Tradycyjna przedświąteczna kolacja może być okazją do
refleksji nad tym, co znajdzie w ten wieczór leśna, polna i ogródkowa zwierzyna
na jej stołach. Wieść gminna głosi, iż w noc wigilijną zwierzęta porozumiewają się
ludzkim językiem. Z wysoką dozą prawdopodobieństwa wypowiadając się również na
temat jakości oferowanych im przez myśliwych potraw. Brak jednak do tej pory wiarygodnych
relacji na temat opinii saren, dzików, jeleni i sikorek odnośnie kulinarnych
zalet, bądź wad pokarmu, serwowanego dziko żyjącym zwierzętom. Usłyszeć i
przeczytać można za to oceny obywatelek i obywateli nie korzystających
osobiście z buraków, liściarki i kukurydzianej kiszonki w paśnikach, jednak mających
własne zdanie na temat menu oferowanego w lesie. Nierzadko krytyczne, czasami irracjonalne,
uzasadniane argumentami natury etycznej bądź ekologicznej. Zastrzeżenia wobec dokarmiania
zwierzyny łownej przez myśliwych są stałym elementem krytyki współczesnego łowiectwa.
Przewijają się w twórczości reprezentantów ochrony przyrody z przymiotnikiem „ideologiczna”
i innych łowców naturalnej naturalności w otaczającym nas krajobrazie
kulturowym. Od łamów Dzikiego Życia począwszy, po rozprawę dwóch studentek z
Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach "Projekt polowanie", gdzie projektantki znęcają się nad wybiórczo dobranymi fragmentami literatury
przedmiotu serwując je w sosie ekologicznym. Zwolennicy “naturalnej naturalności”
głoszą, iż głód związany z okresem zimowego postu, wynikający z niedoboru lub
niedostępności źródeł pokarmu jest “lepszym” regulatorem populacji zwierząt niż
myśliwska dwururka. Gwarantuje on bowiem eliminację części zwierząt, szczególnie
tych młodszych i słabszych. Dokarmianie stanowi zaś grzeszną ingerencję w
naturalne procesy przyrodnicze. Faktycznie - w bezkresnej tajdze i tundrze syberyjskiej
czy kanadyjskiej Czukczow z workami buraków na plecach brnących przez kopny
śnieg raczej się nie uświadczy. Źródła historyczne z czasów króla Ćwieczka
również nie wspominają o Piaście Kołodzieju konstruującym paśniki dla saren. Dzisiaj,
tutaj i teraz to może jednak różnie wyglądać. W Oostvaardersplassen, jednym z
rezerwatów w Holandii została przed laty stworzona namiastka samoregulującej
się naturalności gdzie na zamkniętym terenie polderu o powierzchni kilku
tysięcy hektarów miała niepodzielnie rządzić wyłącznie przyroda, bez prochu,
ołowiu i dużych drapieżników, a populacje wypuszczonych tam jeleni, koników polskich
i innych kopytnych regulować osobiście sama natura. Surowa zima w 2009 roku spełniła
oczekiwania ortodoksyjnych czcicieli naturalności z kraju wiatraków i tulipanów.
Dowiedziono, że jak zwierzęta nie maja co jeść to większość z nich zdechnie, a
jeśli będą stać po kolana w wodzie smagane lodowatymi wichrami znad Morza Północnego
to stanie sie to prędzej. Tyle naturalności nie strawiła jednak holenderska
opinia publiczna, kiedy miejscowa telewizja pokazała zdjęcia konających z głodu
zwierząt, drzew ogołoconych z kory i ostatnich gałęzi oraz ciężarówek
zapełnionych padłymi zwierzętami. Fala protestów Holendrów, zaszokowanych tymi
widokami doprowadziła do przerwania “ekologicznego” eksperymentu, będącego w
tych warunkach w gruncie rzeczy ideologicznie motywowaną perwersyjną zabawą. Nie
pomógł nawet sprzeciw jednego z tamtejszych Kruczyńskich publicznie
przekonywującego, iż ginące z głodu zwierzęta mają piękną śmierć bo naturalną. Z
nadejściem jesieni część zwierząt jest dziś w Oostvaardersplassen odstrzeliwana, a
resztę dokarmia się w razie potrzeby. Adam Wajrak, dziennikarz Gazety Wyborczej
w swoich opowieściach z Puszczy Białowieskiej wspomina jedną z surowych zim z
końca ubiegłego stulecia kiedy została zdziesiątkowana tamtejsza populacja
dzików i redaktor miał okazję delektować się osobiście widokiem wychudłych jak
szczapy i padających masowo z głodu zwierząt. Jest jednak wątpliwym czy wystąpienie
podobnej, ekstremalnej sytuacji w lesie Kabackim i widok dogorywających zwierząt
pod oknami Warszawiaków wywołałoby u nich podobny entuzjazm dla tej formy naturalnego
procesu, jak u naczelnego ekologa Rzeczpospolitej. Niewykluczone, że apele o niedokarmianie,
pozostawienie natury i zwierząt “samym sobie” skończyłyby się skarmieniem dzikami
redaktora. Zwyczajna ludzka empatia jest
bowiem jednym z aspektów, który nie sposób pominąć w refleksjach nad dokarmianiem,
czyli wigilijną wieczerzą zwierzęcą. Niezależnie od innych, często zupełnie
przyziemnych motywów. W oderwaniu również od faktu, iż dokarmiane zwierzęta są
przez dokarmiających zabijane, co w kategoriach moralno-etycznych może być
postrzegane jako sprzeczność. Jest to jednak część dylematu związanego z
nieograniczonym apetytem i ograniczonymi zasobami, którego rozwiązanie nigdy
nie będzie miało “humanitarnej” formy.
Inny zarzut można znaleźć
na drugim biegunie katalogu myśliwskich zbrodni na ekosystemach, opracowanego przez projektantki z Uniwersytetu Jagiellońskiego
pod tytułem “Myślistwo i ekologia”. Serwując buraki i owies w lesie, a tym
samym nie dając temu czy owemu zwierzakowi zdechnąć tak jak przyroda nakazuje a
Panu Wajrakowi się podoba, myśliwi działają w
sprzeczności z deklaracjami o konieczności redukcji pogłowia zwierzyny. Redukcja
pogłowia zwierzyny i zwierząt zwanych niełownymi nie wynika jednak z potrzeb
cierpiących ekosystemów, jak sugerują studentki, ale z arbitralnych (ludzkich)
wyobrażeń i potrzeb oraz z przyziemnych interesów natury gospodarczej i
ekonomicznej wokół konkurencji o
zjedzony las czy wyrąbany jak klepisko owies. Konflikt w związku z obecnością
niektórych gatunków zwierząt jest na stałe wpisany w otaczający nas krajobraz -
krajobraz posiadający więcej atrybutów rezerwatu Oostvaardersplassen niż cech kołymskiej tundry. Jednym z rozwiązań owego
konfliktu jest regulacja liczebności populacji „konkurencyjnych gatunków“ bytujących
w tym krajobrazie. Jeśli jednak “regulacje” populacji zwierząt łownych
potraktować wyłącznie w kategoriach “redukcji”, to zaczyna się zacierać różnica
miedzy polowaniem i deratyzacją. Tyle tylko, że szczury w tym pierwszym
przypadku są trochę większe, co zdaje się uchodzić uwadze projektantek
krakowskich komponujących kolaż pod tytułem “Polowanie” z myślistwem i ekologią
w tle. Nie tylko im to zresztą umyka. Pozbawione elementu użytkowania i odpowiedzialności
za zachowanie gatunków, łowiectwo staje się czymś w rodzaju odszczurzania,
niezależnie od tego, że obiekty redukcji cieszą się większą sympatią niż
mieszkańcy naszych śmietników. Świadome dokarmianie szczurów nie nosi
faktycznie znamion racjonalności. Ani to letnie, ani zimowe. Dokarmianie
zwierzyny łownej – owszem. O skali konfliktów z populacjami kopytnych w
otaczającym nas krajobrazie kulturowym nie decyduje bowiem wyłącznie ich
liczebność, lecz co najmniej w tym samym stopniu to, CO te zwierzęta zjedzą i
KIEDY zjedzą. Pojemność żołądka przeciętnego polskiego jelenia wynosi około 20
litrów. Do wszystkich żołądków polskich jeleni ujętych w statystykach GUS
wędruje codziennie kilka tysięcy ton pokarmu. Przeważnie w formie młodego lasu.
Uzupełnienie bądź zastąpienie części tych zjadanych codziennie upraw i
młodników karma z poletka zerowego czy w postaci liściarki może wyjść młodym dębom
i modrzewiom w lesie na dobre. Bez konieczności radykalnego “odszczurzenia”,
które można też nazwać redukcją. Ta sama sytuacja dotyczy każdego innego
gatunku koegzystującego z nami dziś, tutaj i teraz. W tym kontekście postrzeganie
pokarmu dostarczanego zwierzętom dziko żyjącym wyłącznie jako formy tuczu
trzody leśnej może świadczyć w najlepszym wypadku o szerokości końskich
okularów z perspektywy których tę kompleksową, niecałkiem wolną od sprzeczności
problematykę zwierzęcego stołu wigilijnego się obserwuje i interpretuje.
Inną
stronę kontemplacji zwierzęcej wieczerzy stanowią leśno-polne realia. W sąsiadujących
z nami Niemczech dokarmianie zwierzyny kopytnej jest generalnie zakazane,
ograniczone do sytuacji wyjątkowych, co absolutnie nie przeszkadza
wzrostowi tamtejszych populacji kopytnych do poziomu, który wywołałby panikę w niejednym krakowskim akademiku
w związku z obawami przed zbyt głośnym mlaskaniem hord dzików żerujących pod
oknami studenckiego przybytku. Tony buraków i kukurydzy w lesie maja na pewno wpływ
na “pogłowie” niektórych gatunków, jednak nie wydaje sie on być decydującym
czynnikiem determinującym na większą skalę liczebność kopytnych w naszych
warunkach. W Polsce uprawia się swoisty ranking tysięcy ton karmy wywożonej do
lasu, statystyki puchną imponującymi liczbami tysięcy paśników. Z dumą
prezentowane w Internecie obrazki setek kilogramów marchwi wywalonej w lesie w
błoto, argumentuje się milionami złotówek zainwestowanych w zwierzęce stołówki.
Zgodnie z filozofią z czasów zaprzeszłych, kiedy obowiązywały nieco inne poglądy
na hodowle trzody leśnej, a wskaźniki dostarczonej do lasu ilości paszy suchej,
treściwej oraz soczystej dyktowali towarzysze z centrali. Dziś wypadałoby sobie
odpowiedzieć na pytania: W jakim celu dokarmiamy? Jakie są efekty orgii
buraczano-kukurydzianych? Jakie mogą być skutki braku dokarmiania? Dla kogo? Gdzie
i kiedy dokarmianie ma racjonalny wymiar, zgodny z wymaganiami stołujących się
zwierząt oraz koegzystujących z nimi rolników i leśników?. Nie zapominając o
moralno etycznym wymiarze dokarmiania, nęcenia i polowania, żeby samemu
wiedzieć kiedy paśnik spełnia efektywnie bardziej role propagandowego gadżetu,
niż instrumentu czegoś, co zwane jest gospodarką łowiecką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz