Na wstępie, proszę Drogich Trzech Czytelników, pragniemy przeprosić za pewną nieścisłość w pierwszym odcinku “Poradnika ochrony zwierząt domowych przed wilkami we Włoszech”, który ukazał się na tym blogu pod tytułem "Quo vadis Canis lupus?". Informacja o ostentacyjnym wykładaniu skłusowanych, zabitych wilków w miejscach publicznych była nie do końca prawdziwa. W niektórych przypadkach - jak to widać na załączonym zdjęciu - nie chodził o wilki, lecz ich kawałki. Głowę na przykład.
Powiedzmy, że chodzi tutaj o pewną symbolikę, utrzymaną w lokalnym kolorycie słonecznej Italii, której celem nie jest zasadniczo zastraszenie wilków, a kogoś innego. Jest to jednak też okazja do zastanowienia się nad relacjami ludzko–wilczymi, niezależnie od tego czy Homo SS podpisuje się „Little Red Riding Hood” - jak stoi na wizytówce zostawionej przy kawałku wilka we Włoszech, czy też “Prezes Stowarzyszenia dla Natury Wilk”.
Z jednej strony wilk nie ma najlepszej opinii – nawet jak pominąć te owieczki i barany – często występują obiekcje w postaci syndromu Czerwonego Kapturka i obawy o części własnego ciała. Czyli strach. Z drugiej strony prezesowa w/w Stowarzyszenia wysokim dyszkantem peroruje „wilka nie należy się bać”. Przytupując obcasem. I apelując o miłość. Do wilków.
Więc jak to jest ?
Buce w zielonych kapelusikach z piórkami, biorący siłą rzeczy udział w dysputach o i wokół burych psów szermują często i gęsto argumentami o zagrożeniu ze strony wilka dla Czerwonych Kapturków – tak jakby się sami go bali. Tymczasem liczba zabitych przez drapieżniki ludzi jest marginalna – przeciętny Europejczyk ma chyba dziesięć razy większe szanse na wygraną w totka niż doznania uszczerbku na zdrowiu w wyniku działalności lupusa Canisa.
To bać się czy nie bać się?
Strach, obawy przed wilkiem mają dwojaką naturę. Jest to z jednej strony zakodowany w naszych genach respekt przed dzikim, stosunkowo dużym zwierzęciem z określonymi atrybutami. Wyssany niejako z matczynym mlekiem. To jest dzikie, ma duże kły. Młoda Kowalska o ksywce Czerwony Kapturek zasuwająca przez las z butelką wina marki wino, kupioną za podwędzone z renty babci 5 złotych, spotkawszy po drodze cuś takiego, wie, że to ją co prawda nie zgwałci, ale ugryźć może. Obawa, strach, respekt – różnie to uczucie przy bliskim spotkaniu trzeciego stopnia można nazywać, jednak jest ono oczywiste i naturalne. I młoda Kowalska się tego nie pozbędzie, nawet gdyby regularnie słuchała kazań dr Mysłajka Dwojga Imion Roberta W., wiceprezesa Stowarzyszenia dla Natury Wilk. Czy prezesowej samej nawet. Że wilka nie należy się bać.
Z drugiej strony jest też coś takiego jak kolektywne uprzedzenie do wilków – opinia o szczególnym zagrożeniu, które niesie za sobą obecność tych zwierząt w lesie czy za stodołą. Od wieków trwale w umysłach zakorzeniona wieść gminna, której wyrazem jest często irracjonalny strach. Pielęgnowany i kultywowany w opowiadanej milionom sierściuchów bajce braci Grimm z wiadomym szwarzcharakterem w roli głównej. Czy też w opowieściach o ściganych przez setkę wilków saniach z młodą parą gdzieś na dalekich Kresach. Gdzie finalny dramatyzm rezultuje z zasugerowania słuchaczom konsumpcji dziewictwa wypadłej ze sanek narzeczonej wraz z nią samą przez krwiożercze, czworonogie bestie. Dlaczego bracia Grimm nie obsadzili w roli głównej takiego niedźwiedzia na przykład? Dlaczego w kresowych opowieściach ze sań spada akurat sympatyczna młoda narzeczona prosto w wilcze paszcze a nie teściową – powiedzmy? Jedna z teorii o przyczynach negatywnego PR-u wilka naszego powszedniego wskazuje na to, że kolektywne uprzedzenie kumulujące się w krwawych opowiastkach, głęboko zakorzenione w zbiorowej podświadomości jest piętnem wieków daleko zaprzeszłych. Nie tego, że drapieżnik skonsumował kozę, która to konsumpcja dla rolnika sprzed kilkuset lat mogła mieć znaczenie egzystencjalne. Też nie z faktu, iż sporadycznie wilk czasami zeżarł wypasającą gąski sierotkę Marysię razem z drobiem czy ją lub kogoś innego ugryzł. Przyczyną nie był sam wilk, tak jak wilk nie jest bezpośrednim powodem ekscesów z jego powłoką doczesną uprawianych we Włoszech. Raczej maleńkie, maciupeńkie cuś o nazwie Lyssavirus. Wirus powodujący dość nieprzyjemne schorzenie o nazwie WŚCIEKLIZNA. O ile obywatele w wiekach zaprzeszłych mieli dość blade pojęcie o wirusach, to związek przyczynowo-skutkowy: wilk – choroba – nieuchronna ŚMIERĆ mało komu uchodził. Młoda Kowalska o ksywce Czerwony Kapturek zasuwająca wówczas przez las z bukłaczkiem miodu, kupionego za podwędzone babci z pończochy 2 grosze, doskonale sobie zdawała sprawę z tego, że szwarccharakter MOŻE ją capnąć i MOŻE mieć wściekliznę. A wtedy – finito, goodbye i do niezobaczenia… W połączeniu ze spektakularną agonią, której nie powstrzyma ani grupowe odmawianie zdrowasiek przez całą wieś, ani gromnica zapalona w kościele pod wezwaniem.
I z tego zdawała sobie sprawę cała społeczność. Wściekliznę mogą przenosić również inne zwierzęta dziko żyjące. Lecz przenoszona przez wilki, wyposażone tak czy owak w bardziej imponujące atrybuty do przenoszenia ma szczególny wymiar. Nieobliczalne, permanentne ryzyko pogryzienia ludzi i zwierząt domowych, zainfekowania śmiercią, czające się pod wilczą skórą oraz nieodwracalność konsekwencji mogła być przyczyną powstania i kultywacji syndromu Czerwonego Kapturka w większym stopniu niż wilcza działalność uboczna na innych polach. Jeszcze długo po tym jak ostatni wilk w okolicach odszedł po tęczowym moście i stał się ozdobą kominka czy muzeum. Przyrodniczego. Ongisiejsi musieli się z tym biczem Bożym w jakiś sposób od zawsze zaaranżować. Gdzieniegdzie do dziś. Owo nieobliczalne ryzyko było częścią krajobrazu i otoczenia, ale też wywarło najwyraźniej ogromne piętno w zbiorowej świadomości – czy raczej podświadomości. Które daje o sobie do dnia dzisjeszego znać - jeśli nie strachem, to niepokojem. Choć doskonale wiemy, że życie jest formą istnienia białka a w kominie nic już nie załka. A poza tym kim był Ludwik Pasteur, też każdy wie.
Obecnie mamy sytuację, że wilki nie występują już tylko tam, gdzie były „od zawsze“, gdzie ludność się z nimi w jakiś sposób zaaranżowała, lecz wracają na „stare śmieci“. W te same okolice gdzie kiedyś – kilkadziesiąt, kilkaset lat wcześniej umilały Czerwonym Kapturkom wieczornym wyciem pójście do łóżeczek. Naturalnie ten odwieczny „niepokój“ w jakiejś formie się zachował – z tym, że związana z nim dyskusja nabiera nieco innego wymiaru. Z jednej strony straszenie syndromem Czerwonego Kapturka, z drugiej strony – „wilka nie trzeba się bać“. Paradoksalnie, krecią robotę o ewidentnie subwersyjnym w stosunku do interesów wilka charakterze uprawiają tutaj też, a nawet szczególnie jego ochrońcy. Propaganda „wilk jest dobry, wilk nie jest zły, wilk ma tylko maluteńkie kły“ funkcjonuje dość, a nawet bardzo dobrze, w przypadku obywatela z dużego miasta realizującego bliskie spotkania trzeciego stopnia z drapieżnikiem przez ekran kompa, telewizora, czasem oddzielonego solidną kratą w zoo. Nieco inaczej wygladają reakcje w okolicach gdzie wilk ciałem się staje i do oddalonego sklepu za lasem trza wysłać małą Kowalską. Po wino. Tutaj daje znak pewnien niepokój. Nie tylko z tego względu, że flaszka może na czas nie dotrzeć. Tak samo z wilczymi schorzeniami. Oficjalnie wilki są zdrowe jak rydze. W propagandzie. Ale już np. maleńki przeciek o maleńkiej dolegliwości wilka pospolitego polskiego znad Nysy w postaci parcha wywołał histeryczną reakcję mediów niemieckich w postaci ryku z nagłówków prasowych: HILFE!!!!! WILCZA DŻUMA!
(Kurde… co oni w takim razie napiszą jakby się któremuś wilkowi taka wścieklizna na przykład przydarzyła? HILFE!!! KONIEC SWIATA?)
U nas za to się nic nie pisze, bo nic na ten temat nie wiadomo, bo nikt nie chce nic wiedzieć. Ani zakomunikowć, że coś wie. I jest dobrze. Obywatel jest poddany masowej indoktrynacji streszczającej się do wyplenienia do cna syndromu Czerwonego Kapturka oraz wbicia do łbów obywateli prawdy, że „Wilk jest dobry, wilk nie jest zly, wilk ma tylko maluteńkie kły“ – czyli nie należy się go bać. Konieczność zaaranżowania się z drapieżnikiem za stodołą – ewentualnością ewentualnej ewentualności, że wilk może, a skoro może to trzeba się liczyć, że ugryzie, jest kwalifikowana jako – „to było dawno i nieprawda“, „dzisiaj wilki tego nie robią, jak już to rzadko czyli wcale“.
Zgadza się. Ale czy do końca?
W ramach konsultacji międzynarodowych odnośnie tego tekstu autorzy spytali się jednego Niemca – przyrodnika: co by było gdyby? Jakie plany, jakie procedury mają tam na wypadek wypadku gdyby komuś cuś się stało? Albo gdyby jakiemuś wilkowi cuś się załapało – na przykład wściekliznę – mało ale niezupełnie nieprawdopodobną? Co z tym wilkiem – z grubsza wiadomo. Można sobie wyobrazić. Ale co z wilkami - innymi i pozostałymi – czyli resztą?
Niemcy lubią robić wszystko pod linijkę. Do każdej pierdoły sporządzają trzy wytycznie i siedemnaście rozporządzeń, ze dwie ustawy oraz szuflady planów. Toteż myśleliśmy, że na jakąś wściekłą ewentualną ewentualność też mają jakiś plan. I mają. Ten ichni plan polega na tym, że nie mają planu. Jak nam ten jeden przyrodniczy Niemiec wyklarował – to jest niepotrzebne. Mydli się oczy publiczce natychmiastowym przeprowadzeniem szczepień na wypadek wypadku, ale to tylko mydlenie. Kiedy słowo ciałem się stanie, czyli cuś się stanie, to:
- ta sama publiczka, która bierze intensywnie udział w orgiach edukacyjno-pijarowych pod hasłem „Wilkommen Wolf“ z piwem i parówkami świętując przybywającego ze Wschodu Mesjasza Dzikiej Przyrody, będzie tak samo intensywnie domagać się żeby poszedł sobie z powrotem w pizdu. Czyli na Syberię.
- te same media, histerycznie celebrujacę dziś powrót Mesjasza zbawiającego Europę Zachodnią równie histerycznie będą domagać się ukrzyżowania Zbawiciela.
- żaden decydent nie podejmie i nie przejmie politycznej odpowiedzialności za tolerowanie niekalkulowanego, nieobliczalnego ryzyka w lesie czy u obywatela za stodołą.
To po jaką cholerę jakieś plany na potem, jeśli z góry wiadomo, że nie bedzię żadnego potem?
A cóż to za etykieta panu doktorowi wiceprezesowi wypominać, że dwojga imion, o dubeltowym nazwisku pani prezes zapomniawszy?
OdpowiedzUsuńDziekujemy za uwage.
OdpowiedzUsuńNasze badania naukowe nad badaczami wilkow wykazuja jedynie periodyczne wystepowanie
dubeltowosci w tym przypadku, jednak w przyszlych publikacjach postaramys sie operowac
pelna nazwa gatunkowa Pani Prezes ZarząduStowarzyszenia dla Natury "Wilk , Sabiny Dwojga Nazwisk Kobiety Pracujacej, Członka Species Survival Commission IUCN Large Carnivore Initiative for Europe, Państwowej Rady Ochrony Przyrody, Polsko-Niemieckiej Grupy Roboczej ds. Wilka, Kolegium Lasów Państwowych , Posko-Słowackiej Grupy Roboczej ds. Dużych Drapieżników, Rady Naukowej Drawieńskiego Parku Narodowego oraz Innych, Doktor Pieruzek - Nowak.
daka