poniedziałek, 25 stycznia 2016

Kóltóra łowiecka w trzecim tysiącleciu naszej ery.

Dwa lata temu odbył się w Jahrance III Międzynarodowy Kongres Kultury Łowieckiej. Naturalnie nie byliśmy. Po pierwsze nikt by nas tam nie wpuścił, po drugie wstęp kosztował ostatnio 750 złotych. Na tyle kultury to nas nie stać. Nawet gdyby ktoś przez pomyłkę nas wpuścił. Z doniesień zorientowanych czyli z Internetu (pozdrowienia dla przeszanownego Pana Zbigniewa C., autora bloga o psach myśliwskich i nie tylko), wiemy że na kongresie, jak to na kongresie, była kawa i może wódka za kuluarami. No i odczyty. Między innymi niejakiego Dietera Stahmanna, który zwrócił uwagę na ciekawy fakt. Ostatnio tej kultury łowieckiej w kulturze jakby mniej. Weźmy dla porównania na przykład taki okres początków PZL czyli epokę paleolitu. Nie wiadomo dokładnie o czym wtedy pierwsi członkowie PZL śpiewali i co pisali. Ale np.: z malowideł naskalnych w Lascaux i z zachowanych przedmiotów wynika wyraźnie, że praktycznie cała ówczesna kultura kręciła się wokół polowania. To mniej więcej tak, jakby dziś w TVP1 na okrągło leciały filmiki ze zbiorówek przerywane odegraniem “Pojedziemy na łów” w wykonaniu orkiestry symfonicznej Polskiego Radia, a do nagród Nobla w dziedzinie literatury pretendowali Maciej Login i Paweł Gdula piszący w Łowcu Polskim. Oraz niżej podpisani. Zamiast Reymonta, Sienkiewicza i Czesława Miłosza. Później – po opuszczeniu jaskiń przez naszych przodków - nie było już tak nachalnie ale łowiectwo było wciąż przedmiotem zainteresowania środków kultury pierwszoobiegowej kolejnych epok. Literatury, muzyki, malarstwa i innych sztuk. Pięknych. Ostatnio zrobiło się jakby ciszej. Nie znaczy to, że się nie pisze, nie rzeźbi, nie maluje, nie rysuje lub nie komponuje bądź też tworzy  wyjątkowo źle w tematyce związanej z łowiectwem. Po pierwsze, już nie ci mecenasi – mało który prezydent dałby się dzisiaj sportretować z własnoręcznie zabitym turem, jak swego czasu Jagiełło. Pomijając to, że turów już nie ma. Po drugie “klimaty” jakby nie te. A artyści też jakby nie bardzo chcieli używać “farby”  do malowania. Czyżby zmierzch? Niekoniecznie. Dieter Stahmann jest zdania – spoko, take it easy. Czyli kultura jest czymś, co się nie da do końca kultywować jak pole kartofli lub plantacja desek w PG Lasy Państwowe, lecz wyrazem dynamicznej interpretacji ducha czasów w różnych formach. I być może nowe czasy przyniosą ze sobą również nowe formy kultury łowieckiej wraz z nową interpretacją. Wydaje się, iż z tym procesem mamy obecnie do czynienia. Pozycja dotycząca łowiectwa w literaturze, która przyciągnęła w Polsce w ostatnim ćwierćwieczu większe zainteresowanie szerokiego kręgu czytelników niż wszystkie teksty wybrane Macieja Łogina i myśliwska twórczość Janusza Palikota jest np. książka “Krew znaczy farba” (lub odwrotnie). Napisana przez mało dotąd znanego pisarza z szeregów PZŁ, Zenona Kruczyńskiego. Na tej fali popłynęło również “Polowaneczko” innego autora książek dla dzieci. Czy to nie jest wyraz powrotu tematyki łowieckiej w sferze kultury? Jest. Co prawda powrót “nieco inaczej” ale jest. Analogicznie “Szatańskie Wersety” Sir Ahmeda Salmana Rushdiego są też wyrazem obecności islamu w literaturze, a tym samym w kulturze. Mimo, że prawie żaden muzułmanin tej pozycji nie czytał, to większość ją zna. I ma do niej bardzo  emocjonalny stosunek, taki jaki do dzieł sztuki literackiej mieć należy i wypada: Tak samo z pozycją  “Farba znaczy krew” (lub odwrotnie). Też budzi emocje wśród 100 000 swojskich  islamistów w zielonych kapelusikach z piórkami, mimo że prawie nikt jej nie czytał. Tak więc raczkują nam właściwie nowe formy kultury łowieckiej. W trochę innej formie, ale w gruncie rzeczy dotyczącej tych samych treści co ta znana z Lascaux. Zawsze lepsze to niż nic. Czyli artystyczne milczenie owiec. W powyższe raczkowanie wpisuje się też aktualny “projektpolowanie” autorstwa dwóch studentek antropologii i filozofii z Uniwersytetu Jagiellońskiego, które za cel stawiają sobie elektrykę łowiectwa. Czyli otwarte naświetlenie polowania. Cokolwiek by to otwarte naświetlenie znaczyło, włącznie z przeciwieństwem zamkniętego naświetlenia.

Motto malowania łowów w trzecim tysiącleciu naszej ery projektantki ujęły następująco:
Sprawa domaga się otwartego naświetlenia. Chodzi nie tylko o coroczną, bezsensowną śmierć tysięcy istot, lecz przede wszystkim jej kontekst - podstawowe zasady moralne, wrażliwość ekologiczną, rozumienie pozycji i roli człowieka w przyrodzie.
Życząc sobie też:
Niech przedstawiony z różnych perspektyw portret myślistwa zmieni świadomość i pozwoli patrzeć inaczej. Chcemy dotrzeć do społeczeństwa i wzbudzić publiczną debatę. Zakiełkować zagadnienie tam, gdzie jeszcze nie dotarło, a wspomóc jego rozwój, gdzie się już pojawi.
Na pierwszym etapie ambitnego docierania do społeczeństwa i flancowania zagadnienia Studentki z wydziału UJ – tu, gdzie wykłada wybitny znawca rodzimego obrydła polującego, prof. Jan Hartman - stawiają właśnie na sztukę. Piękną. W pierwszym akcie dramatu ‘polowanie’, jesienią 2014 roku, wyprodukowano kolaż. Naturalnie przy produkcji nie byliśmy. Kto by nas wpuścił? A jeśli przez pomyłkę wpuścił to i tak za daleko. Dojazd za drogi.

Przebieg eventu znamy za to doskonale. Z Internetu, czyli m.in. z entuzjastycznej recenzji pióra Pani Jadzi z Cierniaków, też specjalistki od łowiectwa, która ma kota albo innego psa. W każdym razie je lubi i jest animalistycznych przekonań absolwentką Kultury Współczesnej na UJ oraz naszą koleżanką po piórku, czyli redaktorką naczelną PROwincji. Magazynu artystyczno-społecznego z Opola. Cokolwiek jedno, drugie bądź trzecie znaczyło. W każdym razie na jej stronie internetowej można  zobaczyć artystyczne docieranie do społeczeństwa, które pojawiło się jesienią 2014 na krakowskim plenerze "projektupolowanie" w liczbie nielicznej i częściowo bardzo małoletniej. Intymną i ciepłą atmosferą krakowskiego wydarzonka kulturalnego związanego z łowiectwem, zwiastującego być może nową epokę, przypominała odrobinę pierzajki. Czyli imprezę PROwincjonalną kiedy po wymordowaniu stąd gęsi na świętego Marcina grono filozofek chłopskich zasiadało do dywagacji nad egzystencjonalnymi problemami wsi polskiej. Tyle, że dziś na podłogę nie szybowały pióra zabitych ptaków, ale skrawki papieru z zamordowanych i przerobionych na kolorową prasę łowiecką drzew. Żeby wspólnym wysiłkiem obecnych stworzyć kolaż obrazujący obrydło dzisiejsze. Kropkę przed „i”, czyli pierwszy ruch pędzla wykonał wedle relacji Pani Redaktorki Jagody z prowincji jakiś zagraniczny buc w zielonym kapelusiku z piórkiem.
Osobą, która rozpoczęła tworzenie kolażu, był myśliwy z Kanady. Wysoki, barczysty mężczyzna na środku ściany pokrytej szarym papierem przykleił wyciętego przez siebie wcześniej z kolorowego papieru, penisa. Koślawy, błyszczący członek stał się impulsem dla innych osób uczestniczących w warsztatach „Myśliwska puszcza”.
Faktycznie, tę kropkę przed "i" można różnie zinterpretować, ale dzięki znawczyni przedmiotu Pani Jadzi, zajmującej się też krytyką sztuki na łamach prasy społeczno-artystycznej, wiemy co artysta przedstawił. Ze względu na kanadyjskie pochodzenie malarza w zielonych kapelusiku nie bardzo jednak wiedzieliśmy co wyraził (mści się tutaj kiepska znajomość języka włoskiego wśród autorów tej recenzji). Ale pomocnym okazało się wrzucenie impulsu, czyli kanadyjskiego obrazka penisa do translatora Google, gdzie wyskakuje znaczenie FUCK YOU! Czyli swojskie: ODPIERDOLCIE SIĘ! I wszystko jasne. Ta grzeczna zachęta w formie stylizowanej, acz wedle krytyczki koślawej erekcji rezultowała erupcją kreatywności pozostałych uczestników i uczestniczek. Kolaż musiał wyjść bardzo ładny. Na co wskazują inne, pokazane na stronie Pani Jagody fragmenty. Przez PROwincjonalną krytyczkę niestety nie komentowane. Może Pani Jagoda ma wąską specjalizację. Nam najbardziej podobał się prezentowany przez specjalistkę od nauk humanistycznych kawałek kolażu demonstrujący trójkę ludzi i jednego psa pożeranych przez dinozaury. Pterodaktyle chyba jakieś. Fantastycznie dobrane w tonie fotografie ofiar i drapieżców, efektownie kontrastujące z pogodną atmosferą, emanującą z naturalnej, ciepłej kolorystyki organicznego tła w postaci klonowych liści. Jest genialnie, ekspresyjnie ujęty akt bestialskiego mordu na trzech dorosłych osobach i jednym czworonogu w scenerii Indian Summer, czyli Złotej Polskiej Jesieni, którą nam swego czasu podpierdolili Kanadyjczycy.

Ten fragment kolażu został chyba skomponowany przez jednego z małoletnich pętających się wokół ogniska w krakowskiej grocie projektupolowanie. Dzieci naszego gatunku są wyjątkowo okrutne – w porównaniu z jelonkiem Bambi na przykład, który takiego obrazka nigdy by nie namalował. Dopiero w procesie socjalizacji uczą się maskować popęd do zadawania cierpień i hamować żądzę mordu tkwiąca w każdym przedstawicielu gatunku słabo owłosionych małp rodem z Afryki, zasiedlających obecnie dorzecze Górnej Wisły. I Dolnej też. Widocznie dziecko, które stworzyło ten ładny obrazek jest dopiero na wstępnym etapie socjalizacji.

Generalnie ta impreza podobno sie udała. Choć na niej nie byliśmy. Może zresztą i dlatego. Jako swojego rodzaju prolog na fali Nowej Kultury Łowieckiej na pewno warta jest przybliżenia nie tylko zainteresowanym kulturą łowiecką, ale i każdej początkującej erotomance oraz początkującym psychopatom.

Na drugim, deklarowanym - ku naszemu ubolewaniu – jako końcowy, akcie „dramatupolowanie” w marcu 2015  też naturalnie nie byliśmy, co nie zwalnia nas z obowiązku napisania komentarza do krakowskiej rewolucji marcowej w dziedzinie kultury myślifffskiej, która się odbyła bez nas, ale z udziałem wielu rodzimych salafistek i salafistów ochrony zwierząt i przyrody naszej matczyno-ojczystej. I nie tylko. Ale o tym, innym razem.

Źródło z członkiem: LINK.

wtorek, 19 stycznia 2016

Gęsi w żałobie…


„Taka dzika gęś zawarła małżeństwo na całe życie a teraz jej partner leży martwy. Siada więc w pobliżu mimo strachu przed człowiekiem i rozpacza w głos. Prawie nigdy nie zdarza się by już kiedykolwiek połączyła się w parę z jakimś samcem”

Czytając powyższe trudno nie zalać się łzami. Na początek postanowiliśmy nie podawać imienia i nazwiska autorki przytoczonej wypowiedzi, lecz zadać sobie trud, by odpowiedzieć na pytanie: jak owe, wzruszające słowa mają się do rzeczywistości? Otóż dzikie gęsi są faktycznie gatunkiem praktykującym dożywotnią  monogamie. Sporo pisał o nich śp. Konrad Lorenz, jeden z najbardziej znanych etologów, noblista, którego badania kontynuowane są na wydziale ornitologicznym Instytutu Maxa Plancka.  Specyficzna monogamia tych ptaszków jest uwarunkowana „ekologicznie” – ewolucyjnie. To po prostu jedna ze strategii rozrodczych w świecie zwierząt i element gęsiego sposobu na życie. Czyli zachowania gatunku. Zdecydowana większość  dzikich gęsi gniazduje i przystępuje do rozrodu na północy, mając tam do dyspozycji długi dzień, ale też bardzo krótki okres wegetacyjny. Obecność stałego partnera i partnerki z jednej strony oznacza, że gęsior nie musi corocznie boksować się z innymi samczykami o to, by móc sobie ulżyć, gdy najdzie go Boża wola. Z drugiej strony gęsi żeńskie mogą liczyć na sprawdzonego wybranka, który uczestniczy w wychowywaniu potomstwa. Schemat jest więc prosty: przylot, seks, jajeczka, wylęg, młode i czym prędzej frrru na południe. Bez typowych dla innych gatunków wiosennych amorów, walk o samiczki, co dzikim gęsiom pozwala zaoszczędzić czas, zdrowie oraz energię po wyczerpującym przelocie na północ, by zainwestować je w wychów  młodych. I te zachowania postrzegane są przez ludzi jako celebrowanie przez gęsi świętych sakramentów.

Podobnie rzecz się ma z „rozpaczą i rytuałami żałobnymi“ gęsich wdów i wdowców. Przyczyna niełączenia się w pary ptaszków, które straciły swoje drugie połówki, jest prozaiczna. Gęsi wpadają sobie w oko jeszcze w okresie wczesnego dziewictwa – przed osiągnięciem dojrzałości płciowej. Wszystko jest więc podzielone w okresie nauki seksuologii w gęsiej salce katechetycznej, wobec czego wdowiec lub wdowa po gęsi zabitej przez myśliwego, samolot, bielika, druty bądź zeszłej z tysięcy innych powodów, po prostu nie ma w stadzie innych partnerów pod skrzydłem. Nie jest też  najwyraźniej dostatecznie atrakcyjną partią dla gęsiej młodzieży, wchodzącej w związki. Więc z kim ma uprawiać miłość?

Ale co się dzieje w sytuacji, gdy w jakimś gęsim stadzie występuje ewidentny nadmiar panienek lub panów?  Wdówek czy wdowców? W pierwszym przypadku za wolne żeńskie elektrony biorą się gęsiory, które weszły już z jakąś partnerką w „święty związek małżeński”. Za wiedzą a nieraz i w obecności „prawowitej małżonki”. Krótko mówiąc: zdrada. Może nieklasyczna. Ale wciąż zdrada. To chyba odpowiednie słowo dla tych, którzy koniecznie chcą używać tych samych kryteriów moralnych w stosunku do wszystkich gatunków. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, iż sukces lęgowy takich gęsich wdów, zapładnianych na boku przez „wiernych mężów i ojców rodzin”, jest niewielki. Wiadomo – matki samotnie wychowujące dzieci mają generalnie pod górkę… Nie tylko w świecie zwierząt. W drugim przypadku, przy nadwyżce samców, gęsiory praktykują to samo co prezydent miasta Słupsk. Czyli coś w rodzaju homoseksualizmu. Włącznie z demonstracyjnym kryciem partnerów. Naturalnie z takiej działalności związanej z kopulacją samców jaj żadnych nie ma. W przeciwieństwie do tego co wyrabia pan Robert Biedroń, zabraniający np. cyrkowych występów w imię praktykowania miłości do zwierząt. Zachowania gęsi mają natomiast racjonalne uzasadnienie. W stadach, które tworzą te ptaki, panuje określona struktura socjalna, gdzie osobniki bez partnerów stoją najniżej, podporządkowując się parkom oraz grupom rodzinnym. Homoseksualna komitywa z innym ptaszkiem oznacza  polepszenie pozycji w stadnej hierarchii. Taka parka nie da się odegnać od atrakcyjnego żeru, nie musi też zajmować miejsca na skraju noclegowiska, narażając się na ryzyko związane z drapieżnictwem. Jest to więc instynktowne działanie ułatwiające przetrwanie indywiduów w monogamicznie zaprojektowanej gęsiej „społeczności”.

Prawienie o ptasiej miłości, dozgonnych małżeństwach, żałobie itd. jest w gruncie rzeczy niczym innym jak przenoszeniem ludzkich zachowań, wyobrażeń i naszego „ systemu wartości“ na świat zwierząt, co nierzadko skutkuje dorabianiem infantylnej ideologii do najnaturalniejszych pod słońcem procesów przyrodniczych. Ładnie brzmi, ale ma niewiele z rzeczywistością do czynienia. Co ciekawe czynią to ludzie, którzy są nie tylko absolutnie przeświadczeni o swojej niebywałej wrażliwości i wielkiej miłości do Matki Natury, ale też często brzydzą się antropocentryzmem. Tymczasem interpretacja zwierzęcych zachowań jako ludzkich  wręcz idealnie wpisuje się w antropocentryczny sposób widzenia świata. Można więc dysponować ogromnym sercem, które niekiedy spycha rozum do głębokiej defensywy. Oczywiście ten sposób percepcji świata zwierząt jest  bardzo medialny, ponieważ odwołuje się do ludzkich emocji, pozwalając nimi świetnie manipulować. Opisywane zachowania stanowią objawy Syndromu Bambi a ten, tak jak dżuma, niestety nie wybiera. Atakuje nie tylko dzieci, celebrytów, zielonych zbawców padołu, ale też i ludzi ze świata nauki. O czym może świadczyć fakt, iż przytoczona na początku naszego felietonu wypowiedź jest autorstwa śp. prof. Simony Kossak, uczonej z ogromnym dorobkiem, której kult w rodzimym środowisku ekologistycznym dorównuje niemal czci Świętego Franciszka. 
P.S. W powyższym tekście buce siem jebły, co wyczaił pewien Rysio, który jak na Rysia przystało jest myśliwym. Ciekawi nas czy również dostrzeżecie owy grzech? Oczywiście możecie się wspomagać jakimś Cajsem z Chin.  

piątek, 18 grudnia 2015

Pretensje do Heraklesa.


„Dawniej polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji. Dziś, wyzute z tej roli, pozbawione całkowicie znaczenia gospodarczego – dlaczego wciąż jest podtrzymywane?“
 
...można przeczytać na stronie internetowej naszego ulubionego „projektupolowanie“ (KLIK), mówiącego co prawda niewiele o polowaniu, ale dużo o projektantkach.

Dawniej – czyli kiedy? Wypada odpowiedzieć pytaniem na końcowy znak zapytania. Odpowiedź jest prosta – polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji do momentu kiedy człowiek przestawił się na uprawę roślin i hodowlę zwierząt, zarzucając gonitwy za dzikimi jeleniami i królikami oraz zbieranie jagód. Dla około 40 000 pokoleń (jeśli przyjac 30 lat jako okres jednej generacji) naszych przodków, od momentu kiedy Homo sapiens wkroczył na arenę dziejów, polowanie i zbieractwo było elementarnym sposobem na życie. Od ostatnich 600 generacji podstawą ludzkiego bytu na Ziemi stało się rolnictwo, od którego ludzkość jest obecnie uzależniona jak alkoholik od wódki. Co się stało z łowiectwem, gdy ludzki byt zaczął się kręcić w kregu zasiewów, zbiorów, wycieleń, oproszeń i uboju, którym zawdzięczamy materialne podstawy czegoś, co nazywamy cywilizacją? Szukając tej odpowiedzi można na przykład sięgnąć do kolebki naszej kultury. Do mitologii greckiej i mitu o dwunastu pracach Heraklesa. Heros, w ramach pokuty za zabicie własnej rodziny w obłędzie zesłanym przez nienawidzącą go Herę, miał wykonać jako niewolnik 12 zadań dla tiryńskiego i mykeńskiego króla Eurysteusza. Apollo, nakładający na niego tę klątwę, spodziewał się, iż znany ze swej tchórzliwosci i wrednego charakteru władca wymyśli najtrudniejsze, wręcz niewykonalne zadania. Jedna trzecia heraklesowych prac rzuca światło na nasze rozważania. Obejmowały bowiem między innymi:
  • zabicie lwa nemejskiego,
  • schwytanie łani kerynejskiej,
  • schwytanie dzika erymantejskiego,
  • przepędzenie ptaków stymfalijskich.
Czym są akurat powyższe prace Heraklesa? Jak je odnieść do myśliwskiej teraźniejszości?

Bardzo prosto - wystarczy zerknąć do ustawy prawo łowieckie ogłoszonej w dzienniku urzędowym w Rzeczpospolitej Polskiej w 1995 roku. Heraklesowe prace zawierają w gruncie rzeczy tę samą treść.  Heros, wypełniając powierzone mu zadania realizował w antycznej Grecji coś, co się dziś nazywa łowiectwem i polowaniem. Zabicie lwa występującego wtedy jeszcze na terenie Grecji nie było niczym innym jak działaniem na rzecz ochrony stad zwierząt domowych, życia i zdrowia ludzi zagrożonych obecnością dużych drapieżników w krajobrazie kulturowym. Dzisiejszy Erysteusz znad Wisły nazywa się Michał Kielsznia, króluje w Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i wydaje zgodę na zabijanie wilków (a i niedźwiedzia też). Z dokładnie tych samych motywów co jego grecki poprzednik. Dobrze, że przynajmniej lwy nemejskie u nas nie występują. Teraźniejszym odpowiednikiem niezbyt odważnego króla mykeńskiego może być też Główny Konserwator Przyrody, Piotr Otawski. Jeśli sobie wyobrazimy ciężarną lochę jako współczesnego dzika erymantejskiego oraz wnikliwiej przyjrzymy się zadaniom jakie stawiają myśliwym bojący się rolników minister i jego zastępca. Podobnie jest z łanią kerynejska, która kiedyś zjadała plantację oliwek a dziś plantacje desek, co budzi aktualnie poważne zastrzeżenia Janusza Eurysteusza Zaleskiego i nie tylko. Zaś stada dzikich gęsi bądź kormoranów, niektórzy rolnicy oraz rybacy bez tytułów królewskich postrzegają już od dawna gorzej niż ich greccy koledzy ptaki stymfalijskie. Trzeba co prawda bardzo, bardzo, ale to bardzo dużo fantazji, żeby sobie wyobrazić Heraklesa w mundurze galowym Polskiego Związku Łowieckiego (tyle fantazji to nawet my nie mamy), ale jak widać zasada jest od wieków ta sama. Nawet Hera by się u nas znalazła. I to niejedna, otwarcie pisząca, że nienawidzi myśliwych. Mimo tego, że dziś może mieć na imię Adam i nikt nie popada w obłęd z powodu klątw rzucanych przez nią z łamów Wybiórczych. Niezależnie od różnic w formie, treść polowania uprawianego wczoraj i dziś jest identyczna. Łowiectwo przejęło wraz z „rewolucją agrarną” dodatkową rolę na styku natury „dzikiej” i natury „kultywowanej”, nie tracąc funkcji jaką jest użytkowanie zasobu przyrodniczego w postaci dziko żyjących zwierząt. W tym kontekście interesujący jest również fragment mitu o 12 pracach, kiedy  Herakles, po odłowieniu łani kerynejskiej, w drodze do zleceniodawcy, napotyka boginię łowów Artemidę. Pełniąca wówczas funkcję odpowiadającą mniej więcej skrzyżowaniu dzisiejszego Rzecznika Dyscyplinarnego PZŁ z jakimś skąpo odzianym funkcjonariuszem Państwowej Straży Łowieckiej, która podejrzewa herosa o kłusownictwo i zabór mienia. Zamierzając natychmiast, na miejscu, bez rozprawy przed złożonym z dyletantów sądem łowieckim PZŁ dokonać egzekucji podejrzanego przy pomocy służbowego łuku i strzał. Na szczęście herosowi udaje się wyjaśnić nieporozumienie po okazaniu bogini zielonego formularza odstrzału wystawionego przez ówczesnego łowczego krajowego Erysteusza. Herakles solennie obiecał też, iż odłowione zwierzę wypuści po okazaniu go zleceniodawcy. Nie wiadomo jak sprawa by się skończyła, gdyby na miejscu władcy mykeńskiego zasiadał np. pan Janusz Zaleski – czy dopuściłby do wypuszczenia szkodnika do lasu? Lecz  w micie incydent kończy się happy end’em, ku zadowoleniu wszystkich aktorów. A morał z powyższego fragmentu wynika taki, iż już w antyku niektóre dzikie zwierzęta podlegały ochronie, ich użytkowanie – czyli polowanie na nie – zarezerwowane było wówczas dla określonych grup, które w baśniowej narracji legendy o Heraklesie symbolizuje bogini Artemida. Z pewnością ta forma ochrony –czyli prawo do wyłączności użytkowania – podyktowana była interesami wąskich kręgów społecznych, powiązanych przede wszystkim z władzą i elitami (choć nie zawsze). Spotkanie Heraklesa z Artemidą jest jednak wyrazem tego, iż już u zarania dziejów z polowaniem związane były pewne formy  „zrównoważonego rozwoju” oraz idea zachowania eksploatowanego zasobu „dzikiej przyrody”. Zasobu – niezależnie od motywów jego ochrony – nie traktowanego wyłącznie w kategoriach „szkodnika”. Niestety grecka bogini nie zawsze była na miejscu, gdy na przestrzeni tysiącleci, dzielących nas od czasów  antycznych, w toku coraz intensywniejszej kultywacji krajobrazów, doszło do „przeeksploatowania” i eliminacji niektórych gatunków w Europie, po których pozostała pamięć wyłącznie w muzeach i w opowieściach o „silnych jak tury” bohaterach legend z czasów zaprzeszłych.

Twierdzenie o całkowitym zaniku znaczenia gospodarczego  współczesnego łowiectwa jest właściwie wyrazem całkowitego zaniku poczucia naszych egzystencjonalnych realiów.

Wspomniana powyżej „rewolucja agrarna” to nic innego jak „udomowienie” części przyrody – niektórych roślin i zwierząt. Elementy środowiska, czyli przodkowie żyta, owsa, krów i koni zaczęły być około 10 000 lat temu świadomie oraz wyjątkowo intensywnie użytkowane, przyjmując pod wpływem ludzkiej ingerencji dzisiejsze formy i stając się podstawą naszej egzystencji na tym padole. Tymczasem owa „kultywowana natura” znaduje się w permanentnej konkurencji z „dziką naturą”, nieudomowioną. Zboża konkurują z innymi roślinami – zwanymi chwastami – o światło, wodę i czerpane z gleby, nieodzowne do ich rozwoju składniki mineralne. Będąc jednocześnie przedmiotem zainteresowania „dzikich” grzybów, bakterii, ptaków, dzików tudzież jeleni, które nie maja żadnych podstaw, aby swoje potrzeby pokrywać pasożytnictwem czy też zjadaniem wyłącznie przyrody arbitralnie zdefiniowanej jako dzika. Bydło domowe, zdane na trawę i pastwiska na ograniczonych areałach konkuruje z dzikiem, który na tych samych areałach – a priori przeznaczonych dla krów – znajduje nie tyle trawę co smaczne dżdżownice i  pędraki. Kosztem zniszczenia szaty roślinnej potrzebnej  bydłu. Smakującemu z kolei ludziom lepiej niż glizdy. Jest to też konflikt i konkurencja w wielorakich formach o przestrzeń – krajobraz. „Udomowiona” przyroda nie byłaby w stanie zaspokoić naszych potrzeb, gdyby nie jej kultywacja i ludzka ingerencja – czy to w postaci posypania stonki azotoksem, czy też w postaci „kontroli” populacji zwierząt łownych przy pomocy trującego ołowiu bądź przeobrażeń krajobrazu. Na przykład w formie wycięcia drzew lub osuszenia bagien, by posadzić kartofle. W użytkowanie przyrody, niezależnie od tego czy ją arbitralnie zdefiniować jako „dziką“ albo „domową“, wpisane jest też łowiectwo jako ewoluujacy element naszych relacji ze środowiskiem. Bezpośrednie „znaczenie gospodarcze“ polowania – jeśli je ograniczyć wyłącznie do potrzeb naszego gatunku w zakresie zapotrzebowania na żywność – jest dziś adekwatne do relacji ilościowych między 7 miliardową populacją ludzką i ilością zwierząt łownych. Nie możemy wrócić do czasów biblijnego ogrodu Eden, kiedy to polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji a człowiek był integralną częścią przyrody. Bo jest nas po prostu za dużo. Czy to stanowi racjonalny powód do zaprzestania polowań? Utopijnym jest wyobrażenie totalnej separacji przyrody dzikiej i tej udomowionej, z której rezultowałby brak konieczności jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji w naturę. Ta ingerencja zawsze będzie miała miejsce. Łowiectwo jako element kompleksowych relacji ludzkich ze środowiskiem przyrodniczym miało, ma i będzie mieć swoje miejsce – niezależnie od jego formy i priorytetów. Właśnie dlatego jest „podtrzymywane“. Niezależnie od aktualnej kulturowej percepcji polowania, ograniczonej  często do postrzegania uganiających się po polach i lasach ludzi z dwururkami wyłącznie jako archaizmu rodem z paleolitu. Z czego rezultują pytania takie jak na wstępie. Dzisiaj żaden  Herakles nie miałby problemów z realizacją zadań związanych z obecnością mniej lub bardziej konfliktowych gatunków zwierząt łownych w krajobrazie kulturowym. Ale do kategorii współczesnych „prac Herkulesowych“ należałoby zaliczyć na przykład edukację w zakresie tego, iż choć forma naszych relacji z przyrodą od czasów epoki kamienia łupanego się nieco zmieniła, to ich treść pozostaje niezmienna. Być może dlatego wypada się zastanowić nad wprowadzeniem zajęć z mitologii greckiej na kursach dla nowowstępujących do PZŁ. Bo na Uniwersytecie Jagiellońskim, którego studentki stawiają tezy zawarte w pierwszym zdaniu niniejszego tekstu, tematyka ta traktowana jest zdaje się po macoszemu.

BuceMems. Runda Pierwsza.

Cwaniaki z WWF Polska na swoim fejsbukowym profilu, gdzie wciskają publiczce adopcję drzewek uznanych przez nich za święte, popierdolili sosnę z jodłą. Oczywiście szybko ów post usunęli. A buce na tę okazję wzięli i machnęli mema. Pan na zdjęciu to oczywiście Jan Szyszko - obecny minister od konserwowania środowiska, który został określony przez ekologistów wrogiem przyrody. 
 

środa, 9 grudnia 2015

Po pierwsze, nie szkodzić!


Tak właśnie brzmi jedna z naczelnych zasad w medycynie. Jednak jej uniwersalizm sprawia, że znajduje zastosowanie w najrozmaitszych sferach naszego życia. Najlepiej świadczą o tym postawy Głównego Konserwatora Przyrody Piotra Otawskiego oraz Głównego Kasjera wirtualnego ruchu Ludzie Przeciw Myśliwym Rafała Gawła, którzy, wbrew hucznym zapowiedziom, nie pojawili się na tegorocznej konferencji dotyczącej etyki i łowiectwa, zorganizowanej przez wrocławski Uniwersytet Przyrodniczy. Postanowiwszy nie szkodzić. Przede wszystkim sobie. Piotr Otawski w trakcie swojej krótkiej kadencji w Ministerstwie Środowiska wsławił się płodnością legislacyjną, próbując w zaciszu własnego gabinetu, przy akompaniamencie rad złotoustego eksperta do spraw łowiectwa z łamów „Wybiórczych”, napisać myśliwym nowe prawo. I je przeforsować. Wykorzystując do tego sprawnie zmontowany nacisk polityczno-medialno-ekologistyczny. Czym zaskoczył nawet tak wielkiego stratega jak miłościwie nam panujący Łowczy Krajowy Lech Bloch, którego misternie uszyty plan musiał zostać poddany… mumifikacji. Czekając na rozbandażowanie przez nowy parlament. Z ręką na sercu, zadajmy sobie pytanie: czy będąc w skórze Piotra Otawskiego, chciałoby nam się w tej sytuacji użerać z szarymi myśliwymi i sympatykami łowiectwa na otwartej konferencji? Zwłaszcza na ostatniej prostej swojego konserwowania w ministerstwie? Natomiast przypadek Rafała Gawła, ze względu na ciężar gatunkowy, wymaga osobnego, dłuższego komentarza. Dlatego na potrzeby tego felietonu przyjmijmy wersję, zgodnie z którą w stolicy zabrakło TIRów do przewozu danych zgromadzonych przeciw myśliwym w piwnicy pana Gawła. A z kilkoma rewelacjami, spisanymi ołówkiem na kolanie, faktycznie nie wypada pojawiać się na forum naukowym. Można je przecież przekuć w pieniądz nie wychodząc z bezpiecznych, domowych pieleszy. Jednak osobiście doceniamy wielką mądrość obu ekspertów, którzy, choć pozbawieni cywilnej odwagi, potrafili popisowo wykorzystać zasadę „po pierwsze, nie szkodzić”.

Chcielibyśmy, aby funkcjonowała ona również na poletku łowieckim, o którego dobro tu przecież idzie. A skoro wspomnieni przeciwnicy kreczują, nie pozostało nam nic innego jak na koniec roku zasiąść do wigilijnego stołu z Witoldem Daniłowiczem, by w serdecznej atmosferze wymienić kilka werbalnych ciosów. Dziękujemy naszemu koledze po piórze za obronę łowiectwa, której podjął się zarówno na łamach Rzeczypospolitej jak i wrześniowej Braci. Zaserwowane przez niego teksty skonsumowaliśmy niczym wigilijnego karpia. A to głośno mlaszcząc z doznawanej przyjemności, a to klnąc na liczne ości. Szczególnie dwie z nich utkwiły nam w gardłach. Pierwszą ość niezgody stanowi określanie łowiectwa mianem sportu. Drugą – rozpływanie się nad jego zbawiennym wpływem na obronność kraju. Tą wizją czterech pancernych w zielonych kapelusikach z ogarem zajmiemy się jednak innym razem.

„Łowiectwo = sport” to frazes funkcjonujący zarówno wśród polskich jak i zagranicznych myśliwych. Zauważyliśmy, że częściej pojawia się w repertuarze starszych nemrodów. Do dziś dźwięczą nam w uszach słowa prokuratora Wojciecha Sadrakuły, który występując przed Trybunałem Konstytucyjnym, kompromitował się, tłumacząc pani sędzi, że „łowiectwo to też sport”. Oczywiście nie zamierzamy ukrzyżować ani Witolda Daniłowicza, ani Wojciecha Sadrakuły  za posługiwanie się tym lub podobnym, wyświechtanym sformułowaniem. Nie tylko ze względu na to, że w przeciwieństwie do świąt Wielkiej Nocy, nadchodzące święta Bożego Narodzenia niespecjalnie się do tego nadają. Po prostu uważamy, parafrazując kultowego Kazimierza Pawlaka, iż to żaden grzech. Tylko wstyd. Zwłaszcza w ustach myśliwego. Nie jest to wyłącznie nasza prywatna opinia, dlatego, w pełni zgadzając się z Witoldem Daniłowiczem co do potrzeby wewnętrznej dyskusji dotyczącej obrony współczesnego łowiectwa, zastanówmy się czy sport jest właściwym słowem je opisującym. Pomyślmy również nad konsekwencjami wynikającymi z utożsamiania tych dwóch pojęć.

W opinii socjologów „nie ulega wątpliwości, że aktywność łowiecka ma wiele wspólnego ze sportem. Jednak wykazuje również cechy, które ewidentnie odróżniają ją od zmagań sportowych i, jak się zdaje, to rozejście się z czasem jest coraz bardziej wyraźne”. Analizując rozmaite definicje sportu warto zwrócić uwagę przede wszystkim na ewolucję jego znaczenia na przestrzeni wieków. Podobnie przeobraziło się pojęcie łowiectwa. Niedostrzeganie owych zmian skutkuje uprawianiem infantylizmu, co ochoczo czynią np. ekologistyczni aktywiści, którzy łowiectwo z czasów epoki kamienia łupanego przenoszą wprost w krajobraz kulturowy XXI wieku, kwitując ten tandetny zabieg równie „błyskotliwym” wnioskiem: polowania nie pasują do dzisiejszych czasów, w związku z czym należy ich zakazać. A przecież kontekst jest niesłychanie ważny i nie można nim bezmyślnie żonglować. Dlatego też wypada zauważyć, iż prawie 700 lat temu sport oznaczał dowolną aktywność oferującą rozrywkę i relaks. Tak szeroko rozumiany obejmował również zabijanie zwierząt, które w późniejszych czasach pod postacią dyscyplin sportowych twórczo rozwijali oraz upowszechniali dzięki imperialnym wpływom Anglicy. Witold Daniłowicz mógłby w tym miejscu zapewne przedstawić szokujące przykłady krwawych perwersji, którym z lubością oddawali się ówcześni mieszkańcy brytyjskiej potęgi. Wywodzący się zarówno z warstw arystokratycznych , jak i z klas pracujących. Jednak wraz z upływem czasu nastąpił spadek społecznej akceptacji dla owych drastycznych rozrywek, których stopniowo zakazywano i o ile jeszcze podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich w Paryżu w roku 1900 strzelano do żywych gołębi, to ostatecznie zabijanie oraz okaleczanie zwierząt zostały całkowicie wyeliminowane ze współczesnego sportu. Dokonała się zatem niebagatelna zmiana. I albo co poniektórzy ją przeoczyli, albo bezczelnie udają Greka.  

Można też ostentacyjnie ignorować  fakt, że w przeciwieństwie do sportu, łowiectwo posiada konkretne znaczenie użytkowe, wynikające z charakteru samego polowania, którego cel – zabicie zwierzyny – jest niezmienny i ostateczny.  Śmiertelny strzał umożliwia myśliwemu spożytkowanie ofiary. Natomiast katalog celów akcji zaliczanych do sportu jest właściwie nieskończony i wraz z licznymi korzyściami mają one przede wszystkim wymiar symboliczny, niematerialny. Dlatego też określenie „polowanie dla sportu” stanowi klasyczny akt oskarżenia pod adresem myśliwych. Formułują go osoby, które m.in. nie dostrzegają elementu użytkowania w łowiectwie. Czy ktokolwiek spotkał się z zarzutem „konsumowania dziczyzny dla sportu”? No właśnie. Horyzont myślowy tych ludzi zawężony jest do śmierci zwierzęcia i towarzyszących jej, wybranych okoliczności. Czyli tego, że jakiś buc w zielonym kapelusiku z piórkiem zabił jelenia zupełnie dobrowolnie, na ochotnika, w ramach spędzania wolnego czasu. A to już zalatuje rekreacją, sportem – inaczej mówiąc fanaberią, pewnym rodzajem impotentnej gry uprawianej dla rozrywki. Bez której przecież można żyć. Tak postrzegane polowanie nieuchronnie kojarzy się z brakiem poszanowania przyrody i bezsensownym marnowaniem jej zasobów, wywołując emocjonalny sprzeciw. My oczywiście doskonale wiemy, że to bzdury a zwierzęta łowne były, są i będą zabijane. I ktoś musi je zabijać. Podobnie jak ktoś musi gasić pożary. Czy o strażakach z OCHOTNICZEJ Straży Pożarnej Witold Daniłowicz powiedziałby, że leją wodę dla sportu? W końcu jest to działalność „świadoma i dobrowolna, podejmowana m.in. w celu doskonalenia własnych cech fizycznych i umysłowych”, a więc posiadająca atrybuty sportu. Czy Witold Daniłowicz określiłby zawodowych myśliwych mianem zawodowych sportowców? Szczerze wątpimy, jednak dajmy się zaskoczyć.

Przeanalizujmy także szereg podobieństw między sportem i łowiectwem, które, gdy bliżej im się przyjrzeć, stają się pozorne.  

Nasz kolega po strzelbie i piórze, do którego pijemy, broniąc łowiectwa, pisał o „tzw. instynkcie myśliwskim”. Otóż wyrażenie „tak zwany” można sobie darować. Instynkt myśliwski jak najbardziej istnieje i tkwi w każdym z nas. Odzywa się bowiem nie tylko wtedy, kiedy śmigamy z bronią do lasu, ale również gdy idziemy na panienki lub chcemy pozbyć się konkurenta w walce o stanowisko w pracy. O czym na łamach prasy niemieckiej mówił profesor psychologii Dietmar Heubrock, który podjął badania nad psychologią myślistwa. Łowy są zatem rodzajem zawodów, konkurencji. Zwierzyna określana jest mianem przeciwnika. Wszystkie te terminy kojarzą się ze sportem. Tymczasem polowanie charakteryzuje ścisła hierarchia. Myśliwy – postać aktywna, posiadająca inicjatywę, zabija zwierzę - istotę pasywną, wyłącznie reagującą na działania człowieka. Role te nie mogą ulec zmianie. W sporcie zaś rywalizują ze sobą co najmniej dwa równorzędne podmioty – świadome obowiązujących zasad. Jak dotąd nie słyszeliśmy, aby dziki z jeleniami studiowały Regulamin Polowań i potem sygnalizowały np. faul. A co jeśli podczas naszego pobytu w łowisku nie pojawiła się zwierzyna? Czy możemy powiedzieć, że polowaliśmy? Przecież gdy w sporcie zabraknie rywala, zawody się nie odbywają. Cóż więc do cholery robiliśmy w tym lesie?

Inny ciekawy element stanowi folklor polegający na przyznawaniu odznaczeń w postaci króla polowania, wicekróla i króla pudlarzy na „zbiorówkach”. Można to przyrównać do honorowania zwycięzców igrzysk sportowych. Takie swoiste podium.  Zaś tu i ówdzie zarzuca się myśliwym traktowanie wspólnych łowów jak zawodów. Opartych na wyczynie. To on w końcu liczy się w sporcie. Sęk w tym, że coś dziwnie ten wyczyn w myśliwskim wydaniu wygląda. Na przykład królem polowania zostaje ten, kto strzelił byka. Nie zaś lisa. A przecież ten drugi jest znacznie mniejszy i trudniej go trafić, zwłaszcza kulą. Poza tym jeśli myśliwy strzelił tego byka, to pozostali koledzy choćby wybili wszystkie łanie z dzikami, to i tak o królu polowania mogą zapomnieć. Różnie to też wygląda. Żeby owe zmagania zobiektywizować, trzeba byłoby wprowadzić jakiś przelicznik punktowy uwzględniający: wielkość zwierza, liczbę oddanych strzałów, rodzaj użytego pocisku itd. Plus jakiś dodatek za styl. No chyba, że nie na tym to wszystko powinno polegać. A wtedy słowo sport znów nie przystaje do łowiectwa.

Takich pozornych podobieństw jest oczywiście znacznie więcej. Moglibyśmy mówić np. o stosowanym przez myśliwych dopingu technologicznym. Niemniej jednak, kończąc, chcielibyśmy w jeszcze innym świetle przedstawić problem. Jeśli bowiem przyjąć, że się mylimy a łowiectwo jest sportem, to dlaczego ten fakt nie działa na naszą korzyść? Czy Witold Daniłowicz słyszał gdzieś o furiackich protestach organizacji pozarządowych przeciwko uprawianiu sportu przez nieletnich? Domagających się pozbawienia rodziców prawa do decydowania o wychowaniu fizycznym swoich pociech? Czy widział Rzecznika Praw Dziecka i urzędników Ministerstwa Sportu forsujących zakaz wuefu oraz udziału dzieci w imprezach sportowych? Bo sport jest potencjalnie szkodliwy?

Naszej pasji warto bronić z głową. Określanie jej mianem sportu w gruncie rzeczy przypomina postępowanie lekarza, który stawianie pacjenta na nogi zaczyna od… ich amputacji. Łamiąc się opłatkiem życzymy więc Wszystkim, także sobie, aby „po pierwsze, nie szkodzić!”.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Siedem.

Jak na chłopskich filozofuff w zielonych kapelusikach przystało, niezmiernie interesujemy się otaczającym nas światem. To on stanowi dla nas źródło niekończących się zachwytów, zaskoczeń i inspiracji. Dlatego też często, maksymalnie raz w roku, starając się w pełni wykorzystać czas wolny od orki na ugorze, którą od kilkudziesięciu lat fundują nam nauczyciele-gnębiciele z naszej ukochanej podstawówki, rozbijamy skarbonki, pakujemy manatki i lecimy poznawać najodleglejsze zakątki naszej planety. W czasie tych pełnych przygód podróży, chłoniemy dosłownie wszystko. Pytań nie ma końca. Już od samego początku długo rozprawiamy nad specjałami lokalnej kuchni. Bo o świecie można filozofować długo i przyjemnie, ale tylko o pełnych kiszkach. Inaczej wydaje się on niemożebnie chujowy. Najczęściej więc decydujemy się na produkty mięsne i dobry alkohol. Potem jest już z górki. Po dokonaniu translokacji mięsiwa i bimbru z babcinej spiżarni do naszych plecaków, wylatujemy do pobliskiego lasu, gdzie z dala od wiochmeńskiego zgiełku, w cichym, bezpiecznym miejscu, na nęcisku pod myśliwską amboną rozbijamy namiot, wzniecamy ognisko i wniebowzięci przechodzimy do clou programu naszej wycieczki. Oczywiście, aby nikt nam nie truł dupy, niepotrzebnie zakłócając misterium, wyłączamy smartfony. Na amen. I odpalamy tablety z super szybkim łączem internetowym od pana Solorza. Surfujemy po świecie. Jest pięknie…

W tym roku oczarowały nas najnowsze trendy w światowej k…ulturze, które z prędkością o jakiej Pendolino nie śniło, błyskawicznie zbłądziły pod fejsbukowe strzechy między Odrą a Bugiem. Okazało się, że owe kulturowe tsunami przeorało również dotychczasowe nauki Watykanu, który ponoć ma zająć się tym problemem już na najbliższym soborze. Bodajże za 50 lat. Niemniej jednak lud – jak to lud – gorączkuje się a jego głos jest coraz bardziej słyszalny. Po bezinwazyjnym w treści, lecz absolutnie rewolucyjnym, rozciągnięciu spisu nakazów moralnych, szerzej znanym pod nazwą handlową „Dekalog”, na WSZYSTKIE istoty widzialne i niewidzialne, przyszedł czas na nieco bardziej skomplikowaną operację. Czyli dokonanie aktualizacji 7 grzechów głównych, z których najgłówniejszym jest obecnie grzech 8, brzmiący: nie fotografuj się z martwą naturą. Sęk w tym, że cyfra 7 – zresztą jak każda cyfra wykorzystywana przez pijarowców z Watykanu – jest cholernie komercyjna. Prawdopodobnie trzeba będzie wyrzucić na śmietnik moralności jeden ze starych, stęchłych grzechów głównych i w miejsce tegoż wprowadzić powyższą nowinkę. Nie tracąc w ten sposób na jakości produktu. Kaczki ćwierkają, iż kandydatem numer jeden do pożegnania się z katechizmem jest grzech 5: nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. To chyba słuszny kierunek. Wszak obżarstwo, skutkujące otyłością, skutkującą innymi skutkami oraz alkoholizm to poważne choroby cywilizacyjne, które obecnie się leczy. Pogrożenie chorej owieczce paluszkiem z ambony raczej niewiele tutaj pomoże. Chyba, że ksiądz jest myśliwym i potrafi w miarę sprawnie wdrożyć procedurę strzału łaski.

Jednak to som problemy techniczne przeznaczone dla tęgich, katolickich głów paradujących w purpurowych sukienkach a nie chłopskich filozofów w walonkach. Nawet marki Meindl. Lądując więc z watykańskich marmurów na polu pełnym gnojówki, wypada nieco wnikliwiej przyjrzeć się treści nowego grzechu głównego, zanim ten na dobre wejdzie do kanonu etyki, stając się dla większości ludu dogmatem.

Nad kulisami powstawania powyższego, projektowanego zapisu nie będziemy się rozwodzić. Do tej pory czyniliśmy to na naszym blogu i nie tylko wystarczająco gęsto i dostatecznie szczegółowo.

Warto jednak zauważyć, że motorem napędowym owego trendu jest część społeczeństwa, która bez względu na wyznawaną filozofię konsumpcji, tak czy siak pławiąc się w śmierci zwierząt, ma jednocześnie wyraźny problem z zaakceptowaniem ludzi praktykujących cykanie fotek z zabitą gadziną ogólnie, myśliwych – szczególnie, zaś myśliwek – bardzo szczególnie.

To właśnie w ostatnim czasie z wypiekami na twarzy śledziliśmy głośne, zmasowane, medialne ataki na polujące kobiety. Jako przedstawiciele płci brzydkiej możemy tylko pozazdrościć koleżankom popularności i bogatej kolekcji słoiczków z antymyśliwskimi fekaliami.


Jeszcze do niedawna zajobem Rebecci Francis, myśliwki z Utah, żarliwie publikującej w sieci setki swoich zdjęć z zabitymi własnoręcznie misiami i innymi zebrami, praktycznie nikt się nie przejmował. Pech chciał, że dziewczyna oddała dwa szczały, które przelały u pewnego znanego aktora komediowego, czarę goryczy. Szczał do przesympatycznej żyrafy, udokumentowany szczałem z aparatu fotograficznego, wywołał potężną salwę gniewnych szczałów oddanych w kierunku naszej bohaterki. Polująca stała się wdzięcznym obiektem polowania zaraz po tym jak wspomniany komik podzielił się z fejsbukową społecznością zdjęciem Francis leżącą obok martwej żyrafy. Całość komentując tymi oto słowy:
„Co takiego musiało stać się w Twoim życiu, że zapragnęłaś zabić piękne zwierzę, by potem położyć się przy nim i uśmiechać?”
Zabarwiona dżihadystycznymi nawołaniami do ukamieniowania Francis internetowa lawina potępienia ruszyła w najlepsze:
„Rebecca zasługuje na śmierć.”
„Zorganizować polowanie na Rebeccę i ją zastrzelić.”
„Mam wielką nadzieję, że ktoś zabije Rebeccę z łuku i zrobi sobie zdjęcie przy jej zwłokach.” 
„Z ogromną przyjemnością śmiałbym się przy Twoim konającym ciele. Świętowałbym. Mam nadzieję, że ktoś przyniesie Twój czerep w worku.”
W żaden sposób nie pomogły wyjaśnienia Francis: że żyrafa była stara, bliska śmierci, że została wykopana ze stada przez młodszego, silniejszego byka, że w końcu ona, Francis, została poproszona o dokonanie selekcji, czyli zabicie długoszyjej, choć pomarszczonej już piękności w celu zaopatrzenia w mięso i inne produkty lokalnej społeczności, która faktycznie zagospodarowała żyrafę tak, że nawet spróchniałe zęby mądrości po niej nie zostały.

Jednak tornado ślepej nienawiści wciągnęło powyższe tłumaczenia Rebecci jak świnia kukurydzę, przybierając tylko na sile. W końcu, po otrzymaniu tysięcy gróźb śmierci, także pod adresem swoich najbliższych, Francis oskarżyła publicznie wspomnianego komika o wykorzystywanie zdobytej przez niego władzy i wpływów do atakowania polujących kobiet. O bycie sprawcą czegoś, co wyewoluowało w kierunku zastraszania osób posiadających inne przekonania.

W ostatnim czasie podobnego medialnego linczu doświadczyły na własnej skórze również inne znane myśliwki. Kendall Jones – okrzyknięta najbardziej znienawidzoną osobą w Internecie, Eva Shockey – z rekordową ilością ponad 5000 gróźb śmierci otrzymanych mailem w ciągu zaledwie jednego dnia czy Melissa Bachman – będąca obiektem petycji, w której domagano się dla niej zakazu wstępu na teren RPA – to tylko niektóre przykłady z zagranicy.

Tymczasem przyroda nie znosi próżni i już na naszym rodzimym poletku coraz częściej kamieniami nienawiści traktowane są polujące kobiety. Choć oczywiście skala tych ataków jest mniejsza, to jednak w swej treści czerpią z najlepszych, światowych wzorców. O czym mogą zaświadczyć siostry nasze Dajrotka z Joanną.

Powstaje pytanie: dlaczego? Dlaczego właściwie w Internetach poluje się na polujące kobiety z namiętnością, o której mężczyźni mogą tylko pomarzyć?

Rozprawiać na ten temat, dzieląc gówno na atomy, zapewne można by w nieskończoność. Niewątpliwie polujące kobiety stawiają na sztorc społeczne przekonania i oczekiwania, bazujące na postrzeganiu ich jako istot dających życie, nie zaś je odbierających. Kelly Oliver – profesorka filozofii z Uniwersytetu Vanderbilt, która studiowała wschód łowów w wydaniu płci pięknej, powiedziała, iż wielu ludzi z niepokojem podchodzi do idei uzbrojonej kobiety:
„To od mężczyzn oczekujemy, aby byli myśliwymi. Jesteśmy zaskoczeni widząc polujące kobiety. Cokolwiek byśmy nie sądzili o samym polowaniu, jest zupełnie jasne, że mamy problem z zaakceptowaniem kobiet noszących broń i tą bronią się posługujących.”

Rzeczywiście tak już się na tym padole porobiło, że mężczyzna i kobieta wyewoluowali ździebko w odmiennych kierunkach. Ujmując to bardziej naukowo i zwięźle: różnią się. Nieprzypadkowo przedstawicielki płci pięknej, w porównaniu z facetami, przejawiają więcej instynktu samozachowawczego, mają cieńszą i delikatniejszą skórę czy też totalnie zjebany system GPS (poza teściowymi, które wywiezione nawet nocą w środek lasu potrafią z niego wrócić z zamkniętymi oczami). Wszak ich rola polegała przede wszystkim na dbaniu o jaskiniowe ognisko, zaspokajaniu życiowych potrzeb dziatwy i przygotowaniu budyniu dla wracającego z kawałkiem mamuta lub bez partnera. Dlatego mózg kobiecy i męski nadają na zupełnie innych falach. Pomijając jednak te oczywiste oczywistości, które w dzisiejszych czasach nie mieszczą się pod kopułami takich konstrukcji jak Magdalena Środa czy inna Kazia Szczuka, w zasadzie można się dziwić, że społeczeństwo się dziwi. Paradoksalnie, cała ludzka cywilizacja, cała globalna kultura, są wręcz przesycone motywem kobiet w zielonych kapelusikach z piórkami. Co najlepiej widać na przykładzie myśliwskich bogiń w światowej mitologii: od egipskich Neith i Pakhet przez grecką Artemidę, kreteńską Britomartis, rzymską Dianę, fińską Mielikki, nordycką Skaoi, hinduską Banka-Mundi, innuickie Arnakuagsak, Nujalik, Pinga, tracką Bendis po bóstwa słowiańskie – Dziewannę, Dajrotę, Joannę oraz Olkę…

Przecież od tego kobiecego, polującego dobra łeb pęka w szwach! A lud się jeszcze dziwi. Gorączkuje. I krytykuje. Jego irytacja narasta tym bardziej, że w przypadku myśliwek nie funkcjonują utarte docinki, którymi tradycyjnie częstuje się mężczyzn. Bo wiadomo – myśliwy to zakompleksiony prymityw, który wywijając szczelbom próbuje zrekompensować sobie krótkiego ptaszka tudzież nieudane życie erotyczne. Kropka. Ale co wydłuża sobie kobieta? Co rekompensuje? Jeszcze jak jest młoda, atrakcyjna, bogata, promieniuje szczęściem i pewnością siebie? Czym tu jej dojebać? Domorośli profesorowie seksuologii mają związane rączki, tkwiące po łokcie w nocniku. Pozostaje więc  posługiwanie się mniej wyrafinowanym repertuarem: życzeniami śmierci, wyzywaniem od kurw, groźbami etc. Choć w tej krytyce pojawiają się też stałe elementy antyłowieckiej nagonki, jak choćby nasza ulubiona „przyjemność zabijania”.

Tymczasem, na przekór społecznym stereotypom, podaż myśliwek na świecie rośnie. Nawet w najbardziej blochowskiej rzeczywistości. Z czego jako typowi, wrażliwi na piękno przedstawiciele płci nieestetycznej niezmiernie się cieszymy. Może dożyjemy dnia, kiedy będziemy mogli jednocześnie wykorzystać obie dłonie, by delikatnie chwycić za piersi, pardon, kolanka znaczy się należące do koleżanek siedzących po naszej prawej jak i lewej stronie.

Wracając jednak z obłoków matriarchalnego łowiectwa na ziemię, zastanówmy się cóż właściwie takiego grzesznego jest w fotografowaniu się z zabitą na śmierć zwierzyną? Dlaczego chwalenie się zdjęciami ze zdobyczą powoduje u niektórych zwarcie w centralnym układzie nerwowym?

Czyżby chodziło o zwykłą estetykę? Po części zapewne tak. W końcu mało kto lubi wzorem myśliweczków i myśliweczek latać z umazaną we krwi gębą, w dodatku od czasu do czasu celebrując pierwszą ubitą gadzinę wsadzeniem kawałka jej wątroby w majtki sprawcy. Dlatego polecamy wszystkim łowieckim świeżaczkom zaopatrzenie się, przynajmniej na początku przygody, w stringi. I spodnie z szeroką nogawką. Wtedy to czas kontaktu zwierzęcych podrobów z genitaliami jest stosunkowo krótki, żeby nie rzec, symboliczny, zaś ich usunięcie przez tak skrojoną nogawkę wymaga znacznie mniej gimnastyki. Niestety autorzy niniejszego bloga nie mieli możliwości, którymi dysponują obecni adepci myślistwa. Kiedy wujaszek Daniel zaczynał uganiać się za pierwszymi łańkami, czyli gdzieś za wczesnego Lenina, stringów jeszcze nie wynaleziono. Natomiast Wojciechus, jako biedny student, nie mógł sobie na taki luksus pozwolić. Biedronka wtedy ich nie sprzedawała. A pod niemieckie dyskonty dopiero lano fundamenty. Tak czy siak warto zauważyć, że żyjemy wśród ludzi, którzy mają coraz większy problem, by zmierzyć się z widokiem kaszanki. O zajrzeniu w jej wnętrze nie wspominając.

Może też rozchodzi się o to, co wręcz wybitnie w programie Dzień Dobry TVN pod operacyjnym tytułem „Zgnoić ksiendza myśliweczka” wyraził swoimi słowami Marcin Prokop, zwracając się do zaproszonej ofiary: 
„ale przyzna ksiądz, że jest coś obrzydliwego w tym triumfalizmie, którym się często szczycą myśliwi, kiedy nawet na zdjęciach umieszczają obok zabitego zwierzaka, jeszcze dyszącego, swoje dzieci, podpisują to w jakiś krotochwilny sposób i… tworzą taki listek figowy dla swojej krwawej pasji.”?
Hmm… Doprawdy?

Zróbmy zatem mały eksperyment intelektualny. Wystarczy IQ powyżej 0. Wyobraźmy sobie 4 warianty, których bohaterką jest modelowa myśliwka i zastanówmy się nad potencjalnymi reakcjami publiczki.

Scenka nr 1: nasza modelowa myśliwka z dumnie wypiętymi zderzakami, szeroko uśmiechając się powabnie wymalowanymi ustami, zza których wyłaniają się krystalicznie białe zęby, triumfalnie prezentuje upolowaną zdobycz.


Komentarze (jak wyżej): "Ty szmato! Zabiłaś cudowne, niewinne zwierzę i jeszcze się z tego cieszysz! Jak możesz czerpać przyjemność z zabijania? Psychopatka! Śmierć kurwie!"


Scenka nr 2: nasza modelowa myśliwka z pełną powagi i zadumy miną klęczy nad martwą zwierzyną,  w jednej dłoni trzymając zdjęty z głowy kapelusz a drugą opierając na stygnącym truchle. Jest przejęta, wzruszona, oddaje hołd. W pysku ofiary obowiązkowo widnieje kawałek jedliny.

Komentarze: "I po kiego chuja cała ta szopka? Przecież ona życia temu biednemu zwierzęciu nie wróci! Próbujesz ukoić swoje sumienie? Morderczyni!"


Scenka nr 3: nasza modelowa myśliwka szlocha nad ofiarą.

Komentarze: "Co za rozchwiana emocjonalnie idiotka! Najpierw zamordowała z zimną krwią dla zabawy a teraz wielki płacz! Na nic Twoje łzy – zwierz już życia nie odzyska. Wcale nie musiałaś strzelać. Mogłabyś cieszyć się teraz jego widokiem, patrzeć jak szczęśliwie hasa po lesie! Ale przynajmniej wiesz, co czują jego najbliżsi. Dobrze Ci tak - zarycz się na śmierć, bezmyślna suko!"



Scenka nr 4: brak zdjęcia.

Komentarze: "Czemu nie pokażesz swoich krwawych fotek? No dawaj, śmiało! A może masz coś do ukrycia? Wstydzisz się tego co robisz? Chora hipokrytka!" 

Z grubsza – to tyle. W swoich rozważaniach skłaniamy się ku tezie, iż bez względu na zachowanie naszej modelowej myśliwki, Prokopy i Wellmany tak czy siak będą obrabiać jej dupsko. Oczywiście emanująca szczęściem twarz i kurwiki w oczach myśliwki stanowią dla gawiedzi doskonały punkt zaczepienia, otwierający pole do przepuszczenia furiackiego ataku. Jednak owa radość z pozyskania zdobyczy jest zupełnie naturalna. Warto w tym miejscu po raz kolejny przypomnieć słowa prof. Dietmar’a Heubrock’a, kierownika Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen, prowadzącego również badania z zakresu psychologii myślistwa:
„Zabijanie wiąże się z ambiwalentnymi odczuciami. Są one opisywane przez wielu myśliwych, ja również je znam. Decyduje się odstrzelić tego kozła, on podchodzi, pociągam za spust, bum i leży. Najpierw się cieszę, następnie w radość wkrada się żal.”
No właśnie. Dlaczego jako myśliwi nie mielibyśmy się cieszyć? Łowy wymagają od nas wielu umiejętności, wykorzystania wiedzy w praktyce, czytania Mamusi Natury, planowania, przygotowania, wysiłku, musimy wypracować zarówno spotkanie ze zwierzyną jak i odpowiednią sytuację strzelecką, by oddać skuteczny, celny strzał. Każdy z tych elementów osobno przynosi satysfakcję, a połączone w całość tylko potęgują pozytywne doznania, sprawiając, iż polowaczka smakuje wprost wybornie. Celem myślistwa jest przechytrzenie i zabicie określonej zwierzyny. Dlaczego więc mielibyśmy ukrywać radość z naszego indywidualnego sukcesu, jaki stanowi jej upolowanie? Dlaczego mielibyśmy poddawać się próbom irracjonalnego wymuszania na nas określonych zachowań?

Na powyższe pytania nawiedzająca się w swych oświeconych przekonaniach publiczka z pewnością nam odpowie. Pokazując środkowy palec.

A może całość problemu w dużej mierze sprowadza się do samego aktu zabijania? Oczywiście nawiedzony margines nie akceptuje mordowania zwierząt w ogóle, zaś tych dzikich – disneyowskich symboli wolności, pokoju i szczęścia – w szczególności. Natomiast większość gawiedzi rozumie potrzebę regulacji pogłowia dzikich bydlątek, ale, traktując ją przeważnie jako zło konieczne, prezentując liczne kompleksy w swoich relacjach z Mamusią Naturą, wyraża różne zastrzeżenia co do formy tejże. To co łączy dwie powyższe grupy to przekonanie, iż zabijanie MUSI wiązać się WYŁĄCZNIE z negatywnymi emocjami. Im węższe czółka, tym bardziej infantylne wyobrażenia na temat stosunku człowieka względem przyrody. W skrajnych przypadkach, owe przekonanie sprowadzane jest do prostego wyboru: albo kochasz zwierzęta, albo je zabijasz. Tutaj nie ma miejsca na zrozumienie złożoności ludzkiej natury i emocjonalnego miszmaszu, który w normalnych warunkach towarzyszy zdrowemu Homo SS, a o którym opowiadał wspomniany prof. Heubrock. Na ile wiarygodne w tych realiach mogą okazać się próby tłumaczenia, że można zarówno kochać przyrodę jak i kochać korzystać z jej zasobów? Czerpać przyjemność z bycia jej częścią, aktywnym uczestnikiem procesów w niej zachodzących, nie zaś hołdować li tylko biernej obserwacji? Że Mamusia Natura to nie muzeum ani akwarium? Mimo że ludzie epatujący naiwnymi poglądami sami pakują się na minę radykalizmu i ideologicznego zaślepienia, gdzie owa naturalna, uczuciowa mieszanka zostaje sztucznie ujednolicona, wypada skonstatować, iż niestety nie jest to wyłącznie ich problem zamknięty w gabinetach psychoterapeutów. Całość bezpośrednio bije w nas i do powyższego sposobu pojmowania świata po prostu nie pasuje tryskający dumą i radością buc w zielonym kapelusiku z piórkiem, namiętnie fotografujący się z ofiarami swojej krwawej pasji.

Myśliwskie zdjęcia obarczone są też niemal identycznymi wadami co myśliwskie filmy, które nasz ulubieniec Florian Asche przyrównał do dzieł różowej kinematografii, a których zasadnicza słabość polega na tym, że:
„nie przedstawiają tego co jest naprawdę wzruszające i zachwycające, nie ma flirtu, nie można dowiedzieć się niczego o aktorach. W myśliwskim porno stoi sobie strzelec w zielonym kapelusiku, następnie pędzi obok niego dzik, pada strzał i pada zwierzę. Całość powtarza się kilkakrotnie. Tyle, że z innymi myśliwymi w innych lasach. W takich filmach nie dowiemy się niczego ani o samych łowcach, ani o rewirze, ani o zwierzynie, ani o wszystkim co stanowi polowanie. Są ich setki, tysiące, mają różne tytuły, ale wszystkie wyglądają tak samo.”
Można powiedzieć, że ze zdjęciami jest jeszcze gorzej, gdyż nie tylko nie idą za nimi żadne informacje, które mogłyby co nieco odbiorcy pod kopułą rozjaśnić, ale praktycznie nie da się ich przemycić. Montując nawet bardziej wybitnego łowieckiego pornola, zawsze można poświęcić parę klatek na pokazanie „gry wstępnej”. Niestety, fotki prezentują wyłącznie suchy efekt końcowy w postaci martwego boskiego stworzenia, według co poniektórych z bogatszą wyobraźnią  jeszcze „dyszącego” oraz myśliwskiej facjaty z malującym się na niej orgazmem.

Mając wszystko powyższe na uwadze, raczej trudno się dziwić, iż reakcje na łowiecką sztukę fotograficzną wyglądają… jak wyglądają.

Czy istnieje zatem jakaś alternatywa?

A i owszem, zaiste tak.

Proszem tylko spojrzeć na poniższe obrazki…


…które są efektem mistrzowskiej sesji fotograficznej zrealizowanej w ramach antymyśliwskiej kampanii w… putinowskiej Rosji. Celem jej organizatorów było zniechęcenie lokalnych społeczności, na co dzień żyjących po sąsiedzku z niedźwiadkami, do polowania. Choć pani fotograf, Olga Barantseva, nie chciała odpowiedzieć na pytanie czy futro, w którym pozuje jedna z atrakcyjnych modelek jest pochodzenia naturalnego czy też sztucznego, to zgodziła się objaśnić zawarte w efektownych zdjęciach przesłanie:
„Chcieliśmy pokazać naturalną harmonię między ludźmi a niedźwiedziami w Rosji, tę tradycyjną przyjaźń, jakże podobną do relacji człowieka z drugim człowiekiem.”
Czyż to nie jest urocze? Piękne? Szlachetne? Wzruszające? I pouczające?

Czyż nie taką narracją powinniśmy karmić własne dzieci? Przynajmniej do 30 roku życia?

Nie zamierzamy silić się tutaj na jakiś typowo bucowski komentarz. Bo najlepszy komentarz do owej „naturalnej, harmonijnej przyjaźni” napisało samo życie, kiedy to na planie zdjęciowym wytresowany przez cyrkowców miś zaczął dobierać się do jednej z modelek (czemu się zresztą nie dziwimy, w końcu dziewczyna pierwyj sort), co wymagało błyskawicznej interwencji i przerwania sesji.

Tym optymistycznym akcentem kończąc drugi sezon blogerskiego bucowania, życzymy wszystkim naszym Parafianom i Innowiercom, także rozczarowująco wąskiej grupie sympatycznych Niesympatyków, cudownych wakacyjnych przygód i poluzowania napięcia na stykach. Zasłużyliście na odpoczynek – zwłaszcza po dobrnięciu do końca tej homilii.

A my, jak to my – tradycyjnie wrócimy na kacu. Może już w grudniu...

P.S. Uprzejmie dziękujemy Siostrom naszym po szczelbie: Dajrocie, Joannie oraz Oli za zgodę na wykorzystanie materiałów będących w ich posiadaniu.