tak nie ma. No i dewizowcy zostawiają mniej ojro niż by mogli. Prawdopodobnie. Więc wedle najlepszych wzorców oborowych z czasów Kajzera Wilusia i wczesnego Göringa leśnicy odswieżaja tę krew jeleniowi. To praktykował zresztą też Genosse Erich Honecker w czasach socjalistycznych, sprowadzając od polskich towarzyszy byki zagrodowe z Mazur. Teraz plantatorzy desek z Kluczborka z zacięciem do hodowli rogacizny kupili se gdzieś za granicą pare kogutów – byków jelenia znaczy się, wpuścili je do swoich kur czyli lań – lub odwrotnie – łanie do byków. I czekają jakie jaja z tego wynikną. My też. Aczkolwiek z mieszanymi uczuciami. Nie bedąc do końca pewni czy te rogi nie przesłaniaja komuś la petite difference między kurnikiem i lasem.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Edukacja czyli kazanie siostry naszej po dwururce Dajroty.


Muza nasza, czyli siostra po dwururce, Koleżanka blogerka Dajrota natchnęła buców. Wpisem na swoim blogu: "Leśny savoir-vivre". CZĘŚĆ I i CZĘŚĆ II. Nie bardzo wiemy co to jest ten savoir… ten no…czy jak tam. Bo po francusku umie tylko Wojciechus. Tak mówi przynajmniej. Ale z czytaniem ma trochę problemów.

Z napisanej w języku Stefana Żeromskiego i Macieja Łogina treści kazania siostry naszej Dajroty można się jednak domysleć, że rozchodzi się o apel w sprawie konfliktu i zgrzytów wokół korzystania przez dwie grupy ludzi - tych w zielonych kapelusikach z piórkami i tych bez kapelusików oraz psy - z jednego lasu. Faktycznie mamy tylko jeden las i jeden krajobraz. I faktycznie ów konflikt daje o sobie znać realnymi tudzież wirtualnymi pyskówkami, czasem irytacją, często namacalnoscią kup śmieci i zdewastowanych ambon. Tudzież patrochami zabitego dzika wyłożononymi na ścieżce przyrodniczo-edukacyjnej.

W tym kontekście przestudiowaliśmy kazanie siostry Dajroty z należytym nabożeństwem. Bo takich apeli za dużo być nie może, a niewykluczonym jest, iż w przyszłości potrzeba będzie ich więcej. W każdym bądź razie dostaliśmy takich wyrzutów sumienia, że trza było sięgnąć po flaszkę, żeby trzeźwiej spojrzeć na ten padół i kierowane przez siostrę Dajrotę apele do niepolującej części parafii też. A szczególnie te:

1. Nie hałasuj w lesie!
5. Psa trzymaj zawsze na smyczy!

Odnosząc je do nas samych.

Rozpacz.

Jak tu cicho zaszczelić dzika? Nie korzystając z zabronionych ustrojstw albo łuku, który też jest zakazany? Jak ten pies, trzymany zawsze na smyczy, ma zaaportować zbarczoną kaczkę, kiedy na drugim końcu otoka wisi gość, który umie po francusku ale z pływaniem ma problemy?

Jak wreszcie Kali w zielonym kapelusiku z piórkiem ma wytłumaczyć niepolującej parafii, że jak parafianin ryknie na cały las “Kurwa! Znalazłem muchomoraaaaaaaaa!!!!!!” to jest zły uczynek? A jak Kali przy okazji zbiorowego polowania reprezentacyjnego reprezentacji polskich Dian w Puszczy Niepołomickiej jebnie na trombce sygnał “Naganiacz na rozkładzie” – słyszalny od Tarnowa do Krakowa – to jest dobry uczynek?

Bo Kalemu wolno i już? Koniec dyskusji?

Małgorzata Kaczorowska – redaktorka, specjalistka d/s edukacji przyrodniczo-leśnej w Nadleśnictwie Dynów, absolwentka Wydziału Leśnego Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie też cuś sugeruje. Zabawę dydaktyczno-pedagogiczną dla parafian w wieku gimnazjalnym pod tytułem „Myśliwy przed sądem, czyli za i przeciw współczesnego łowiectwa". Której też siem przyjrzeliśmy. Pod drugą flaszkę wódki.  Chociaż jesteśmy dziećmi w wieku dawno a nawet bardzo dawno w wieku pozaszkolnym. Zabawa polega na zestawieniu pozycji i argumentów pro i kontra polowanie z fikcyjnym oskarżycielem i obrońcą oraz świadkami, którzy w obronie łowiectwa szermują m.in. takimi argumentami:  

Świadek obrony nr 2.

Myśliwi stworzyli kodeks etyki i dobrego obyczaju. Chodzi w nim o to, że jeśli już zabija się zwierzynę, to nie przystoi jej ranić. Wolno więc zabijać tylko strzałem i tylko z takiej broni, z takiej odległości i w takich warunkach, które dają pewność celnego strzału i zabicia na miejscu. Jeżeli mimo to zwierzyna została zraniona, kodeks nakazuje odszukać ją i dobić.

Wystarczy, że gimnazjalista zerknie do tzw. regulaminu polowań Polskiego Związku Łowieckiego, żeby przeczytać, iż do niektórych ptaków i zajęcy na przykład myśliwy MOŻE I POWINIEN strzelać tylko wtedy gdy zwierzątka te fruwają czy zapieprzają. Czyli w sytuacjach, które nie dają ani pewności celnego strzału, ani zabicia na miejscu. Czy cuś dziwnego jeśli dziecię siem potem pyta: co to jest kurwa za etyka? Co to som za obyczaje???

Następnie to dziecko jest konfrontowane z kolejnymi zeznaniami:

Świadek obrony nr 3.

Współcześni myśliwi przyjmują na siebie rolę dużych drapieżników, których jest coraz mniej. Zabijają zwierzęta roślinożerne (szczególnie kopytne: jelenie, łosie, sarny), które zgromadzone w dużych ilościach na tym samym terenie, mogą powodować duże zniszczenia w roślinności, poprzez zgryzanie młodych drzew i siewek. Myśliwi spełniają ponadto funkcje sanitarne. Odstrzeliwują zwierzęta chore i słabe.

Jeśli dziecko ma zero wyobraźni, to da się zwieść obrazkiem liniejącego tygrysa w zielonym kapelusiku z piórkiem, z 30-oma kg nadwagi w roli współczesnego top–predatora. I poprowadzić w krainę absurdów. Na pewno jednak po drodze potknie się o  reklamę „czystej i zdrowej dziczyzny”. Czy nie przypadkiem ze zwierząt chorych, słabych i starych? Jak ta prawie padlina smakuje? Spyta się dziecię. Zupełnie słusznie.


Nie wiadomo jak te gimnazjalne procesy czarowników w zielonych kapelusikach sie kończą. Jakimi wyrokami? Ale jak na nasz gust, przy takiej linii obrony i przy takich świadkach to nawet niesłusznie oskarżona o rozwiązły tryb życia Dziewica Orleańska wylądowałaby na stosie a nie tylko buc w zielonym kapelusiku z piórkiem postawiony przed sądem za amoralność i inne grzechy.

Z naszego bucowsko-chłopsko–filozoficznego punktu widzenia, edukacyjno–dydaktyczny problem absurdów rzeczywistych bądź pozornych w przekazie obrazu polowania nie dotyczy w zasadzie dwóch pań, które przypadkiem nam się nawinęły po drodze przez internetową dżunglę. Jak wszystko na tym padole, tak samo łowiectwo i polowanie nie są wolne od sprzeczności i wewnętrznych paradoksów. Często przez nas samych nie dostrzeganych, często tylko pozornych, które znikają dopiero przy kompleksowym potraktowaniu tematu. Bo polowanie i łowiectwo są zjawiskiem kompleksowym z aspektami natury ekologicznej (wiemy, wiemy ….brzydkie słowo), społeczno–kulturowej i ekonomicznej. Niepolująca część parafii zadaje często proste pytania dotyczące tej złożoności, oczekując prostych odpowiedzi. Dylematy wynikają z myśliwskiego „pójscia na skróty“, operowania możliwie prostymi i czytelnymi uproszczeniami w dziele uświadamiania parafian nie noszących zielonych kapelusików z piórkami, nie mających osobistych doświadczeń z materią. Nie ma i nie będzie też chyba jakichś uniwersalnych recept na edukację myśliwską w różnych sytuacjach, wśród różnych grup niepolujących parafian. 

Warto jednak pamiętać, że użycie środków z repertuaru typowego dla propagandy i reklamy, z uproszczeniami, marginalizacją i  pominięciem niewygodnych okoliczności, sprzeczności nie zawsze prowadzi do celu, jakim jest uzyskanie akceptacji tego, co jako myśliwki i myśliwi  robimy. Szczególnie gdy odbiorca krytycznie nastawiony jest do odbioru naszego przekazu.

W tym sensie Drogie Edukatorki i Edukatorzy:

Zdrówko! Strzemiennego!!!

PS. Alkohol jest szkodliwy dla zdrowia. Powoduje marskość wątroby, może prowadzić też do śmierci z przepicia lub innych chorób.