Bardziej krytycznie należy odnieść się do uwag dotyczących muflona. Wspomniana przez Pana Jabłońskiego degradacja szaty roślinnej może też wystąpić przy dużych zagęszczeniach rodzimych jeleniowatych. Najwidoczniej jednak razi ona Autora jedynie w przypadku gatunku obcego, który, wedle reprezentowanej przez Niego filozofii, należałoby usunąć w imię czystości rasowej ojczystej fauny. Tymczasem, przy nieco szerszym spojrzeniu na problematykę, mamy do czynienia z następującą sytuacją: populacja muflona na świecie liczy kilkaset egzemplarzy w miejscu pierwotnego występowania oraz tysiące zwierząt poza wyspami na Morzu Śródziemnomorskim Jej trwałość gwarantują więc zwierzęta traktowane jako „obce” i faktycznie „obcymi” będące. Ich wytępienie poza obszarami pierwotnego występowania doprowadzi muflona na krawędź zagłady. W gruncie rzeczy Pan Jabłoński propaguje wyniszczenie jeszcze jednego gatunku – bo wysiedlenie mieszkańców Korsyki, by zrobić muflonowi miejsce, raczej w grę nie wchodzi. Czy to jest powód do dumy? Dla wiernego prawu czystości Autora być może tak. Jednak ocenę owej „dumy“ należałoby pozostawić społeczeństwu, uświadamiając je w kontekście gatunków obcych o reperkusjach planów zwolenników „naturalnej naturalności”. I to jest zadaniem myśliwych - jeśli horyzonty grupy przypisującej sobie odpowiedzialność za ochronę przyrody oraz ochronę gatunkową są zbyt wąskie.
Z kolei role, historie etc. piżmaka i jelenia
sika – podobnie jak w przypadku wielu innych eksperymentów z gatunkami -
stanowią kanwę, na której można napisać kilka artykułów, przeważnie
niezakończonych „happy-end’em”.
Jeśli
chodzi o marginalną populację jelenia sika w Polsce – wedle informacji
uzyskanych przez autora niniejszego artykułu od pracownika IOP - dotychczas nie stwierdzono przypadków
hybrydyzacji tych zwierząt z jeleniem szlachetnym.
Kwestię pasożytów i chorób przenoszonych
przez gatunki obce można oceniać w kategoriach rozlanego mleka. Albowiem
zdążyły one już się przenieść na ojczystą faunę – jak choćby odmiana motylicy
sprowadzona z jeleniami wapiti w nasze szerokości. Patrząc racjonalnie,
wytępienie ich źródeł w postaci eliminacji gatunków, które od kilkuset bądź
kilkadziesięciu lat bytują w kontakcie z rodzimymi populacjami zwierzyny jest
działaniem budzącym co najmniej wątpliwości.
W stosunku do szopa, jenota oraz norki –
gatunków dużo istotniejszych z punktu widzenia ochrony naszej fauny – Pan Jabłoński za pocieszające uważa reakcje
przyrodników, którzy wpłynęli na zniesienie okresów ochronnych dla tych zwierząt.
Do tej beczki miodu, którą delektuje się Szanowny Autor, wypadałoby dorzucić
łyżkę dziegciu. Otóż mamy w kraju kilkumilionową populację drapieżnika obcego
pochodzenia, dokonującą corocznie rzezi wśród ptaków tudzież małych ssaków -
zarówno chronionych, rzadkich jak i wymierających. Ten drapieżnik to pochodzący
z Egiptu kot domowy. W kwestii oddziaływania tego gatunku na rodzimą faunę
przyrodnicy nie robią nic lub prawie nic. Jakiekolwiek kroki, o ile
podejmowane, są odwrotnie proporcjonalne do kociego wpływu na inne gatunki. Nie
istnieje nawet cień działań edukacyjnych, uświadamiających społeczeństwu
znaczenie drapieżników synantropijnych dla ochrony gatunkowej. Zamiast tego
występuje przemożna chęć niesienia „kaganka oświaty” na temat zgubnej dla polskiej
przyrody roli bażanta.
Pomijając tę plagę egipską, unicestwiającą
słowiki i młode zające, temat drapieżników inwazyjnych nie jest zabawny. Nie
można też do niego podchodzić na zasadzie pobożnych życzeń. Jeśli Pan Grzegorz
uważa, że myśliwi dysponują realnymi możliwościami prawnymi i fizycznymi, by
ograniczyć negatywny wpływ szopa & Co., to należy przyznać mu rację. Wypada
jednak wspomnieć o kilku uwarunkowaniach, które nawołujący do zwiększonej
aktywności myśliwskiej na tym polu całkowicie pomijają. Proponuję wziąć pod
rozwagę fakt, że polski myśliwy wykupuje „bilet wstępu do łowiska” w postaci składek,
tenuty dzierżawnej, opłat za szkody, w zamian za co może polować. Redukcja
określonych gatunków tylko dla samej redukcji – gdyż mają one znikome, bądź
„zerowe” znaczenie dla gospodarki łowieckiej - jest w gruncie rzeczy bezpłatną,
dobrowolną usługą w interesie społecznym i ochrony gatunkowej. Z drugiej strony
rośnie presja, by wyłączać coraz większe obszary spod myśliwskiej kurateli, co
prowadzi do powstania miejsc stanowiących drapieżnicze eldorado. Z tej
perspektywy, apele o zintensyfikowanie łowieckiej aktywności w kwestii
wspomnianych gatunków mogą zostać uznane za absurd. W dodatku nie pomaga tutaj
fakt, że te same środowiska, które są autorami odezw, nie przepuszczą żadnej
okazji, by jednocześnie traktować myśliwych jako dyżurnych chłopców do bicia.
Nie są one również w stanie zdystansować sie od ekstremistów we własnych
szeregach. Te i wiele innych czynników – włącznie ze spłodzonymi na kolanie
regulacjami dotyczącymi np. użycia pułapek żywołownych, z których śmieje sie
pół Europy – warto mieć na względzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz