środa, 24 grudnia 2014

Podwójna natura.


Mówi się czasami, ze natura ciągnie wilka do lasu a chłopa do knajpy. Faktycznie, cuś w tym jest. Każde stworzenie ma swoja naturę. Od bakterii po szympansa. Poza homo – ss. Ten ma dwie. Całe rzesze specjalistów, z niejakim Peterem Singerem, profesorem,  na czele usiłują mniej lub bardziej penetrantnie przekonać publiczkę, że zwierzęta są jak ludzie. Ze wszystkimi konsekwencjami. Czują, odczuwają, cierpią, myślą, mają teściowe itd. Dużo prostsza, aczkolwiek mało popularną jest oczywista oczywistość faktu, iż właściwie to ludzie są jak zwierzęta. Biologicznie jesteśmy stosunkowo wysoko  rozwiniętym – w porównaniu z takim wigilijnym karpiem  na przykład – gatunkiem zwierzęcia. I niczym więcej. Nawet nosząc nazwisko Zenon Kruczyński. Jesteśmy aż i tylko jednym ze stworzeń zasiedlających ten padół,  tak samo jak szczury, karaluchy i inne goryle czy padalce. Mamy identyczne egzystencjonalne potrzeby jak każdy ssak na adekwatnym, bądź zbliżonym poziomie rozwoju, żyjący na tym globie. Potrzebujemy światła, pokarmu, wody, przestrzeni i możliwości rozrodu. Podlegamy tym samym ewolucyjnym regułom gry determinowanym wewnątrz i międzygatunkową  konkurencją, kooperacją i zależnością od środowiska. Jedyne co nas wyróżnia spośród arbitralnie zdefiniowanych circa about 7 – 10 milionów rożnych form życia lub gatunków  na globie zwanym Ziemia jest tzw. intelekt. Nasza druga natura, którą w odróżnieniu od biologicznej można nazwać mentalną. To świadomość indywidualnego i kolektywnego „ja” oraz umiejętność oceny własnych czynów i ich konsekwencji w wielowymiarowej, materialnej i niematerialnej przestrzeni i czasie. Również zdolność postępowania wbrew biologicznym instynktom. W momencie gdy pierwszy łowca – nie należący jeszcze do PZŁ – zaczął się zastanawiać nad tym co było przed nim i co będzie po nim, dała znać o sobie jego druga natura. Z czasem prowadząc do nabycia legitymacji Polskiego Związku Łowieckiego, lotu na księżyc i wydania książki pod tytułem „Krew znaczy farba”. Podwójna natura z balansem instynktu i intelektu była niewątpliwie zaczynem ewolucyjnego sukcesu naszego gatunku. Nie dysponując tym atrybutem Zenek Kruczynski napierdalałby się najprawdopodobniej do dzisiaj ze szympansem Elżanowskim o kawałek padliny w pobliżu miejscowości Mzgwumba w dzisiejszej Kenii. Jeśli w ogóle.

Dwunaturowość jest również źródłem nierozwiązywalnych dylematów związanych  z relacjami wewnątrzgatunkowymi, zabijaniem innych zwierząt czy noszącym często znamiona kolektywnej autodestrukcji podejściem do środowiska zwanego naturalnym. Z oczywistą oczywistością posiadania dwóch natur – tej biologicznej i mentalnej - potomkowie słabo owłosionej i wyprostowanej małpy z Afryki, która w nazwie dała sobie przymiotnik „rozumna” rożnie sobie radzili i radzą. Powszechne i dość popularne użycie określeń: „ty świnio”, „ty stara krowo”, „ty baranie”  tuszuje w gruncie rzeczy pewien niepokój i zażenowanie z tytułu posiadania natury bydlaka. Większość przedstawicieli gatunku homo-ss woli o tym nie wiedzieć, a jak już wie to ignoruje. Jednym z przykładów zaaranżowania się z osobistą i kolektywną dwunaturowością jest wdrapanie się na szczyt piramidy złożonej z posegregowanych bytów. By po włożeniu sobie korony na głowę legitymizować rozwiązywanie nierozwiązywalnych dylematów  między instynktem i intelektem na mocy praw Pana Wszelkiego Stworzenia. Powołanego na to stanowisko z woli odgórnej. Funkcjonuje, ma wielu zwolenników i nazywa się antropocentryzmem. Może też mieć formę majstersztyku hipokryzji czyli biocentryzmu w postaci werbalnego równouprawnienia wszystkich istot i ich eksploatacji zgodnie z biologicznymi potrzebami naszego gatunku ale z czystym sumieniem. Bardzo modna ostatnio jest też ucieczka przed własną biologiczną naturą w sferę mistyki i spirytualizmu, gdzie niepodzielnie panuje oderwana od rzeczywistości „harmonia”. A nawet byle gdzie. Taką rejteradę sugerował nam ostatnio Zenek:


Płynąca (chyba?) z dobrego serca sugestia jest niewątpliwie godna uznania. Ale Zenek zapomniał wskazać dokąd umknąć przed samym sobą. Czy schronić się w redakcji „Dzikiego Życia”? Czy też lepiej uciec na oddział zamknięty jakiegoś szpitala psychiatrycznego? Co w zasadzie na jedno wychodzi ale może być rożnie postrzegane. Na dodatek zalecany środek lokomocji wiąże się wykorzystaniem większego Brata Mniejszego – czyli konia.

Ideologicznie i intelektualnie poprawną byłaby raczej sugestia użycia roweru. Relacje między naszymi naturami – raz w formie konfliktu między instynktem i intelektem, innym razem ich kooperacją - są zmienne w czasie i przestrzeni. Determinuje je kompleksowy system wzajemnych uwarunkowań między tkwiącymi w nas bytami. Tym biologicznym i intelektualnym. Czasami dobrze o tym wiedzieć. I nie dziwić się jeśli wstawszy z wyrka po sylwestrowej bibie w noworoczne popołudnie w lusterku zobaczymy coś innego niż zwykle. A jeśli ktoś stwierdza, że natura ciągnie chłopa do knajpy to grzecznie spytać się: KTÓRA?

Obu naturom Szanownych Parafianek i Parafian w nadchodzącym 2015 roku wszystkiego najlepszego życząc.

niedziela, 14 grudnia 2014

Wigilijna wieczerza.


Tradycyjna przedświąteczna kolacja może być okazją do refleksji nad tym, co znajdzie w ten wieczór leśna, polna i ogródkowa zwierzyna na jej stołach. Wieść gminna głosi, iż w noc wigilijną zwierzęta porozumiewają się ludzkim językiem. Z wysoką dozą prawdopodobieństwa wypowiadając się również na temat jakości oferowanych im przez myśliwych potraw. Brak jednak do tej pory wiarygodnych relacji na temat opinii saren, dzików, jeleni i sikorek odnośnie kulinarnych zalet, bądź wad pokarmu, serwowanego dziko żyjącym zwierzętom. Usłyszeć i przeczytać można za to oceny obywatelek i obywateli nie korzystających osobiście z buraków, liściarki i kukurydzianej kiszonki w paśnikach, jednak mających własne zdanie na temat menu oferowanego w lesie. Nierzadko krytyczne, czasami irracjonalne, uzasadniane argumentami natury etycznej bądź ekologicznej. Zastrzeżenia wobec dokarmiania zwierzyny łownej przez myśliwych są stałym elementem krytyki współczesnego łowiectwa. Przewijają się w twórczości reprezentantów ochrony przyrody z przymiotnikiem „ideologiczna” i innych łowców naturalnej naturalności w otaczającym nas krajobrazie kulturowym. Od łamów Dzikiego Życia począwszy, po rozprawę dwóch studentek z Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach "Projekt polowanie", gdzie projektantki znęcają się nad wybiórczo dobranymi fragmentami literatury przedmiotu serwując je w sosie ekologicznym. Zwolennicy “naturalnej naturalności” głoszą, iż głód związany z okresem zimowego postu, wynikający z niedoboru lub niedostępności źródeł pokarmu jest “lepszym” regulatorem populacji zwierząt niż myśliwska dwururka. Gwarantuje on bowiem eliminację części zwierząt, szczególnie tych młodszych i słabszych. Dokarmianie stanowi zaś grzeszną ingerencję w naturalne procesy przyrodnicze. Faktycznie - w bezkresnej tajdze i tundrze syberyjskiej czy kanadyjskiej Czukczow z workami buraków na plecach brnących przez kopny śnieg raczej się nie uświadczy. Źródła historyczne z czasów króla Ćwieczka również nie wspominają o Piaście Kołodzieju konstruującym paśniki dla saren. Dzisiaj, tutaj i teraz to może jednak różnie wyglądać. W Oostvaardersplassen, jednym z rezerwatów w Holandii została przed laty stworzona namiastka samoregulującej się naturalności gdzie na zamkniętym terenie polderu o powierzchni kilku tysięcy hektarów miała niepodzielnie rządzić wyłącznie przyroda, bez prochu, ołowiu i dużych drapieżników, a populacje wypuszczonych tam jeleni, koników polskich i innych kopytnych regulować osobiście sama natura. Surowa zima w 2009 roku spełniła oczekiwania ortodoksyjnych czcicieli naturalności z kraju wiatraków i tulipanów. Dowiedziono, że jak zwierzęta nie maja co jeść to większość z nich zdechnie, a jeśli będą stać po kolana w wodzie smagane lodowatymi wichrami znad Morza Północnego to stanie sie to prędzej. Tyle naturalności nie strawiła jednak holenderska opinia publiczna, kiedy miejscowa telewizja pokazała zdjęcia konających z głodu zwierząt, drzew ogołoconych z kory i ostatnich gałęzi oraz ciężarówek zapełnionych padłymi zwierzętami. Fala protestów Holendrów, zaszokowanych tymi widokami doprowadziła do przerwania “ekologicznego” eksperymentu, będącego w tych warunkach w gruncie rzeczy ideologicznie motywowaną perwersyjną zabawą. Nie pomógł nawet sprzeciw jednego z tamtejszych Kruczyńskich publicznie przekonywującego, iż ginące z głodu zwierzęta mają piękną śmierć bo naturalną. Z nadejściem jesieni część zwierząt jest dziś w Oostvaardersplassen  odstrzeliwana, a resztę dokarmia się w razie potrzeby. Adam Wajrak, dziennikarz Gazety Wyborczej w swoich opowieściach z Puszczy Białowieskiej wspomina jedną z surowych zim z końca ubiegłego stulecia kiedy została zdziesiątkowana tamtejsza populacja dzików i redaktor miał okazję delektować się osobiście widokiem wychudłych jak szczapy i padających masowo z głodu zwierząt. Jest jednak wątpliwym czy wystąpienie podobnej, ekstremalnej sytuacji w lesie Kabackim i widok dogorywających zwierząt pod oknami Warszawiaków wywołałoby u nich podobny entuzjazm dla tej formy naturalnego procesu, jak u naczelnego ekologa Rzeczpospolitej. Niewykluczone, że apele o niedokarmianie, pozostawienie natury i zwierząt “samym sobie” skończyłyby się skarmieniem dzikami redaktora.  Zwyczajna ludzka empatia jest bowiem jednym z aspektów, który nie sposób pominąć w refleksjach nad dokarmianiem, czyli wigilijną wieczerzą zwierzęcą. Niezależnie od innych, często zupełnie przyziemnych motywów. W oderwaniu również od faktu, iż dokarmiane zwierzęta są przez dokarmiających zabijane, co w kategoriach moralno-etycznych może być postrzegane jako sprzeczność. Jest to jednak część dylematu związanego z nieograniczonym apetytem i ograniczonymi zasobami, którego rozwiązanie nigdy nie będzie miało “humanitarnej” formy.

Inny zarzut można znaleźć na drugim biegunie katalogu myśliwskich zbrodni na ekosystemach, opracowanego przez projektantki z Uniwersytetu Jagiellońskiego pod tytułem “Myślistwo i ekologia”. Serwując buraki i owies w lesie, a tym samym nie dając temu czy owemu zwierzakowi zdechnąć tak jak przyroda nakazuje a Panu Wajrakowi się podoba, myśliwi działają w sprzeczności z deklaracjami o konieczności redukcji pogłowia zwierzyny. Redukcja pogłowia zwierzyny i zwierząt zwanych niełownymi nie wynika jednak z potrzeb cierpiących ekosystemów, jak sugerują studentki, ale z arbitralnych (ludzkich) wyobrażeń i potrzeb oraz z przyziemnych interesów natury gospodarczej i ekonomicznej  wokół konkurencji o zjedzony las czy wyrąbany jak klepisko owies. Konflikt w związku z obecnością niektórych gatunków zwierząt jest na stałe wpisany w otaczający nas krajobraz - krajobraz posiadający więcej atrybutów rezerwatu Oostvaardersplassen niż cech kołymskiej tundry. Jednym z rozwiązań owego konfliktu jest regulacja liczebności populacji „konkurencyjnych gatunków“ bytujących w tym krajobrazie. Jeśli jednak “regulacje” populacji zwierząt łownych potraktować wyłącznie w kategoriach “redukcji”, to zaczyna się zacierać różnica miedzy polowaniem i deratyzacją. Tyle tylko, że szczury w tym pierwszym przypadku są trochę większe, co zdaje się uchodzić uwadze projektantek krakowskich komponujących kolaż pod tytułem “Polowanie” z myślistwem i ekologią w tle. Nie tylko im to zresztą umyka. Pozbawione elementu użytkowania i odpowiedzialności za zachowanie gatunków, łowiectwo staje się czymś w rodzaju odszczurzania, niezależnie od tego, że obiekty redukcji cieszą się większą sympatią niż mieszkańcy naszych śmietników. Świadome dokarmianie szczurów nie nosi faktycznie znamion racjonalności. Ani to letnie, ani zimowe. Dokarmianie zwierzyny łownej – owszem. O skali konfliktów z populacjami kopytnych w otaczającym nas krajobrazie kulturowym nie decyduje bowiem wyłącznie ich liczebność, lecz co najmniej w tym samym stopniu to, CO te zwierzęta zjedzą i KIEDY zjedzą. Pojemność żołądka przeciętnego polskiego jelenia wynosi około 20 litrów. Do wszystkich żołądków polskich jeleni ujętych w statystykach GUS wędruje codziennie kilka tysięcy ton pokarmu. Przeważnie w formie młodego lasu. Uzupełnienie bądź zastąpienie części tych zjadanych codziennie upraw i młodników karma z poletka zerowego czy w postaci liściarki może wyjść młodym dębom i modrzewiom w lesie na dobre. Bez konieczności radykalnego “odszczurzenia”, które można też nazwać redukcją. Ta sama sytuacja dotyczy każdego innego gatunku koegzystującego z nami dziś, tutaj i teraz. W tym kontekście postrzeganie pokarmu dostarczanego zwierzętom dziko żyjącym wyłącznie jako formy tuczu trzody leśnej może świadczyć w najlepszym wypadku o szerokości końskich okularów z perspektywy których tę kompleksową, niecałkiem wolną od sprzeczności problematykę zwierzęcego stołu wigilijnego się obserwuje i interpretuje.

Inną stronę kontemplacji zwierzęcej wieczerzy stanowią leśno-polne realia. W sąsiadujących z nami Niemczech dokarmianie zwierzyny kopytnej jest generalnie zakazane, ograniczone do sytuacji wyjątkowych, co absolutnie nie przeszkadza wzrostowi tamtejszych populacji kopytnych do poziomu, który wywołałby panikę w niejednym krakowskim akademiku w związku z obawami przed zbyt głośnym mlaskaniem hord dzików żerujących pod oknami studenckiego przybytku. Tony buraków i kukurydzy w lesie maja na pewno wpływ na “pogłowie” niektórych gatunków, jednak nie wydaje sie on być decydującym czynnikiem determinującym na większą skalę liczebność kopytnych w naszych warunkach. W Polsce uprawia się swoisty ranking tysięcy ton karmy wywożonej do lasu, statystyki puchną imponującymi liczbami tysięcy paśników. Z dumą prezentowane w Internecie obrazki setek kilogramów marchwi wywalonej w lesie w błoto, argumentuje się milionami złotówek zainwestowanych w zwierzęce stołówki. Zgodnie z filozofią z czasów zaprzeszłych, kiedy obowiązywały nieco inne poglądy na hodowle trzody leśnej, a wskaźniki dostarczonej do lasu ilości paszy suchej, treściwej oraz soczystej dyktowali towarzysze z centrali. Dziś wypadałoby sobie odpowiedzieć na pytania: W jakim celu dokarmiamy? Jakie są efekty orgii buraczano-kukurydzianych? Jakie mogą być skutki braku dokarmiania? Dla kogo? Gdzie i kiedy dokarmianie ma racjonalny wymiar, zgodny z wymaganiami stołujących się zwierząt oraz koegzystujących z nimi rolników i leśników?. Nie zapominając o moralno etycznym wymiarze dokarmiania, nęcenia i polowania, żeby samemu wiedzieć kiedy paśnik spełnia efektywnie bardziej role propagandowego gadżetu, niż instrumentu czegoś, co zwane jest gospodarką łowiecką. 

poniedziałek, 3 listopada 2014

Myśliwskie porno, czyli Florek mówi jak jest...?


Czytelnikom i czytelniczkom naszego bloga Floriana Asche oczywiście przedstawiać nie trzeba. Zatem… przypomnijmy: KLIK

Zapraszamy na drugie śniadanie z miszczem. Tym razem Florek sparował w Szwajcarii.

Florku, w swojej książce piszesz Pan, że myśliwi z niemyśliwymi nigdy się nie zrozumieją. Dlaczego?

FA: ponieważ żyjemy w niebywale cywilizowanych czasach, w których ludzie w pierwszej kolejności polują w supermarketach i już prawie wcale nie spożywają zwierząt jeszcze przypominających wyglądem zwierzęta. Niedawno w restauracji pogratulowałem pewnej damie pierwszorzędnego filetu wołowego: z pewnością musiał to być niesamowicie szczęśliwy, wypasiony na soczystej łące wół. Była wściekła i oburzona, całkowicie zepsułem jej apetyt. Jak więc wytłumaczyć komuś, że wstaje wczesnym świtem, ubieram wytłuszczone klamoty i idę w las, gdzie zabijam zwierzę, aby zaciągnąć je do domu, sprawić i zjeść?

Proszę spróbować.

Będąc w łowisku doznaje nieograniczonej radości – to wsłuchiwanie się w naturę, czajenie się, podchodzenie, siedzenie i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, upolowanie zwierzyny, by potem z przyjaciółmi przygotować cudowne jedzenie – jest dla mnie stylem życia.

A co z zabijaniem?

Wielu uważa, że śmiertelny strzał jest szalenie interesujący. Ale ostatecznie zabijanie jest jak mrugnięcie okiem – niebywale krótkie i stosunkowo banalne. Trzeba się skoncentrować, aby oddać czysty strzał i zabić zwierzę oszczędzając mu męki. Jednakże w tym momencie brakuje ogółu wrażeń zmysłowych, świadomego postrzegania . Sytuacja jest prawdziwie intensywna tylko przed lub po. Zresztą w erotyce jest bardzo podobnie. Jak Pan sądzi, jak wygląda ów ogół, kiedy chcemy z kimś pójść do łóżka? Na jakie najmniejsze szczegóły zwracamy uwagę?

Zazwyczaj brzmi to inaczej, kiedy myśliwi tłumaczą dlaczego polują. Mówią o ekologii, zapobieganiu szkodom i epidemiom, działaniach na rzecz bioróżnorodności. O pasji nie ma mowy. Dlaczego?

Bo mają pietra przed karzącą ręką cywilizacyjnie zdominowanego społeczeństwa, która może ich dopaść tylko dlatego, że chcą wziąć coś dla siebie od Mamusi Natury – prawie jak jakiś drapieżnik. Dlatego odwołują się do wyjaśnień, które zostaną lepiej zrozumiane. Ale ja tego nie akceptuje.

Dlaczego?

To po prostu nie pasuje do sposobu w jaki myśliwi zachowują się między sobą. Ta niebywała radość, to „Darz Bór!”, ta wrzawa myśliwskich rogów, ta duma z trofeum – jeśli mając to wszystko na uwadze, potrząsa Pan głową i utrzymuje, że poluje wyłącznie z pobudek ekologicznych, to jest to nonsens, który każdy przejrzy. W końcu nikt nie twierdzi, że uprawia seks w celu zapewnienia istnienia ludzkości.

Być może myśliwi i niemyśliwi nie rozumieją się też dlatego, że ci drudzy czują, iż robi się z nich głupców.  

Tak, myśliwi mają skłonność do zaprzeczania. Co jest również widoczne w całej masie książek przyrodniczych dla dzieci z historiami w rodzaju „moje najpiękniejsze leśne przeżycie”, w których do pokolorowania są wiewiórki a pełen tajemnic las cały szeleści. Wszystko to bardzo wzruszające, ale temat zabijania się nie pojawia, nie jest objaśniony. Uważam za absolutnie konieczne, aby przeciwdziałać owej bambizacji i dzieciom oraz młodzieży wyraźnie tłumaczyć, że nie istnieje takie coś jak przyroda bez śmierci. Można wieść życie wyłącznie kosztem innego życia. Nawet jeśliby żywić się samym chlebem. Co stwierdził już 600 lat p.n.e. grecki filozof Anaksymander. Wszak w trakcie żniw również giną zwierzęta.

Bambizację widać także w sferze seksualności. Seks jest objaśniany przy pomocy pszczółek i kwiatuszków.

Tak, z tym jest bardzo podobnie.

Piszesz Florku, że w trakcie polowania tak w barze jak i na ambonie zachodzą w mózgu zaskakująco podobne procesy a pozyskanie zdobyczy jest niczym orgazm. Jak wpadłeś na to, by porównać łowy z seksem?

Zastanowiłem się nad tym co myśliwych faktycznie pociąga. Stwierdziłem, że ich pasja jest bardzo podobna do doznań pary kochanków. Tam jest właśnie to poszukiwanie sukcesu, ostatecznego stanu zadowolenia i zaspokojenia. W polowaniu jest nim zdobycz, w miłości orgazm. Jednocześnie chodzi o poszukiwanie nieskończenie radosnych przeżyć na drodze ku tym celom. Czajenie się, obserwacja, nasłuchiwanie. Pierwsze rendez-vous, przed którym można sobie wyobrazić jak ta osoba pachnie, śmieje się, jaka jest w dotyku. Wszystko bardzo świadomie odczuwane – to również wspólna cecha myśliwych i kochanków. Poza tym łowiecka literatura, muzyka, malarstwo aż ociekają namiętnością.

Czy musiałeś długo wyszukiwać przykładów, aby podeprzeć swoją teorię?

Przeciwnie. Same wpadały po drodze. W szczególności w literaturze jest wiele bajecznych publikacji: np. Ernest Hemingway albo Karen Blixen, w mitologii greckiej ciągle przewijają się obrazy miłości bez stosunku lub polowania bez ofiary. Artemida, dziewicza bogini łowów, stale śledzona przez adoratorów. W myśliwskiej sztuce często połączenie łowów, seksu i śmierci stanowi jeden temat. Można też przyjąć, że miłość jest czymś wyzwalającym od śmierci.

Jaśniej Florku, jaśniej.

Poszukiwanie doskonałości, którą odczuwamy w miłości, wyraża podobne pragnienie, które odczuwamy na finiszu naszego życia. Najchętniej rozpłynęlibyśmy się i znaleźli w perfekcyjnym stanie ostatecznym, czyli tam, skąd pochodzimy, tam, gdzie nie ma życia.

Tak jak w języku francuskim, w którym orgazm nazywany jest „małą śmiercią”.

Dokładnie. Francuski język ludowy jasno wyraża o co chodzi. Właściwie nie mogłoby być to lepiej ujęte. Leżysz w pościeli, głaszczesz swoją kochankę i myślisz: „jest perfekcyjnie” – właśnie został osiągnięty błogostan. Życzenie, aby to przeżyć i gotowość, aby dojść do tego przeżycia stanowią jedno z wielu podobieństw między polowaniem a miłością.

W swojej książce porównujesz Florku sztuczne penisy z noktowizorami a filmy pornograficzne z myśliwskimi.

Tak, i to z dużym powodzeniem. Filmy myśliwskie mają tę samą słabość co pornosy. Nie przedstawiają tego co jest naprawdę wzruszające i zachwycające, nie ma flirtu, nie można dowiedzieć się niczego o aktorach. W myśliwskim porno stoi sobie strzelec w zielonym kapelusiku, następnie pędzi obok niego dzik, pada strzał i pada zwierzę. Całość powtarza się kilkakrotnie. Tyle, że z innymi myśliwymi w innych lasach. W takich filmach nie dowiemy się niczego ani o samych łowcach, ani o rewirze, ani o zwierzynie, ani o wszystkim co stanowi polowanie. Są ich setki, tysiące, mają różne tytuły, ale wszystkie wyglądają tak samo. Możesz sobie je pooglądać i się pośmiać.

Piszesz Florku, że seks bez orgazmu to jak łowy bez zdobyczy. Czy Twoja książka jest zaadresowana dla mężczyzn?

Nie, tyle tylko, że napisana jest z męskiego punktu widzenia. Ale najpierw wypada przytoczoną wypowiedź nieco zrelatywizować. Nie muszę koniecznie i zawsze przywozić z lasu zwierzynę. Tak jak nie zawsze muszę szczytować podczas seksu. Ale przynajmniej musi istnieć taka możliwość. Bez niej, gdy np. puszczę się w łowisko z aparatem fotograficznym zamiast broni, polowanie zostaje wykastrowane do jakiejś impotentnej gry. Podobnie jest w erotyce. Pragniemy przynajmniej mieć możliwość doznania orgazmu. Niestety zapomniałem w tym kontekście dokonać w książce porównania płci. Szkoda, bo w przypadku kobiet teoria sprawdza się 1 do 1.

Czyżbyś chciał powiedzieć, że kobiety polują inaczej niż mężczyźni?

Tak. Polują bardziej holistycznie – tak jak bardziej holistycznie uprawiają seks. Kiedy kobieta opowiada o polowaniu, może nawijać godzinami: co ze sobą wzięła, jaką ptaszynkę widziała na ambonie, o czym gadała z koleżanką. Istnieje ogromna gama różnych bodźców, które można przyswoić i przetworzyć. Mężczyźnie mówią zazwyczaj: „…i wtedy pojawił się jeleń, i wtedy pociągnąłem za spust…” Mają fiksa na punkcie zdobyczy, tak jak i w łóżku na punkcie orgazmu. Kobiety również chcą coś upolować, mają też ochotę na orgazm, ale dla nich erotyka jest doznaniem znacznie wykraczającym poza narządy płciowe. Seks bez szczytowania również może być zadowalającym, spełnionym, erotycznym doświadczeniem. Jednak wspomniana możliwość przeżycia orgazmu musi być zachowana. Pod tym względem kobiety nie różnią się od mężczyzn.

Czy myśliwi są namiętnymi kochankami, czy też polowanie stanowi dla nich erzac seksu?

Myśliwi z całą pewnością nie są namiętnymi kochankami per se. Ktoś, kto trzy razy w roku wybiera się na tę samą ambonę i uparcie czeka aż się coś wydarzy, jako człowiek nie jest szalenie ekscytujący. Kto natomiast z pasją kreuje swój rewir i potrafi zachwycać się różnymi myśliwskimi sytuacjami, jest tak otwarty jak osoba, która czerpie radość z rozmaitych aspektów miłości i namiętności.

Jak myśliwi zareagowali na Twoją książkę?

Niektórzy byli wstrząśnięci. Szczególnie starsi wiekiem myśliwi chcieli mi wmówić, że polują wyłącznie z altruistycznych pobudek. Jednak absolutna większość czytelników ucieszyła się na tę książkę. Wyraża ona wiele z tego, co myśliwi z chęcią skłonni są przyznać. Trafiła w gusta tych, którzy byli niezadowoleni z kulawej promocji łowiectwa przez związki i organizacje myśliwskie.

A niemyśliwi?

Do tej pory wszyscy, którym w ten sposób perswadowałem pojęli dlaczego poluje. Oczywiście książka ta stanowi również pożywkę dla ohrońców pszyrody, których przedstawiciele mogą teraz głosić, że w końcu ktoś przyznał, iż myśliwi zabijają dla przyjemności. Jednak nie obchodzi mnie, co tego typu organizacje sądzą o mojej publikacji. Obchodzi mnie za to zdanie normalnych czytelników.

Mimo wszystko wydaje się ważne, by zaakcentować i pokazać im, że polowanie jest tak samo etycznie dopuszczalne jak kupowanie w supermarkecie kurczaka czy innego świńskiego sznycla.

Tak, z dwóch powodów: zwierzę nie planuje swojego życia, nie ma wyobrażenia na temat jego długości i końca. W tym sensie niczego mu nie odbieram. Zanim zostanie zastrzelone, żyje sobie mniej lub więcej według uznania Matki Natury. Jednak nie mogę sobie zwizualizować, aby jakaś kura pędziła gładkie jak powierzchnia kartki A4, bezstresowe życie. To oznacza, że polowanie jest humanitarne z punktu widzenia zwierzyny. Z drugiej strony ona sama broni się przed bezrefleksyjną konsumpcją. Potrzeba bowiem wiele czasu i pracy, aby zabić i sprawić jedno dzikie bydlątko. A więc automatycznie mamy do czynienia z mniejszą liczbą zwierząt, które da się zaciukać, podczas gdy w supermarkecie możemy zaopatrzyć się, tak naprawdę bez możliwości wyboru, w ich liczne części.

Czy zwierzyna w trakcie łowieckiego sezonu uświadamia sobie, że to ona jest celem polowań?

Z całą pewnością odczuwa myśliwską presję. Co mocno zależy od tego jak się poluje. Mam bardzo dobrego przyjaciela, który swój rewir opolowuje tylko raz w roku – wspólnie z wieloma znajomymi. W trakcie takich łowów pada zwykle ponad 100 sztuk zwierzyny, która w tych warunkach właściwie nie reaguje na myśliwską presję.

Jak wygląda Twoja filozofia konsumpcji mięsa?

Albo jem dziczyznę, albo mięso pochodzące z ekologicznej hodowli. Ale cenię sobie również kuchnię wegetariańską.

Czy szwajcarscy buce w zielonych kapelusikach z piórkami polują inaczej niż ich niemieccy koledzy?

Niestety niewiele na ten temat mogę powiedzieć. Na pewno istnieją różnice kulturalne. Myśliwi z Niemiec i Austrii są zorientowani bardzo romantyczno-folklorystycznie. To pokazuje wielorakość zwyczajów i prastarych łowieckich gwar. W USA polowanie traktowane jest jako obywatelskie prawo. W Wielkiej Brytanii jest klasycznym sportem. We Francji stawia się na przyjemność – łowy stanowią zbiorowe przeżycie okraszone cudownymi daniami z dziczyzny i winem.

Czym właściwie jest instynkt łowiecki?

Szczególnym wyrazem instynktu pokarmowego, który się usamodzielnił. Nie działa już wg prostej zasady: „jestem głodny, idę polować”. Przez setki lat przyczyniał się do powstawania rozmaitych kultur: łowieckiej, literackiej, sztuki, konsumpcyjnej - jednak cały czas w nawiązaniu do życia z naturą. Współczesne myślistwo musi uważać, aby nie zatracić kontaktu z przyrodą. Stosowanie tych wszystkich urządzeń, w które wyposażeni są myśliwi, może pewnego dnia się zemścić. Coraz lepsze lunety celownicze, laserowe dalmierze, zegary na nęcisko stanowią prostą drogę do oddalenia się od Matki Natury. Z seksualnością jest podobnie.

Czyżbyś odradzał  igraszki z wykorzystaniem seks-zabawek?

Tak. W dzisiejszych czasach jest raczej mniej prawdziwej erotyki, ludzie mają mniej seksu.

Czy to źle?

Według mnie to jest przykre. Prowadzi do zatracenia tego, co niesamowicie wzbogacało naszą cywilizację. Proszę sobie wyobrazić literaturę albo malarstwo bez erotyki. To byłoby żałosne. Cała twórczość literacka traktuje wyłącznie o seksualności, erotyce, żądzy, instynktach, życiu i śmierci. W momencie, w którym zaczynamy to burzyć i organizować zgodnie z cywilizacyjną poprawnością, okradamy samych siebie.

Jednak każdy medal ma dwie strony. Podczas polowania na 325 jelenia nie jest już tak ciekawie jak za pierwszym razem.

Ale, jak już powiedziałem, w łowach niekoniecznie idzie o to, by coś zabić. Nie za każdym razem. Tak jak nie każdy flirt z osobą, którą poznałeś, kończy się w łóżku. Jeśli zatracimy to napięcie, nasze życie będzie nudne jak flaki z olejem.

Czy polowanie jest być może interesujące także dlatego, że zabijanie, które jest celem tegoż, 
stanowi tabu?

Absolutnie. To wrzucenie seksualności i zabijania to jednego gara wspaniale niektórych przestraszyło. Seks jest tematem numer jeden – wszyscy chcą o nim gadać. Ale o łowach? Zabijaniu? A fuj!!!

środa, 8 października 2014

God SAVE the wolves!


Psze Państwa , Drogie Parafianki i Drodzy Parafianie.
Znowu apel do ludzi z dobrym sercem.  Pomóżcie!!!
Do zaadoptowania są wilki, nasze POLSKIE wilki.

ADOPT THE GRAPA AND HALNY PACKS £25.00 
  (KLIK) 

Za jedyne 25 funtów, czyli… złotych… gdzieś… jeden w pamięci… 130...rocznie!

Proszę sobie wyobrazić, że nasze POLSKIE wilki oferowane są do adopcji w Wielkiej Brytanii. Nasze Dobro narodowe. Każda Parafiankę i każdego Parafianina wstyd ogarnąć powinien. A Pani bebekową szczególnie zarumienić. To tak jakby nasze krajowe sieroty oferować na giełdzie zagranicznej. Po śmiesznych cenach. Nie wiadomo komu. Czy w tym kraju nie znajdzie się dość ludzi z dobrym sercem, żeby wesprzeć dziką rodzimą przyrodem? Wystarczy odmówić sobie flaszki wódki na tydzień i już skończy się to kupczenie naszym dobrem narodowym za granicą. A wątroba też będzie wdzięczna. Każdego adoptera oczekują:

As an adopter, you will receive:
  • A certificate of adoption for one year
  • A factsheet about wolves in western Poland
  • A profile of the pack and a map showing the pack’s territory
  • A CD ROM with video clips of the Little Pine Pack
  • A supporters pack with car sticker and surface stickers to show your support for wolves
  • Two updates a year on the pack
  • Four issues a year of WOLVES AND HUMANS, the newsletter of the Wolves  and Humans Foundation, featuring updates on our projects in Europe and articles about large carnivores and their conservation

Do dzieła Rodacy! Nie będzie Anglik nam...

środa, 24 września 2014

Chwalimy siem jeszcze bardziej!!!

Proszem Państwa, Szanownych Parafian, kopnął nas zaszczyt. Wielki zaszczyt. Tak wielki, że siniaki po nim będziemy nosić z dumą aż po kres naszej myśliffskiej tfurczości. Postaramy się jednak, aby pamięć o nich była należycie pielęgnowana wśród potomnych. 

Co o tym sondzicie? Jest szpan?

poniedziałek, 22 września 2014

Chwalimy siem!!!

Dziękując pięknie Dajrocie oraz pozostałym członkom Jury za organizację konkursu, miejsce na pudle i przyznane nagrody, niecierpliwie czekamy na ujawnienie czym jest mityczne "Złote Dajrot". Gratulujemy zwycięzcom!

piątek, 19 września 2014

Rusza akcja "NIE DAJ ZABIĆ MYŚLIWEMU!".

Jako ludzie wrażliwi na to i owo, docierające stąd i stamtąd, postanowiliśmy zainicjować akcję "NIE DAJ ZABIĆ MYŚLIWEMU!". Zachęcamy do aktywnego uczestnictwa i dzielenia się wrażeniami.

wtorek, 2 września 2014

Fobia większa niż żubr. Czyli pampersów dla Wajraka cd. Czyli czego boi się Adaś?


No wienc, zdopingowani komętażami zajrzeliśmy wreszcie pod tytuł artykułu wystraszonego redaktora Gazety Wyborczej, któremu wysłaliśmy pampersy. Po wnikliwej lekturze jeszcze raz pragniemy zaapelować do wszystkich ludzi dobrej woli o przesylanie pomocy KLIK. Mimo, że ten artykuł zasadniczo nie odbiega od innych spłodzonych w tym temacie przez eks–gońca redakcyjnego z gazety, ktorą zdaje się coraz mniej obywateli przy kiosku wybiera. Adaś boi się i na to niestety nic nie poradzimy. Nawet poddając się codziennym badaniom psychologiczno–psychiatrycznym. Wolno mu się zresztą bać. W tym kraju ludzie boją się różnych rzeczy. Ale skąd bierze się Adasiowa, udzielająca się stadku jego czytelników, fobia na punkcie buców w zielonych kapelusikach z piórkami?

Wypada w tym miejscu  zastosować starą, dobrą zasadę „a u was Njegrow bijut“ i przyjrzeć się kierowcom. Na przykład. Nie w celu odwrócenia uwagi od niebezpiecznych buców w zielonych kapelusikach z piórkami, ale w celu zwrócenia uwagi na pewien fenomen. Ten fenomen nazywa się po nowopolsku „The Base Rate Neglect“. Nie umiemy tego przetłumaczyc, ale spróbujemy wyjaśnić.

W Polsce mieszka około 38 milionów ludzi, poluje nieco ponad 100 000 buców w zielonych kapelusikach z piórkami i jeździ gdzieś koło 20 milionów samochodów. Regularnie, co roku ofiarą samochodów pada ponad 40 000 rodaków. Zabijanych na śmierć, kaleczących siebie samych, obcych a i własne tesciowe też. Na konto myśliwskich dwururek idzie dużo skromniejsza, bo z reguły jedno-dwucyfrowa liczba zastrzelonych lub postrzelonych. Też, czasami przeważnie z własnych szeregów. Z powyższego wynika żelazna, brutalna aż do bólu i smierci konsekwencja na rok bieżący i przyszłe lata tak samo: prawdopodobieństwo, że Polakowi stanie się krzywda od samochodu wynosi 1:1000. Na każde tysiąc obywateli jeden rozpierdoli się na drzewie, rozjedzie kogoś, zostanie rozjechany itd. Każdego roku. Gama możliwości i reperkusji jest tutaj niesłychanie szeroka. Prawdopodobieństwo, że ten sam Polak stanie się ofiara kul z mysliwskiej dwururki leży gdzieś w granicach 1:2-5 000 000. Tak, tak, zgadza siem: milionów. Proszę Szanownej Parafii. Żeby nie było niejasności. Ryzyko, że ten sam Wajrak, trzesący portkami z powodu zagrożenia bucami w zielonych kapelusikach z piórkami, wpadnie pod samochód bądź ktoś mu wpadnie pod samochód jest kilka tysięcy razy większe. Fakt. Wydawałoby się oczywisty. Mimo tego redaktor nie boi się kilka tysięcy razy bardziej samochodów, lecz dokładnie odwrotnie. Kilka tysięcy razy bardziej boi się tego co jest realnie kilka tysięcy razy mniejszym ryzykiem. Czy to jest logiczne? Czy to jest racjonalne? Nie. To jest całkowicie nielogiczne i całkowicie irracjonalne. To jest właśnie „The Base Rate Neglect”. Na tę przypadłość cierpi w zasadzie każdy z nas. Nie jesteśmy w stanie ocenić znaczenia określonych wydarzeń na podstawie prawdopodobieństwa ich wystąpienia, lecz oceniamy ich wagę na podstawie rzeczywistych lub wyimaginowanych zagrożeń związanych z tymi wydarzeniami. The Base Rate Neglect rzutuje na nasze opinie i postępowanie. Indywidualne i kolektywne - w polityce, gospodarce i w życiu codziennym. Przybierając niekiedy pożałowania godne formy. Tak jak w Teremiskach.
               
Ktoś, a na pewno większość czcicieli ekologicznego guru z Teremisek zarzuci, że przecież buców w zielonych kapelusikach jest dużo mniej niż aut i kierowców i to stąd bierze się owa dysproporcja w postrzeganiu ryzyka i zagrożenia. Wystarczy jednak znowu sięgnąć po kalkulatorek, coby sobie wyliczyć, że jeździ u nas kole 20 milionów kierowców i to oni są właściwym zagrożeniem, produkując corocznie 40 000 rannych i trochę trupów. Kobiet, dzieci, młodzieży, starców oraz ekologów najprawdopodobniej też. Tych ostatnich rzadko bo rzadko, ale zawsze. Na ok. 500 statystycznych polskich „rajdowców” przypada co roku 1 ranny albo trup. Ludzki. Taki współczynnik trupo- i inwalidoróbstwa w szeregach rodzimych nosicieli dwururek przy pomocy tego sprzętu oznacza, że buce w zielonych kapelusikach musieliby powodować rocznie ponad 2000 wypadków z bronią (żeby wyszedł „kierowcowy” stosunek 1:500) . Efektywnie ich udziałem jest kilka, kilkanaście zdarzeń w roku. Paradoksalnie, wybiórczo wystraszony redachtor sam stanowi statystyczne zagrożenie do kilkuset razy większe dla siebie i innych niż pałętający się po polach i lasach gość w zielonym kapelusiku z piórkiem. I dubeltówką. Mimo że redachtor nie posługuje się cholernie niebezpiecznym sprzętem służącym do zabijania tylko niewinnym ekologicznym SUV’em o pojemności trzech litrów. Zużywającym 17/100. Nie wiadomo czy redachtor o tym wie, ale w 100% wiedzieć nie chce. Woli się bać. Czy jest w stanie sobie uświadomić jakie niebezpieczeństwo stanowi sam dla prawie 40 milionowego Narodu? Wątpliwe. Nawet gdyby był w stanie i z racji zagrożenia, które stwarza jako kierowca udawał się codziennie do doktora od czubków (co zaleca bucom w zielonych) to i tak by nie pomogło zmniejszyć ryzyka jakie obiektywnie stwarza będąc „władcą szos” za kierownica SUV’a o gabarytach małej ciężarówki. Choć redachtorowi piszącemu raz, że jest wściekły, innym razem, że się boi, taka wizyta zapewne by nie zaszkodziła.

Papierek od psychologa czy psychiatry nie jest bowiem czynnikiem decydującym o częstotliwości wypadków ani na drodze, ani na polowaniu. Można się o tym przekonać przez proste porównanie jednej i drugiej wypadkowości w warunkach i w krajach, gdzie badania tego typu od kierowców i myśliwych nie są wymagane, a tragedii, bólu i śmierci jest mniej bądź dużo mniej. Do przekonania się o powyższym nie potrzeba wiedzy geniusza z Teremisek tylko paru kliknięć. To może sobie uzmysłowić każdy kto posiada komputer i umie się nim posługiwać. Jak ktoś nie chce, nie może i nie umie, zawsze może założyć pampersy. Nie pomogą, ale ulżą. Miejmy nadzieję.

Czy powyższe ma służyć udowodnieniu, że buców w zielonych kapelusikach nie należy się bać? A zacząć dygotać jak się zbliża osobowa półciężarówka ekologicznego redachtora? Otóż NIE. Pomijając nawet to, że taki buc – nawet nieuzbrojony – może przecież dać w mordę. Albo samemu dostać i podać do prokuratora. Lub o kimś coś nieładnie powiedzieć bądź napisać. Co jest dużo prawdopodobniejszym.

Rzecz się kręci w istocie wokół karabinu, strzelby - broni służącej a priori do zabijania. W przeciwieństwie do samochodów, którymi podobno się tylko jeździ. Stąd biorą się strach, obawy, nieufność, zastrzeżenia – krótko mówiąc – emocje. Emocje, których nie budzi ani pojazd, ani łyżka, w której podobno można kogoś utopić. Emocje zasadne i mniej zasadne, aż po budzące litość. Tak jak fobie redachtora Wajraka. Ale o tym – po tym. I dlaczego myśliwi panu redachtorowi Wajrakowi w zasadzie wdzięczni być winni – też.

Amen.

Na razie jeszcze raz usilny apel do ludzi dobrej woli. POMÓŻCIE  REDACHTOROWI!!!! Dotychczasowe dostawy pampersów starczą mu jedynie na kilkadziesiąt pobytów w lesie. To stanowczo za mało, żeby w tym czasie  mógł uratować dla nas przyrodę ojczystą!!! Poza tym, kiedy redachtor jest w lesie stanowi mniejsze zagrożenie na polskich drogach – dla dzieci, kobiet, mężczyzn, starców i ekologów też.

piątek, 22 sierpnia 2014

Pomoc humanitarna dla Adama Wajraka już w drodze!

Z zagranicznej filii „buców w zielonych kapelusikach z piórkami” ruszyła w drogę do Teremisek pomoc humanitarna dla Redachtora Wajraka – czyli przesyłka z pampersami na każdą pogodę. Zawartość pozwoli Redachtorowi co najmniej 20 razy w bezpieczny sposób spotkać się z myśliwymi. Bez szkód w bieliźnie.



Przy pakowaniu pomocy humanitarnej dla dziennikarza GW asystowała również Raja. Mimo że Raja naraziła się kilku myśliwym gryząc ich po łydkach, nie boi się jednak typów w zielonych kapelusikach z piórkami. Wręcz przeciwnie.


Do Pana Redachtora Wajraka załączyliśmy list o następującej treści:
Szanowny Panie Adamie!
 Wstrząsneła nami lektura tytułu Pańskiego komentarza w Gazecie Wyborczej z 19.08.2014 i Pańskie wyznanie, iż boi się Pan myśliwych. Załączamy komplet pieluch dla dorosłych. Środka, który co prawda nie pomoże zwalczać uczucia strachu przy spotkaniu kogoś w zielonym kapelusiku, jednak ekstremalnie złagodzi jego skutki. Mając nadzieję, że nasza pomoc stanowić będzie dla Pana dużą ulgę w kontynuacji wysiłków na rzecz ochrony polskiej przyrody.
Z wyrazami współczucia, uznania oraz najwyższego szacunku,
Kolektyw bloga “Buce w zielonych kapelusikach z piórkami"
P.S. W przypadku gdyby rozmiary bądź kolorystyka przesłanych pieluch nie były w Pańskim guście, prosimy o ich dostarczenie do Domu Pomocy Społecznej "Rokitnik" przy ul. Centura 2 w Białowieży, tel. 0048 85 681 24 24/85 681 25 08.
 Achtung!

Dom Pomocy Społecznej Rokitnik z chęcią przyjmie tego rodzaju dary. Ustaliliśmy to już wcześniej (o czym można się przekonać dzwionią lub mejlując do powyższej placówki).
W tym miejscu mamy prośbę do ludzi dobrej woli, gotowych wesprzeć Pana Wajraka, aby wysyłali w miarę możliwości pomoc w oryginalnym opakowaniu. To mogą być pojedyncze pampersy, jednak przez wgląd na to, iż mogę środki te (o ile sam Redachtor ich nie zużyje) służyć będą ludziom rzeczywiście potrzebującym, prosimy o powstrzymanie się od robienia sobie jaj i wysyłania do Teremisek używanych pieluch bądź nieużywanych bez opakowań.

Prosimy koniecznie załączyć do list do Pana Wajraka, przypominający mu gdzie może przekazać nadwyżki, których sam nie potrzebuje.

Przesyłki można też kierować do redakcji Gazety Wyborczej w Warszawie przy ul. Czerskiej 8/10 z prośbą o bezpośrednie przekazanie do rąk Pana Wajraka.
Z tego co i ile dotrze do Domu Pomocy Społecznej można będzie się przekonać czy ogarnięty fobiami, potrzebujący Redachtor jest człowiekiem, który posiada STYL, czy raczej dziennikarzem. Gazety Wyborczej.

Jeszcze raz apelujemy o przesyłanie pomocy!

niedziela, 1 czerwca 2014

OBWIESZCZENIE

Drogie Parafianki, Drodzy Parafianie, drogie Dzieci! 

Pierdolnąwszy dzisiaj tornistry tam gdzie ich miejsce...


...pragniemy zakomunikować, że postanowiliśmy jednogłośnie zrobić se wakacje.


HURRA, HURRA, HURRA!

Dziękujemy WAM i oczywiście zapraszamy na drugi sezon z bucami.

Dasz Bur!

piątek, 23 maja 2014

Przyjemność zabijania. Cz. II


Asche ma sporo racji, jednak nie do końca mówi jak jest. Po pierwsze, aby myśliwy mógł polować, oprócz zielonego kapelusika i bajeranckiej dwururki, musi mieć przede wszystkim „zezwolenie“ społeczne. Te zaś nie wynika ze zrozumienia dla realizacji określonych skłonności na zwierzątkach, lecz z całkiem przyziemnych i racjonalnych powodów.

Po drugie, wyznania Asche takie jak: 
„[…] w łowisku doznaje nieograniczonej radości – to wsłuchiwanie się w naturę, czajenie się, podchodzenie, siedzenie i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, upolowanie zwierzyny, by potem z przyjaciółmi przygotować cudowne jedzenie…“ 
podlane jego erotyczno-łowieckim sosem, choć zaskakująco trafne i łatwoprzyswajalne dla ewentualnego rozmówcy, siłą rzeczy stanowią uproszczenie.

Psychologia bowiem nie jest gładka, o czym możemy przekonać się dzięki pracy prof. Dietmar’a Heubrock’a, kierownika Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen, zajmującego się m.in. psychologią myślistwa. Okazuje się, że w przypadku zdecydowanej większości buców w zielonych kapelusikach zabijanie wiąże się ambiwalentnymi odczuciami. Gdy po udanym strzale zwierzyna pada, najpierw ogarnia nas radość, w którą po pewnym czasie wkrada się żal. Jak mówi Heubrock: 
„to jest normalne, gdyż jako ludzie nie posiadamy wyłącznie jednowymiarowych uczuć. Za to stale towarzyszy nam konglomerat mieszanych uczuć. Tak powinno być, tak funkcjonuje nasza samokontrola – jesteśmy w stanie przeanalizować i uzasadnić nasze działania. U radykalnych, ideologicznie zaślepionych ludzi zostaje ów uczuciowy miszmasz sztucznie, przez pranie mózgu, ujednolicony. Takie osoby nie analizują swoich poczynań. W przeciwieństwie do tych, którzy właśnie z powodu mieszanych uczuć ciągle zadają sobie pytania. Nie inaczej powinno być w przypadku myśliwych. Wraz z upływem lat konglomerat ulega zmianom – im człowiek starszy, tym częściej nachodzi go refleksja. Ta zaduma wysuwa się na pierwszy plan, stanowczość rzadko bierze górę. Sędziwi myśliwi chętnie spędzają cały wieczór w łowisku, gdzie napawają się widokiem i często odpuszczają strzał, pozwalając „wyszumieć się“ młodzieży lub gościom“.
Jednak, jak dodaje Heubrock: 
„nie oznacza to, że nie zdarzają się pośród nas (myśliwych) warianty patologiczne“.
Kapitalny przykład psychopatologii stanowi wyznanie patrona naszego ewentualnego Zenona Kruczyńskiego: 
„gdy zwierzę na twoich oczach po strzale padnie, to na tę chwilę, w tej sekundzie, czujesz się wszechmocny, masz poczucie całkowitego, absolutnego panowania – jesteś Panem Wszechmocnym. Jeśli darujesz życie i nie strzelisz, to też czujesz się Panem, tym razem Wielkodusznym. Zawsze wygrywasz.“
Odsetek takich „panów życia i śmierci“, którym chodzi właśnie o siłę/władzę i dominację sięga wśród myśliwych kilku procent. Tak wynika z badań, przy czym nie jest to właściwie przypadłość łowiecka. Wystarczy wstawić wypowiedź Kruczyńskiego w nieco inny kontekst: 
"gdy pracownik na twoich oczach się upokorzy, to na tę chwilę, w tej sekundzie, czujesz się wszechmocny, masz poczucie całkowitego, absolutnego panowania - jesteś Panem Wszechmocnym; jeśli darujesz i nie zwolnisz go z pracy, to też czujesz się Panem, tym razem Wielkodusznym; zawsze wygrywasz", 
aby uzmysłowić sobie, iż postawy tego typu mogą znacznie bujniej rozkwitać w innych strukturach z jednoznacznie ustalonym systemem zależności niż na polowaniu.

Mając wszystko powyższe na uwadze, spróbujmy pójść krok dalej w naszych rozważaniach.

Jeden z niniejszych autorów postawił ongiś tezę, z którą drugi musiał się kilka razy przespać, aby zakląć i dojść do wniosku, że ów stary cynik znowu ma rację. Brzmiała ona: poluje = zabijam. Niby niegroźnie, jednak zdecydowanie bardziej pikantne było jej rozwinięcie: lubię polować = lubię zabijać. Przypuszczalnie większość myśliwych czytających nasz tekst będzie gotowa długo polemizować z powyższymi równaniami. I dobrze. Choć niepotrzebnie, albowiem wszelkie dywagacje, bawienie się w niuanse i niuansiki fundamentów przedstawionych tez nie podważą. Problem leży gdzie indziej – w opinii publicznej. Pomyślmy jakie wyniki przyniósłby sondaż z „pytaniem“: poluje = zabijam (TAK lub NIE)? Obawiamy się, że druzgocące dla samopoczucia wielu postrzegających tę sprawę w sposób odmienny. Albo… „wszyscy się mylą“, „nie rozumieją“ etc.

Polowanie i zabijanie są ze sobą ściśle powiązane. Jedno bez drugiego nie istnieje. Zabijanie jest celem polowania. I, niestety, całym problemem w temacie. Redukowanie łowów do samego aktu ukatrupienia zwierzyny, będące wyrazem bambistycznego „kompleksu śmierci“, prowokuje myśliwych do nieudolnej obrony, polegającej na negacji wyżej postawionych tez poprzez próby niejako rozdzielenia pojęć polowania i zabijania tudzież odmiennego ich akcentowania. Tak ukierunkowana polemika nieuchronnie prowadzi do utraty wiarygodności. W skrajnym przypadku można sobie nawet zafundować kompromitującego „samobója“, co przytrafiło się Grzegorzowi Russakowi w programie „Grzechy po polsku“ na antenie TVP2. Przeanalizujmy również fragment opublikowanego na łamach BŁ wywiadu z Zenonem Kruczyńskim:
Możemy nie zgadzać się co do motywacji wszystkich myśliwych, ale przecież większość łowców nie jedzie do lasu pchana żądzą mordu, lecz po to, żeby poczuć bliskość przyrody, podziwiać jej piękno.
Dlaczego w takim razie wjeżdżają do lasu uzbrojeni i muszą podziwiać to piękno z załadowanym, odbezpieczonym sztucerem?
Widać tu jak na dłoni, iż próba obrony przed zarzutem „polowania z żądzy mordu” w gruncie rzeczy sprowadza się do walenia głową w mur pt. „poluje = zabijam”, polegającym na usilnym udowadnianiu, że „nie tylko”, „tylko częściowo”, „nie każdy”… Powyższa wypowiedź stanowi potwierdzenie słów Florian’a Asche: myśliwi boją się otwarcie przyznać, że ich działalność ma na celu głównie uśmiercenie określonych zwierząt.

Powiedzmy sobie szczerze, idziemy z flintą do lasu z zamiarem jej użycia. Proste. Nie bardzo więc rozumiemy gorączkowe zapewnienia, że my, myśliwi, zapuszczamy się w knieję przede wszystkim po to, aby powąchać kwiatki, posłuchać ptaszków, pooglądać zwierzątka, a ta fuzyjka stanowi tylko taką dekorację, rzadko używaną i w ogóle… Czy ktokolwiek z nas spotkawszy wędkarza z wędką w wodzie dałby wiary jego tłumaczeniom, że on jedynie robaczka kąpie? Ryb nie łapie, tylko wędkuje? Pewnie, wiele rzeczy można sobie wmówić, ale jak postronni mają w nie uwierzyć?

Pochłonięci kontrproduktywnym udowadnianiem, że nie jesteśmy wielbłądami, w ogóle nie próbujemy pytać: poluję = zabijam - OK., i co z tego? Jakie reperkusje z tego wynikają? Jakie normy naruszam? W przypadku rozmowy z bambistami uznającymi zabijanie (ogólnie lub rekreacyjne) za złe, niemoralne, chore etc., warto zadać kolejne pytania. Naturalnie, mogą oni filozofować do woli, ale ekologii nie przeskoczą. Szarpiąc strunę moralności, pomijają drugą stronę medalu zwanego śmiercią. A ta jest wpisana w prawidłowe funkcjonowanie populacji i ekosystemu. Śmierć oznacza również życie. W jaki więc sposób owa „ekologiczna”, służąca podtrzymywaniu, nie zaś wyniszczaniu życia, śmierć jest zła/niemoralna/chora? W tym kontekście wypada dopytać: co za różnica kto lub co tę śmierć spowoduje – skoro człowiek też jest elementem przyrody?  

Spotykając się natomiast z zarzutem „czerpania przyjemności z zabijania”, który służy zakwalifikowaniu myśliwych do „czubków”, śmiało drążmy dalej: a dlaczego zabijanie musi być nieprzyjemne? Jeśli celem określonej działalności – np. udziału w wojnie, polowaniu czy pracy w ubojni – jest właśnie zabijanie, to dlaczego nie cieszyć się ze zniszczenia wrogiego tanku, zastrzelenia taaaakiego dzika lub odwalenia szychty, w której uśmierciło się więcej świniaków niż zwykle? Przecież wszystkie te rzeczy są legitymizowane, dozwolone, pożyteczne. Żadna z powyższych grup nie porusza się poza marginesem. Więc o co tak naprawdę chodzi? Jakie są racjonalne przesłanki do dyskredytowania tej czy innej działalności, wymuszania określonych zachowań? Czy żołnierz, myśliwy, rzeźnik i inni zajmujący się zabijaniem, muszą odczuwać nieprzyjemność? Czy dotyczy to wyłącznie myśliwych?

Z kolei krytyka łowiectwa uprawianego przez wszelkiej maści biznesmenów, lekarzy, adwokatów etc., stanowi całkiem wdzięczny temat. Wszak między dyskutantami panuje pełna zgoda, że zarówno rzeźnik jak i myśliwy zabijają świnię tudzież jelenia, ponieważ istnieje taka konieczność. Jakie więc znaczenie ma to, że kabana ktoś zabił w pracy, a jelenia w ramach uprawianego hobby? Jakie racjonalne przesłanki decydują o tym, iż śmierć jelenia z ręki myśliwego ma być czynem nagannym, zaś zabicie świni przez rzeźnika już nie?

Wracając do postawionego na początku pytania "co możemy zrobić?", wypada odpowiedzieć, że wobec preferowanej przez myśliwych postawy strusia istnieje alternatywa. Wymaga jednak odwagi. W dzisiejszych czasach nie wystarczą solidne argumenty przemawiające za łowiectwem. Jeśli chcemy polować - a nie wyłącznie przyglądać się jak ktoś poluje za nas - musimy zadbać również o umiejętność komunikowania społeczeństwu osobistych motywów i emocji. Im szybciej to zrozumiemy, im szybciej to zrobimy, tym szybciej uzbroimy się w cenne informacje. Badania takich naukowców jak wspomniany prof. Dietmar Heubrock są na wagę złota. Oczywiście, nie sprawią one, że nasi przeciwnicy nagle zmienią zdanie i zaczną szturmować kursy łowieckie, ale przynajmniej będziemy w stanie przedstawić spójny obraz, którego nie będziemy musieli się wstydzić, którego nie będzie można najzwyczajniej wyszydzić czy zignorować i który wreszcie nie wzbudzi u statystycznego Kowalskiego podejrzeń, że my, myśliwi, mamy przed nim coś do ukrycia.

Warto zauważyć, że formułowanym wobec naszego środowiska zarzutom często brakuje racjonalnych podstaw. Pomimo tego funkcjonują one w przestrzeni publicznej, stając się z czasem „normami”, które wpływają na myśliwski byt. To właśnie obawa przed nagonką bazującą na bzdurnej i obłudnej argumentacji spowodowała, że prezydentem został fotograf z PZŁ. Tym samym przyznano rację tym, którzy z owymi argumentami wystąpili. Rekreacyjne zabijanie zwierząt zostało uznane za naganne, nieprzystające do pełnionego urzędu. Choć oczywiście mleko rozlało się już wcześniej.

Przyjemność zabijania. Cz I


Upłynęło już całkiem sporo wody w Wiśle, odkąd na łamach ŁP (10/2012) Maciej Łogin poruszył temat trudnych pytań kierowanych pod adresem buców w zielonych kapelusikach z piórkami. Te pytania, o które chodziło dziennikarskiemu wydze, nie są trudne. Po prostu – wynikają z ducha czasów, w jakich przyszło nam żyć i polować. Dotycząc bowiem życia, śmierci i zabijania – a więc kwestii traktowanych w społeczeństwie jako coraz bardziej intymne, wstydliwe, werbalnie starannie kamuflowane – sprawiają, iż problematyczne może być wyłącznie udzielenie na nie odpowiedzi. Sugerowana przez dziennikarza, określającego siebie mianem “kutego na cztery nogi w temacie”, ucieczka przed tymi pytaniami tudzież ich ignorowanie stanowi w gruncie rzeczy kapitulację – przyznanie racji pytającym, kwestionującym sens współczesnego łowiectwa. Niestety, brak odpowiedzi też jest odpowiedzią. Znakomitymi przykładami obrazującymi skutki zalecanej przez wspomnianego felietonistę postawy, polegającej na chowaniu zakutej części w piasek, są batalie dotyczące zakazu polowań na ptactwo lub innej maści drobnicę. „Po co zabijać ptaszki? Po co zabijać zajączki?“ – te pytania pojawiają się w różnych częściach globu, zaś w ostatnim czasie coraz bardziej natarczywie są formułowane również w Polsce (akcja „Niech żyją“, rozkręcana przez Pracownię, pardon, Rozróbnię na Rzecz Niektórych Cfaniaków i ex-buca Zenona Kruczyńskiego). Efekty wprowadzenia takowych ograniczeń można prześledzić na przykładzie niektórych krajów Zachodniej Europy, gdzie koledzy Pracowni & Co. odnieśli „sukces“ w postaci zastąpienia ołowiu gazem a myśliwych zawodowymi killer‘ami – oczywiście w ramach praktykowania ochrony przyrody. Powyższe warto skonfrontować z aktywną postawą innych nosicieli zielonych kapelusików z piórkami, którzy dzięki umiejętnej argumentacji, popartej odpowiednimi działaniami, potrafili oddalić widmo ograniczenia bądź zakazu łowów na zwierzynę drobną. Jednak panta rhei, współczesne łowiectwo wymaga nieustannej pielęgnacji. Nietrudno zatem wykoncypować, że sterczący znad piachu kuper felietonisty nie jest adekwatną odpowiedzią na objazdowy cyrk Pracowni z animatorem Kruczyńskim w roli głównej.

Nasz tekst nie jest próbą znalezienia złotych ripost na owe „trudne pytania“, postaramy się jednak zasygnalizować pewne zjawiska, proponując niejako kierunek podejścia do problemu.

Na początek zastanówmy się nad podstawową kwestią, czyli czego właściwie dotyczy krytyka współczesnego łowiectwa? Szukając odpowiedzi na powyższe pytanie, po raz wtóry warto przypomnieć o dobrodziejstwach socjologii, a konkretnie gałęzi zajmującej się ochroną środowiska. To m.in. dzięki niej możemy poznawać złożoność zjawiska określanego przez naukowców mianem fenomenu/syndromu bambi (BŁ „Zdaniem myśliwego“ 10/2011, 1/2014, blog). Owo zróżnicowanie pozwala bowiem wyodrębnić wśród krytyków łowiectwa pewne grupy. I tak część z nich jest zdeklarowanymi przeciwnikami zabijania w ogóle, a zwierząt dzikich w szczególności. Grupa ta - prezentująca często infantylny stosunek do przyrody połączony z postrzeganiem Homo sapiens sapiens jako złowrogiego przybysza z obcej planety – kładzie silny nacisk na aspekty moralne (przykazanie „nie zabijaj“), traktując dzikie zwierzęta jako istoty słabe, bezbronne, zasługujące na nadzwyczajną opiekę. Pewną rolę odgrywa tu również kompensacja archaicznego strachu przed śmiercią, potęgowanego – zwłaszcza u kobiet – wczuwaniem się w myśliwskie ofiary. Jednak ów bambistyczny radykalizm stanowi margines. Znacznie częściej artykułowana - a przez to znacznie bardziej istotna z punktu widzenia naszego środowiska – jest krytyka formy współczesnego łowiectwa. Przedstawiciele tego odłamu bambizmu, uznając zasadność regulacji pogłowia dzikich zwierząt, koncentrują się na tym kto, na co, i jak poluje. Wyrażają więc sprzeciw wobec zabijania w ramach spędzania wolnego czasu, uważając myślistwo rekreacyjne za amoralne i odmawiają temu zajęciu racjonalności. Racjonalnym zaś jest dla nich „bezemocjonalne“ zastrzelenie zwierzęcia przez zimnego profesjonalistę wykonującego obowiązki służbowe. Tym samym zachodzi „cudowna“ przemiana - morderca w zielonym kapelusiku z piórkiem przestaje być mordercą, stając się w gruncie rzeczy kimś pożytecznym – podobnie jak rakarz. Niezbyt symapatyczny, lecz akceptowalny. Grupa ta operuje również zarzutami niemoralnego postępowania myśliwych, wskazując na „brak dawania szans zwierzynie“, stosowanie podstępu (nęcisko, rykowisko, jak na dzika to tylko z rohatyną a zająca najlepiej ścigać na piechtę itd.). Ponadto, często można spotkać się z negacją sensu polowań na niektóre „neutralne“ gatunki. Co wręcz jaskrawie zostało uwypuklone w dyskusjach dotyczących łowów na ptactwo a od niedawna również na borsuki.  

Powiedzmy sobie szczerze – współcześni hobby-myśliwi nie bardzo potrafią w całym tym galimatiasie się odnaleźć. Osaczeni w mateczniku strzelają drobnym śrutem we wszystkie strony. Wystarczy zapoznać się z treścią internetowych bojów. Tymczasem warto sobie uzmysłowić, że nie każdy „zielony“ jest przeciwnikiem polowań. O ile ekolodzy są generalnie środowisku myśliwskiemu niechętni, to zdecydowanie antyłowieckie postawy prezentuje jedynie dość głośna mniejszość. Reszta doskonale zdaje sobie sprawę z racjonalności i konieczności regulacji populacji dzikich zwierząt. Choć – jak wyżej napisano – nie zawsze podziela zdanie na temat formy łowiectwa. Nawet wśród zdeklarowanych i praktykujących wegetarian zwolennicy absolutnego zakazu polowań nie stanowią większości.

Oczywiście granica między opisanymi postawami i związanymi z nimi poglądami jest płynna. Zarówno ortodoksyjni jak i mocniej stąpający po ziemi bambiści mogą korzystać z identycznej argumentacji, co sprawia wrażenie mówienia jednym głosem i jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Najlepszy przykład stanowią często podnoszone zarzuty „zabijania dla przyjemności“ czy „polowania z żądzy mordu“, które stały się sztandarowymi hasłami i zarazem jednym z najważniejszych oręży w krytyce współczesnego łowiectwa. Warto w tym miejscu przytoczyć wypowiedź rzecznika Królewskiego Holenderskiego Związku Łowieckiego: 
„przeciwnicy łowiectwa w Holandii od dawna opierają się w swoich atakach na rekreacyjnym aspekcie łowiectwa. Ich podstawowym zarzutem jest całkowity sprzeciw wobec sytuacji, w której ktokolwiek czerpie jakąkolwiek przyjemność z polowania“. 
Oczywiście nie jest to wyłącznie pomarańczowa przypadłość. Do zajęcia się tą problematyką powołano np. w Niemczech z inicjatywy DJV zespół z udziałem specjalistów z dziedzin nauk społecznych. Nawet nie będziemy pytać co na tym polu robią władze PZŁ. Nie wypada znęcać się nad ludźmi, których zasoby wyobraźni są odwrotnie proporcjonalne do powierzonych im zasobów finansowych.

Tylko… jak z powyższym poradzić ma sobie osierocona dziatwa Zrzeszenia, czyli MY, statystyczni buce w zielonych kapelusikach z piórkami?

Właśnie. Dlaczego polujemy? Dlaczego zabijamy? Czy czerpiemy z tego radość? Proste pytania, na które w naturalny sposób oczekuje się od nas prostych, kontretnych i wiarygodnych odpowiedzi. Tymczasem myślistwo to niebywale złożona materia. Na tyle złożona, że przyciśnięty tymi pytaniami do muru myśliwy w pierwszej chwili się zatyka, w drugiej prosi o ich powtórzenie, w trzeciej zaczyna dukać – bynajmniej nie o tym dlaczego on poluje, lecz o tym dlaczego się poluje. Opowiada więc o konieczności ochrony zwierzyny i regulacji jej pogłowia, strasząc astronomicznymi liczbami dzików i jeleni, których mlaskanie roznosi się z pól aż po centra wielkich miast. Jednak często nie takiej odpowiedzi oczekuje ów rozmówca. On pyta o motywy osobiste. To jest symptomatyczne pomieszanie z poplątaniem w sferze argumentacji.

Z czego może wynikać? Hmm… sprawa jest dość zniuansowana.

Wg. Florian‘a Asche, niemieckiego adwokata, myśliwego i autora sensacyjnej książki „Polowanie, seks i jedzenie zwierząt“ przyczyną jest strach: 
„myślistwo, tak jak wszystko co ze wsią związane, znajduje się pod silnym naciskiem miejskiej cywilizacji. Zarówno politycznym jak i medialnym. Publikowane są niepochlebne opinie o polowaniach i myśliwych. A ponieważ owa presja jest tak wielka, my, myśliwi boimi się powiedzieć o co tak naprawdę chodzi, co nas emocjonalnie napędza. Próbujemy zyskać sympatię poprzez opowiadanie o opiece itd. jednak to działa w ograniczonym stopniu, ponieważ nie stanowi całej prawdy. Oczywiście, w tym wszystkim jest też motyw ochrony, ale rozstrzyga wyłącznie instynkt drapieżcy. Potrzeba nam odwagi, aby to wyznać“.
Trudno nie zgodzić się z powyższą wypowiedzią. Jednak mamy do niej małe zastrzeżenie. Aby odpowiedzieć na pytanie „dlaczego poluję?“ – czyli znaleźć, nazwać i wyrazić to co nas napędza, konieczne jest podjęcie jakiejkolwiek próby zajrzenia w samego siebie. Większość myśliwych takiej próby nie podejmowało i nie podejmie. Czują, że coś pcha ich w knieję, ale nie potrafią i nie potrzebują tego zdefiniować. Bo i po co? Na codzień, w swoim środowisku rozumieją się ze wszystkimi bez słów. Stąd też wynika podstawowa trudność gdy przychodzi odpowiedzieć na owe krótkie, pozornie proste pytanie. Asche, zmęczony ciągłym usprawiedliwaniem się, podjął taką próbą. Zaś efektem jego rozważań jest książka, w której dokonuje licznych paralel między polowaniem a seksem, albowiem zarówno jedno jak i drugie mają do czynienia z instynktem, który nikomu nie musi się tłumaczyć. Dziś mówi otwarcie: 
[…] poluję z pasji, z żądzy, dla zmysłowej przyjemności. Dlatego, że można bez żadnego filtra doświadczać przyrody. I najważniejsze: można coś upolować/zabić“. 
Przy czym nie akceptuje typowych myśliwskich zapewnień o łowach z pobudek ekologicznych, altruistycznych itp.: 
to po prostu nie pasuje do sposobu w jaki myśliwi zachowują się między sobą. Ta niebywała radość, to „Darz Bór!”, ta wrzawa myśliwskich rogów, ta duma z trofeum – jeśli mając to wszystko na uwadze potrząsasz głową i utrzymujesz, że polujesz wyłącznie z pobudek ekologicznych, to jest to nonsens, który każdy przejrzy. W końcu nikt nie twierdzi, że uprawia seks w celu zapewnienia istnienia ludzkości“.  
 CDN.