piątek, 23 maja 2014

Przyjemność zabijania. Cz. II


Asche ma sporo racji, jednak nie do końca mówi jak jest. Po pierwsze, aby myśliwy mógł polować, oprócz zielonego kapelusika i bajeranckiej dwururki, musi mieć przede wszystkim „zezwolenie“ społeczne. Te zaś nie wynika ze zrozumienia dla realizacji określonych skłonności na zwierzątkach, lecz z całkiem przyziemnych i racjonalnych powodów.

Po drugie, wyznania Asche takie jak: 
„[…] w łowisku doznaje nieograniczonej radości – to wsłuchiwanie się w naturę, czajenie się, podchodzenie, siedzenie i, jeśli wszystko dobrze pójdzie, upolowanie zwierzyny, by potem z przyjaciółmi przygotować cudowne jedzenie…“ 
podlane jego erotyczno-łowieckim sosem, choć zaskakująco trafne i łatwoprzyswajalne dla ewentualnego rozmówcy, siłą rzeczy stanowią uproszczenie.

Psychologia bowiem nie jest gładka, o czym możemy przekonać się dzięki pracy prof. Dietmar’a Heubrock’a, kierownika Instytutu Psychologii Prawa Uniwersytetu w Bremen, zajmującego się m.in. psychologią myślistwa. Okazuje się, że w przypadku zdecydowanej większości buców w zielonych kapelusikach zabijanie wiąże się ambiwalentnymi odczuciami. Gdy po udanym strzale zwierzyna pada, najpierw ogarnia nas radość, w którą po pewnym czasie wkrada się żal. Jak mówi Heubrock: 
„to jest normalne, gdyż jako ludzie nie posiadamy wyłącznie jednowymiarowych uczuć. Za to stale towarzyszy nam konglomerat mieszanych uczuć. Tak powinno być, tak funkcjonuje nasza samokontrola – jesteśmy w stanie przeanalizować i uzasadnić nasze działania. U radykalnych, ideologicznie zaślepionych ludzi zostaje ów uczuciowy miszmasz sztucznie, przez pranie mózgu, ujednolicony. Takie osoby nie analizują swoich poczynań. W przeciwieństwie do tych, którzy właśnie z powodu mieszanych uczuć ciągle zadają sobie pytania. Nie inaczej powinno być w przypadku myśliwych. Wraz z upływem lat konglomerat ulega zmianom – im człowiek starszy, tym częściej nachodzi go refleksja. Ta zaduma wysuwa się na pierwszy plan, stanowczość rzadko bierze górę. Sędziwi myśliwi chętnie spędzają cały wieczór w łowisku, gdzie napawają się widokiem i często odpuszczają strzał, pozwalając „wyszumieć się“ młodzieży lub gościom“.
Jednak, jak dodaje Heubrock: 
„nie oznacza to, że nie zdarzają się pośród nas (myśliwych) warianty patologiczne“.
Kapitalny przykład psychopatologii stanowi wyznanie patrona naszego ewentualnego Zenona Kruczyńskiego: 
„gdy zwierzę na twoich oczach po strzale padnie, to na tę chwilę, w tej sekundzie, czujesz się wszechmocny, masz poczucie całkowitego, absolutnego panowania – jesteś Panem Wszechmocnym. Jeśli darujesz życie i nie strzelisz, to też czujesz się Panem, tym razem Wielkodusznym. Zawsze wygrywasz.“
Odsetek takich „panów życia i śmierci“, którym chodzi właśnie o siłę/władzę i dominację sięga wśród myśliwych kilku procent. Tak wynika z badań, przy czym nie jest to właściwie przypadłość łowiecka. Wystarczy wstawić wypowiedź Kruczyńskiego w nieco inny kontekst: 
"gdy pracownik na twoich oczach się upokorzy, to na tę chwilę, w tej sekundzie, czujesz się wszechmocny, masz poczucie całkowitego, absolutnego panowania - jesteś Panem Wszechmocnym; jeśli darujesz i nie zwolnisz go z pracy, to też czujesz się Panem, tym razem Wielkodusznym; zawsze wygrywasz", 
aby uzmysłowić sobie, iż postawy tego typu mogą znacznie bujniej rozkwitać w innych strukturach z jednoznacznie ustalonym systemem zależności niż na polowaniu.

Mając wszystko powyższe na uwadze, spróbujmy pójść krok dalej w naszych rozważaniach.

Jeden z niniejszych autorów postawił ongiś tezę, z którą drugi musiał się kilka razy przespać, aby zakląć i dojść do wniosku, że ów stary cynik znowu ma rację. Brzmiała ona: poluje = zabijam. Niby niegroźnie, jednak zdecydowanie bardziej pikantne było jej rozwinięcie: lubię polować = lubię zabijać. Przypuszczalnie większość myśliwych czytających nasz tekst będzie gotowa długo polemizować z powyższymi równaniami. I dobrze. Choć niepotrzebnie, albowiem wszelkie dywagacje, bawienie się w niuanse i niuansiki fundamentów przedstawionych tez nie podważą. Problem leży gdzie indziej – w opinii publicznej. Pomyślmy jakie wyniki przyniósłby sondaż z „pytaniem“: poluje = zabijam (TAK lub NIE)? Obawiamy się, że druzgocące dla samopoczucia wielu postrzegających tę sprawę w sposób odmienny. Albo… „wszyscy się mylą“, „nie rozumieją“ etc.

Polowanie i zabijanie są ze sobą ściśle powiązane. Jedno bez drugiego nie istnieje. Zabijanie jest celem polowania. I, niestety, całym problemem w temacie. Redukowanie łowów do samego aktu ukatrupienia zwierzyny, będące wyrazem bambistycznego „kompleksu śmierci“, prowokuje myśliwych do nieudolnej obrony, polegającej na negacji wyżej postawionych tez poprzez próby niejako rozdzielenia pojęć polowania i zabijania tudzież odmiennego ich akcentowania. Tak ukierunkowana polemika nieuchronnie prowadzi do utraty wiarygodności. W skrajnym przypadku można sobie nawet zafundować kompromitującego „samobója“, co przytrafiło się Grzegorzowi Russakowi w programie „Grzechy po polsku“ na antenie TVP2. Przeanalizujmy również fragment opublikowanego na łamach BŁ wywiadu z Zenonem Kruczyńskim:
Możemy nie zgadzać się co do motywacji wszystkich myśliwych, ale przecież większość łowców nie jedzie do lasu pchana żądzą mordu, lecz po to, żeby poczuć bliskość przyrody, podziwiać jej piękno.
Dlaczego w takim razie wjeżdżają do lasu uzbrojeni i muszą podziwiać to piękno z załadowanym, odbezpieczonym sztucerem?
Widać tu jak na dłoni, iż próba obrony przed zarzutem „polowania z żądzy mordu” w gruncie rzeczy sprowadza się do walenia głową w mur pt. „poluje = zabijam”, polegającym na usilnym udowadnianiu, że „nie tylko”, „tylko częściowo”, „nie każdy”… Powyższa wypowiedź stanowi potwierdzenie słów Florian’a Asche: myśliwi boją się otwarcie przyznać, że ich działalność ma na celu głównie uśmiercenie określonych zwierząt.

Powiedzmy sobie szczerze, idziemy z flintą do lasu z zamiarem jej użycia. Proste. Nie bardzo więc rozumiemy gorączkowe zapewnienia, że my, myśliwi, zapuszczamy się w knieję przede wszystkim po to, aby powąchać kwiatki, posłuchać ptaszków, pooglądać zwierzątka, a ta fuzyjka stanowi tylko taką dekorację, rzadko używaną i w ogóle… Czy ktokolwiek z nas spotkawszy wędkarza z wędką w wodzie dałby wiary jego tłumaczeniom, że on jedynie robaczka kąpie? Ryb nie łapie, tylko wędkuje? Pewnie, wiele rzeczy można sobie wmówić, ale jak postronni mają w nie uwierzyć?

Pochłonięci kontrproduktywnym udowadnianiem, że nie jesteśmy wielbłądami, w ogóle nie próbujemy pytać: poluję = zabijam - OK., i co z tego? Jakie reperkusje z tego wynikają? Jakie normy naruszam? W przypadku rozmowy z bambistami uznającymi zabijanie (ogólnie lub rekreacyjne) za złe, niemoralne, chore etc., warto zadać kolejne pytania. Naturalnie, mogą oni filozofować do woli, ale ekologii nie przeskoczą. Szarpiąc strunę moralności, pomijają drugą stronę medalu zwanego śmiercią. A ta jest wpisana w prawidłowe funkcjonowanie populacji i ekosystemu. Śmierć oznacza również życie. W jaki więc sposób owa „ekologiczna”, służąca podtrzymywaniu, nie zaś wyniszczaniu życia, śmierć jest zła/niemoralna/chora? W tym kontekście wypada dopytać: co za różnica kto lub co tę śmierć spowoduje – skoro człowiek też jest elementem przyrody?  

Spotykając się natomiast z zarzutem „czerpania przyjemności z zabijania”, który służy zakwalifikowaniu myśliwych do „czubków”, śmiało drążmy dalej: a dlaczego zabijanie musi być nieprzyjemne? Jeśli celem określonej działalności – np. udziału w wojnie, polowaniu czy pracy w ubojni – jest właśnie zabijanie, to dlaczego nie cieszyć się ze zniszczenia wrogiego tanku, zastrzelenia taaaakiego dzika lub odwalenia szychty, w której uśmierciło się więcej świniaków niż zwykle? Przecież wszystkie te rzeczy są legitymizowane, dozwolone, pożyteczne. Żadna z powyższych grup nie porusza się poza marginesem. Więc o co tak naprawdę chodzi? Jakie są racjonalne przesłanki do dyskredytowania tej czy innej działalności, wymuszania określonych zachowań? Czy żołnierz, myśliwy, rzeźnik i inni zajmujący się zabijaniem, muszą odczuwać nieprzyjemność? Czy dotyczy to wyłącznie myśliwych?

Z kolei krytyka łowiectwa uprawianego przez wszelkiej maści biznesmenów, lekarzy, adwokatów etc., stanowi całkiem wdzięczny temat. Wszak między dyskutantami panuje pełna zgoda, że zarówno rzeźnik jak i myśliwy zabijają świnię tudzież jelenia, ponieważ istnieje taka konieczność. Jakie więc znaczenie ma to, że kabana ktoś zabił w pracy, a jelenia w ramach uprawianego hobby? Jakie racjonalne przesłanki decydują o tym, iż śmierć jelenia z ręki myśliwego ma być czynem nagannym, zaś zabicie świni przez rzeźnika już nie?

Wracając do postawionego na początku pytania "co możemy zrobić?", wypada odpowiedzieć, że wobec preferowanej przez myśliwych postawy strusia istnieje alternatywa. Wymaga jednak odwagi. W dzisiejszych czasach nie wystarczą solidne argumenty przemawiające za łowiectwem. Jeśli chcemy polować - a nie wyłącznie przyglądać się jak ktoś poluje za nas - musimy zadbać również o umiejętność komunikowania społeczeństwu osobistych motywów i emocji. Im szybciej to zrozumiemy, im szybciej to zrobimy, tym szybciej uzbroimy się w cenne informacje. Badania takich naukowców jak wspomniany prof. Dietmar Heubrock są na wagę złota. Oczywiście, nie sprawią one, że nasi przeciwnicy nagle zmienią zdanie i zaczną szturmować kursy łowieckie, ale przynajmniej będziemy w stanie przedstawić spójny obraz, którego nie będziemy musieli się wstydzić, którego nie będzie można najzwyczajniej wyszydzić czy zignorować i który wreszcie nie wzbudzi u statystycznego Kowalskiego podejrzeń, że my, myśliwi, mamy przed nim coś do ukrycia.

Warto zauważyć, że formułowanym wobec naszego środowiska zarzutom często brakuje racjonalnych podstaw. Pomimo tego funkcjonują one w przestrzeni publicznej, stając się z czasem „normami”, które wpływają na myśliwski byt. To właśnie obawa przed nagonką bazującą na bzdurnej i obłudnej argumentacji spowodowała, że prezydentem został fotograf z PZŁ. Tym samym przyznano rację tym, którzy z owymi argumentami wystąpili. Rekreacyjne zabijanie zwierząt zostało uznane za naganne, nieprzystające do pełnionego urzędu. Choć oczywiście mleko rozlało się już wcześniej.

Przyjemność zabijania. Cz I


Upłynęło już całkiem sporo wody w Wiśle, odkąd na łamach ŁP (10/2012) Maciej Łogin poruszył temat trudnych pytań kierowanych pod adresem buców w zielonych kapelusikach z piórkami. Te pytania, o które chodziło dziennikarskiemu wydze, nie są trudne. Po prostu – wynikają z ducha czasów, w jakich przyszło nam żyć i polować. Dotycząc bowiem życia, śmierci i zabijania – a więc kwestii traktowanych w społeczeństwie jako coraz bardziej intymne, wstydliwe, werbalnie starannie kamuflowane – sprawiają, iż problematyczne może być wyłącznie udzielenie na nie odpowiedzi. Sugerowana przez dziennikarza, określającego siebie mianem “kutego na cztery nogi w temacie”, ucieczka przed tymi pytaniami tudzież ich ignorowanie stanowi w gruncie rzeczy kapitulację – przyznanie racji pytającym, kwestionującym sens współczesnego łowiectwa. Niestety, brak odpowiedzi też jest odpowiedzią. Znakomitymi przykładami obrazującymi skutki zalecanej przez wspomnianego felietonistę postawy, polegającej na chowaniu zakutej części w piasek, są batalie dotyczące zakazu polowań na ptactwo lub innej maści drobnicę. „Po co zabijać ptaszki? Po co zabijać zajączki?“ – te pytania pojawiają się w różnych częściach globu, zaś w ostatnim czasie coraz bardziej natarczywie są formułowane również w Polsce (akcja „Niech żyją“, rozkręcana przez Pracownię, pardon, Rozróbnię na Rzecz Niektórych Cfaniaków i ex-buca Zenona Kruczyńskiego). Efekty wprowadzenia takowych ograniczeń można prześledzić na przykładzie niektórych krajów Zachodniej Europy, gdzie koledzy Pracowni & Co. odnieśli „sukces“ w postaci zastąpienia ołowiu gazem a myśliwych zawodowymi killer‘ami – oczywiście w ramach praktykowania ochrony przyrody. Powyższe warto skonfrontować z aktywną postawą innych nosicieli zielonych kapelusików z piórkami, którzy dzięki umiejętnej argumentacji, popartej odpowiednimi działaniami, potrafili oddalić widmo ograniczenia bądź zakazu łowów na zwierzynę drobną. Jednak panta rhei, współczesne łowiectwo wymaga nieustannej pielęgnacji. Nietrudno zatem wykoncypować, że sterczący znad piachu kuper felietonisty nie jest adekwatną odpowiedzią na objazdowy cyrk Pracowni z animatorem Kruczyńskim w roli głównej.

Nasz tekst nie jest próbą znalezienia złotych ripost na owe „trudne pytania“, postaramy się jednak zasygnalizować pewne zjawiska, proponując niejako kierunek podejścia do problemu.

Na początek zastanówmy się nad podstawową kwestią, czyli czego właściwie dotyczy krytyka współczesnego łowiectwa? Szukając odpowiedzi na powyższe pytanie, po raz wtóry warto przypomnieć o dobrodziejstwach socjologii, a konkretnie gałęzi zajmującej się ochroną środowiska. To m.in. dzięki niej możemy poznawać złożoność zjawiska określanego przez naukowców mianem fenomenu/syndromu bambi (BŁ „Zdaniem myśliwego“ 10/2011, 1/2014, blog). Owo zróżnicowanie pozwala bowiem wyodrębnić wśród krytyków łowiectwa pewne grupy. I tak część z nich jest zdeklarowanymi przeciwnikami zabijania w ogóle, a zwierząt dzikich w szczególności. Grupa ta - prezentująca często infantylny stosunek do przyrody połączony z postrzeganiem Homo sapiens sapiens jako złowrogiego przybysza z obcej planety – kładzie silny nacisk na aspekty moralne (przykazanie „nie zabijaj“), traktując dzikie zwierzęta jako istoty słabe, bezbronne, zasługujące na nadzwyczajną opiekę. Pewną rolę odgrywa tu również kompensacja archaicznego strachu przed śmiercią, potęgowanego – zwłaszcza u kobiet – wczuwaniem się w myśliwskie ofiary. Jednak ów bambistyczny radykalizm stanowi margines. Znacznie częściej artykułowana - a przez to znacznie bardziej istotna z punktu widzenia naszego środowiska – jest krytyka formy współczesnego łowiectwa. Przedstawiciele tego odłamu bambizmu, uznając zasadność regulacji pogłowia dzikich zwierząt, koncentrują się na tym kto, na co, i jak poluje. Wyrażają więc sprzeciw wobec zabijania w ramach spędzania wolnego czasu, uważając myślistwo rekreacyjne za amoralne i odmawiają temu zajęciu racjonalności. Racjonalnym zaś jest dla nich „bezemocjonalne“ zastrzelenie zwierzęcia przez zimnego profesjonalistę wykonującego obowiązki służbowe. Tym samym zachodzi „cudowna“ przemiana - morderca w zielonym kapelusiku z piórkiem przestaje być mordercą, stając się w gruncie rzeczy kimś pożytecznym – podobnie jak rakarz. Niezbyt symapatyczny, lecz akceptowalny. Grupa ta operuje również zarzutami niemoralnego postępowania myśliwych, wskazując na „brak dawania szans zwierzynie“, stosowanie podstępu (nęcisko, rykowisko, jak na dzika to tylko z rohatyną a zająca najlepiej ścigać na piechtę itd.). Ponadto, często można spotkać się z negacją sensu polowań na niektóre „neutralne“ gatunki. Co wręcz jaskrawie zostało uwypuklone w dyskusjach dotyczących łowów na ptactwo a od niedawna również na borsuki.  

Powiedzmy sobie szczerze – współcześni hobby-myśliwi nie bardzo potrafią w całym tym galimatiasie się odnaleźć. Osaczeni w mateczniku strzelają drobnym śrutem we wszystkie strony. Wystarczy zapoznać się z treścią internetowych bojów. Tymczasem warto sobie uzmysłowić, że nie każdy „zielony“ jest przeciwnikiem polowań. O ile ekolodzy są generalnie środowisku myśliwskiemu niechętni, to zdecydowanie antyłowieckie postawy prezentuje jedynie dość głośna mniejszość. Reszta doskonale zdaje sobie sprawę z racjonalności i konieczności regulacji populacji dzikich zwierząt. Choć – jak wyżej napisano – nie zawsze podziela zdanie na temat formy łowiectwa. Nawet wśród zdeklarowanych i praktykujących wegetarian zwolennicy absolutnego zakazu polowań nie stanowią większości.

Oczywiście granica między opisanymi postawami i związanymi z nimi poglądami jest płynna. Zarówno ortodoksyjni jak i mocniej stąpający po ziemi bambiści mogą korzystać z identycznej argumentacji, co sprawia wrażenie mówienia jednym głosem i jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Najlepszy przykład stanowią często podnoszone zarzuty „zabijania dla przyjemności“ czy „polowania z żądzy mordu“, które stały się sztandarowymi hasłami i zarazem jednym z najważniejszych oręży w krytyce współczesnego łowiectwa. Warto w tym miejscu przytoczyć wypowiedź rzecznika Królewskiego Holenderskiego Związku Łowieckiego: 
„przeciwnicy łowiectwa w Holandii od dawna opierają się w swoich atakach na rekreacyjnym aspekcie łowiectwa. Ich podstawowym zarzutem jest całkowity sprzeciw wobec sytuacji, w której ktokolwiek czerpie jakąkolwiek przyjemność z polowania“. 
Oczywiście nie jest to wyłącznie pomarańczowa przypadłość. Do zajęcia się tą problematyką powołano np. w Niemczech z inicjatywy DJV zespół z udziałem specjalistów z dziedzin nauk społecznych. Nawet nie będziemy pytać co na tym polu robią władze PZŁ. Nie wypada znęcać się nad ludźmi, których zasoby wyobraźni są odwrotnie proporcjonalne do powierzonych im zasobów finansowych.

Tylko… jak z powyższym poradzić ma sobie osierocona dziatwa Zrzeszenia, czyli MY, statystyczni buce w zielonych kapelusikach z piórkami?

Właśnie. Dlaczego polujemy? Dlaczego zabijamy? Czy czerpiemy z tego radość? Proste pytania, na które w naturalny sposób oczekuje się od nas prostych, kontretnych i wiarygodnych odpowiedzi. Tymczasem myślistwo to niebywale złożona materia. Na tyle złożona, że przyciśnięty tymi pytaniami do muru myśliwy w pierwszej chwili się zatyka, w drugiej prosi o ich powtórzenie, w trzeciej zaczyna dukać – bynajmniej nie o tym dlaczego on poluje, lecz o tym dlaczego się poluje. Opowiada więc o konieczności ochrony zwierzyny i regulacji jej pogłowia, strasząc astronomicznymi liczbami dzików i jeleni, których mlaskanie roznosi się z pól aż po centra wielkich miast. Jednak często nie takiej odpowiedzi oczekuje ów rozmówca. On pyta o motywy osobiste. To jest symptomatyczne pomieszanie z poplątaniem w sferze argumentacji.

Z czego może wynikać? Hmm… sprawa jest dość zniuansowana.

Wg. Florian‘a Asche, niemieckiego adwokata, myśliwego i autora sensacyjnej książki „Polowanie, seks i jedzenie zwierząt“ przyczyną jest strach: 
„myślistwo, tak jak wszystko co ze wsią związane, znajduje się pod silnym naciskiem miejskiej cywilizacji. Zarówno politycznym jak i medialnym. Publikowane są niepochlebne opinie o polowaniach i myśliwych. A ponieważ owa presja jest tak wielka, my, myśliwi boimi się powiedzieć o co tak naprawdę chodzi, co nas emocjonalnie napędza. Próbujemy zyskać sympatię poprzez opowiadanie o opiece itd. jednak to działa w ograniczonym stopniu, ponieważ nie stanowi całej prawdy. Oczywiście, w tym wszystkim jest też motyw ochrony, ale rozstrzyga wyłącznie instynkt drapieżcy. Potrzeba nam odwagi, aby to wyznać“.
Trudno nie zgodzić się z powyższą wypowiedzią. Jednak mamy do niej małe zastrzeżenie. Aby odpowiedzieć na pytanie „dlaczego poluję?“ – czyli znaleźć, nazwać i wyrazić to co nas napędza, konieczne jest podjęcie jakiejkolwiek próby zajrzenia w samego siebie. Większość myśliwych takiej próby nie podejmowało i nie podejmie. Czują, że coś pcha ich w knieję, ale nie potrafią i nie potrzebują tego zdefiniować. Bo i po co? Na codzień, w swoim środowisku rozumieją się ze wszystkimi bez słów. Stąd też wynika podstawowa trudność gdy przychodzi odpowiedzieć na owe krótkie, pozornie proste pytanie. Asche, zmęczony ciągłym usprawiedliwaniem się, podjął taką próbą. Zaś efektem jego rozważań jest książka, w której dokonuje licznych paralel między polowaniem a seksem, albowiem zarówno jedno jak i drugie mają do czynienia z instynktem, który nikomu nie musi się tłumaczyć. Dziś mówi otwarcie: 
[…] poluję z pasji, z żądzy, dla zmysłowej przyjemności. Dlatego, że można bez żadnego filtra doświadczać przyrody. I najważniejsze: można coś upolować/zabić“. 
Przy czym nie akceptuje typowych myśliwskich zapewnień o łowach z pobudek ekologicznych, altruistycznych itp.: 
to po prostu nie pasuje do sposobu w jaki myśliwi zachowują się między sobą. Ta niebywała radość, to „Darz Bór!”, ta wrzawa myśliwskich rogów, ta duma z trofeum – jeśli mając to wszystko na uwadze potrząsasz głową i utrzymujesz, że polujesz wyłącznie z pobudek ekologicznych, to jest to nonsens, który każdy przejrzy. W końcu nikt nie twierdzi, że uprawia seks w celu zapewnienia istnienia ludzkości“.  
 CDN.

czwartek, 15 maja 2014

Towarzyszkom łowów wszystkiego najlepszego z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet!


Być może, a raczej na pewno, życzenia są odrobinę spóźnione, ale redachtorzy tego bloga nigdy nie grzeszyli specjalnie punktualnością. I z tego względu mamy nadzieję, że te parę dni poślizgu ze złożeniem życzeń Solenizantki nam wybaczą.

Jeśli idzie o kobiety i polowanie to różni ludzie różnie na ten temat się wypowiadają. Tutaj na przykład dywaguje dwóch samczyków:
 - Widzę ważny, wspierający myślistwo udział kobiet w tym wszystkim. Żony myśliwych mają na stole dziczyznę, robią uczty imieninowe czy inne. Czują się wtedy lepsze od innych kobiet. Wiem to z ich relacji.
- Pewnie odzywa się w tym jakiś kobiecy atawizm, zgodnie z którym poczucie wartości samicy wzrasta, jeżeli została wybrana przez samca zwycięzcę. W ten sposób kobiety współuczestniczą w reperowaniu męskiego samopoczucia partnera.
Samczyk pytajoncy to nasz znajomy Zenon- predystynowany na świętego naszego nowego - Kruczyński a samczyk odpowiadajoncy to Wojtek Eichelberger. Też filozof.

Fakt, że na polowaniu ostatnio jakby częściej widać polujące kobiety. I do lamusa historii przechodzi okres, gdzie polowanie było przeważnie dla mężczyzn hobby, którego uprawianie pozwało na całonocne przebywanie poza domem oraz  powrót o świcie w rodzinne pielesze, w odorze alkoholu przy jednocześnie relatywnie wysokiej akceptowalności tego rodzaju spędzania wolnego czasu przez niepolującą połowę gospodarstwa domowego. Pod warunkiem naturalnie, że się śmierdziało wódką marki Finlandia a nie jakimś Prosecco a gumofilce w bagażniku były choć trochę zabłocone. Trzeba się po prostu z tym pogodzic – jak z wieloma innymi zjawiskami, które zachodzą w naszym kręgu kulturowym. Gdzie nieobecność jednej z płci na polowaniu była co prawda widoczna, choć relatywna i raczej nie wynikała z jakichś atawizmów, o których posuwają powyżej dwa filozofy, z których jeden nie może w ogóle a drugi już nie może. Polować. Na zwierzęta.

W naturalnej maturze jest zresztą często tak, że samiczki są lepszymi myśliwymi niż samce. Weźmy takie gatunki drapieżników jak Panthera leo czy Lynx lynx. Samica odpowiedzialna za wychowanie i wykarmienie młodych zabija dużo więcej i efektywniej innych zwierząt niż przereklamowane samce, które w głowie mają jedynie seks i zapchanie własnego kałduna, co rzutuje istotnie na efektywność realizowanego przez nie pozyskania. Albo taki jaszczomb – w przypadku którego Mamusia Natura wyposazyła samiczkę w atrybuty w postaci większej masy i rozmiarów, co pozwala jej bez trudności upolować jakiegoś gacha, czyli dorosłego zająca. A mniejszy samczyk, jak ma pecha i trafi na co większego to zostanie najwyżej sam sflekowany. Dlaczego więc koleżanka Leosia czy Rysia nie ma być efektywniejnieszym łowcom i nie zaopatrywać kuchni w sarni comberek, który Leon czy Rysiu potrafią czasami lepiej przyrządzić?

Nie da się ukryć, że absencja kobiet na polowaniu wywarła spore piętno i doprowadzila do zaległości w wielu dziedzinach związanych z łowiectwem. Jeśli idzie np. o werbalizmy to na siłę i z maniakalnym uporem kreuje się nazwę własną „Diana”, które to określenie da się kombinować w formie Diana Basia czy Diana Krysia, ale już konfrontacja z Dianą Diana brzmi na pewno dumnie, lecz odrobinę dziwnie. Tak jak dziwnie, a czasami idiotycznie dla co wrażliwszych, brzmi nadęta akrobatyka werbalna uprawiana z tym pojęciem z mniejsza lub wiekszą pompą. Kwestia gustu. Samych Dian też. Obecność kobiet uprawiających zdominowane dotychczas przez samczyków hobby doprowadzi z pewnością do zmian w samym środowisku. Na przykład do złagodzenia obyczajów. Uważny czytelnik tego tekstu, poświęconego towarzyszkom łowów nie znajdzie tutaj na przykład żadnego określenia typu „kurwa” albo „chuj”. Bo tego się w obecności Dian nie używa. Nawet zamiast przecinka i nawet gdy przyjdzie czasami zacytować dosłowną wypowiedź koleżanki, która się poślizgnęła albo uszkodziła sobie makijaż.

W tym kontekście, drogie Solenizantki, życzymy normalnej normalności poza wszystkim najlepszym.

wtorek, 6 maja 2014

Bla…bla…bla…blaserowskie dzieło zakazane.


Nie ma dalszych chętnych na nagrody?

Powyższy filmik reklamowy znalazł sie na indeksie dzieł zakazanych. Podczas największych targów łowieckich w Europie, tegorocznych  „Jagd und Hund" w Dortmundzie. Organizatorzy – po konsultacjach z miejscowym Związkiem Łowieckim Nadrenii-Westfalii zakazali pokazywania owej krótkometrażówki w halach targowych „Westfalenhallen Dortmund GmbH“  (tak jak dwóch czy trzech innych podobnych dzieł). Czyli zły uczynek Kalego w zielonym kapelusiku z piórkiem.

Pojeb... znaczy odbiło im?

Sceneria, dramaturgia, podkład muzyczny - wszystko przecież gra. Widok Schwarzenegera w wersji light z 3-5 dniowym zarostem na twarzy, skaczącego jak kozica po kamieniach może spowodować, że niejedna myśliwka nabierze chęci. Chęci do nabycia takiego karabinu z jakiego szczela bohater. A z kolei buc w zielonym kapelusiku bez spódnicy może sobie wyobrazić, że z takim karabinem będzie tak samo skakał po tych górach. Mimo nadwagi. Co też może się przyczynić do wzrostu popytu. Na karabiny. No i te bajery na karabinie. A na koniec jeleń. Też niczego sobie. Estetycznie zastrzelony zgodnie z zasadami sztuki i dużymi rogami na łbie.

Czy obiekcje, które doprowadziły do zakwalifikowania tego dzieła jako „entartete Reklame“ dotyczyły hiperrealistycznego ujęcia z farbą, czyli krwią i kulami – tak wiernie, przy pomocy nowoczesnych metod obróbki obrazu wirtualnego oddanego? Aczkolwiek nie dla każdego do strawienia?

Otóż nie.

Zastrzeżenia wzbudził detal, który uszedł - uchodzi zapewne uwadze 99,98 % myśliwek zapatrzonych w Arnolda- bis, jego karabin, psa, krajobraz, 3-5 dniowy zarost i jeszcze większemu procentowi buców zapatrzonych być może w cuś innego.

Epilog filmiku nie jest właściwie polowaniem, w jakie twórcy spotu opakowali tę profesjonalnie sporządzoną reklamę. Dla kogoś, kto temu finałowi dokładniej siem przyjrzy - bez różowych okularów – jest to zabicie (dobicie?) rannego zwierzęcia, które kontuzji nabawiło się poza kadrem, w niejasnych okolicznościach. Strzał finalny jest więc strzałem łaski. Być może jeleń został wcześniej poszczelony lub odniósł rany w walce z rywalem?

To też część i konsekwencja polowania.

Ale wątpliwości wzbudziło coś innego. Zarzut wobec producenta tego obrazu dotyczył niejasności sytuacji, w której cierpienie zwierzęcia zostało być może przedlużone jedynie w celu wyprodukowania estetycznego i efektownego ujęcia. Czy ujęcia powstały zgodnie z etyką i deklarowanymi zasadami? Czy nie miało miejsca wątpliwe moralnie nadużycie? Najwyraźniej producent nie potrafił udzielić na to pytanie zadowalającej odpowiedzi. W każdym bądź razie organizator targów i związek łowiecki stanęli przy twardym NJET! Zły uczynek!

Decyzja o niedopuszczeniu tego spotu na targach w Dortmundzie wzbudziła sporo emocji i dyskusji w lokalnym środowisku myśliwych. Czy była zasadna? Czy wynikała z nadgorliwości i uległości wobec political correctness - zgodnie z duchem czasów? Czy bardziej z zastrzeżeń wobec manipulacji tego przekazu i etycznej strony jego konstrukcji?

Tak czy siak uznano, że w tym wypadku Kali w zielonym kapelusiku z piórkiem popełnił zły uczynek. Nie tyle ten co strzelał, co ten który ów, niezupełnie szczery przekaz ze strzelania „sformułował”.

Być może cenzor był w tym wypadku nadgorliwy, być może decydujące były czas i miejsce "przekazu”, bo filmik zapewne leciał na okrągło na targach w Sosnowcu czy Warszawie i pies z kulawą nogą nie zwrócił zapewne uwagi na łyżeczkę dziegciu w blaserowym miodziku alpejskim.


Ale całosć dowodzi, że ów balans z przekazem treści i formy łowiectwa jest dość trudny. Nawet na tych wyższych półkach.