środa, 15 stycznia 2014

Schabowy na szlaku. Cz. I


W powieści science fiction amerykańskiej pisarki Ursuli K. Le Guin “Planeta wygnania” jeden z bohaterów staje oko w oko z koniem. Białym koniem. Nic nadzwyczajnego. Jednak rzecz ma się w baaaaaaardzo odległej przyszłosci i bohater realizuje owo spotkanie podczas wycieczki na planetę Ziemię - przybywszy z innej planety, Anarres, gdzie zwierzęta, ssaki kręgowe, poza populacją Homo SS nie wystepują. Shevek – bo tak ów turysta się zwał – jest wstrząśnięty widokiem owego stworzenia. Z jednej strony rejestruje przepaść dzielącą go od tej istoty, z drugiej odkrywa podobieństwo, wręcz pokrewieństwo. Zadaje sobie pytanie: CO TO JEST? KTO TO JEST?
                
O ile sama Pani Ursula K. Le Guin ma z bucami w zielonych kapelusikach tyle wspólnego co Św. Hubert z Merowingami, to zmieniająca się w czasie i przestrzeni odpowiedź na nurtujące bohatera jej powieści pytanie już tak. I to bardzo dużo. Jeśli trzeźwo – jak patron Zenon nakazuje – na całość spojrzeć. Rozchodzi się bowiem o relacje zwierzęco–ludzkie i ludzko-zwierzęce, a w efekcie końcowym o metamorfozę myśliweczka kochaneczka, któremu każda by kiedyś dała (chlebka z masłem też), w permanentnie nawalonego impotenta, sadystę - psychopatę z dwururką ganiającego po lesie w celu zamordowania niewinnej, bezbronnej sarenki. Oraz przyczyny i skutki owej metamorfozy.

Ponad 40 lat temu John Berger, brytyjski pisarz i krytyk sztuki – zainspirowany rozpoczynającą się wówczas  debatą wokół praw zwierząt – popełnił był esej „Why Look at Animals?”, czyli „Dlaczego patrzymy na zwierzęta?“. Berger porównuje w nim relacje ludzko-bydlęce do wspólnej wedrówki równoległymi szlakami, które dzieli nieprzekraczalna bariera. Dwie linie, które nigdy się nie scalą, mimo że są od siebe zależne, kochają się i siem nienawidzą. Ale brak im wspólnego systemu przekazu, możliwości komunikowania. Mówi się na ten przykład, że pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, ale co sądzi na ten temat sam pies? Brytyjski pisarz jest sceptyczny w kwestii tego czy owe drogi kiedykolwiek „się zejdą”. Ich równoległy przebieg i współegzystencja uwarunkowana jest zależnościami, które pozostają poza wpływem zarówno jednej, jak i drugiej strony (ach ta Mamusia Natura). Zawierają też zasadniczą sprzeczność – dylemat – demonstrowany przez  Bergera na przykładzie małorolnego i jego świni:

- człowiek kocha zwierzęta i lubi kotlety.

Ludzie kochają zwierzęta, uwielbiają je, hodują, dręczą oraz szlachtują i zjadają. Co w sumie jest OK. Ale nie dla wszystkich. Coraz więcej obywateli widzi to mianowicie w ten sposób:

- człowiek kocha zwierzęta ale lubi kotlety

lub:

- człowiek mówi, że kocha zwierzęta ale je zabija i zjada (przynajmniej ich część).

Czy rzeczywiście jest to dylemat? Jak ten dylemat rozwiązać? Czy da się w ogóle rozwiązać? Udawać że go nie ma? Zwrócić się o poradę do Św. Huberta abo innego Zenona?

W dawnych czasach, zapewne wciąż żywo wspominanych przez starszych członków PZŁ – czyli w epoce kamienia łupanego - egzystowały grupy łowców, po których relikty gdzieniegdzie ostały się aż po okolice V czy VI  zjazdu Polskiego Związku Łowieckiego. Ci niezrzeszeni w PZŁ myśliwi rozwiązywali ów dylemat na swój sposób, celebrując rytuały, które miały na celu przeproszenie zabitego zwierzęcia za zrobienie mu krzywdy. Bydlątko było integralną częścią mikrokosmosu tych ludzi - niezrzeszonym członkiem społeczności pramyśliwych i zasługujacą na szacunek podstawą ich egzystencji. Szerokie i kompleksowe spektrum praktykowanych wówczas  rytuałów, związanych z upolowaniem zwierzęcia, interpretowane jest jako forma akceptacji reguł gry bytowania na tym padole, oddanie trybutu na rzecz realiów determinujących przeżycie jednych członków społeczności kosztem śmierci – zabicia - innych. Przy czym ci “inni” wyposażeni byli w identyczne/podobne przymioty jak reszta.

Pewien Eskimos, którego wypowiedź w latach 20-tych XX wieku zanotował jeden z duńskich etnografów, ujął to następująco: „Największym niebezpieczeństwem dla człowieka jest to, iż jego pożywienie ma duszę. Wszystkie zwierzęta, które zabijamy mają dusze, które nie przemijają wraz z powłoka doczesną. Aby te dusze się nie mściły za zabranie im ciał, musimy je przebłagać”.

Pózniej ów łowca niezrzeszony, zamiast biegać po lesie za turem, wziął go na postronek i zrobił z niego krowę. Stał się hodowcą. Jednak w początkowym okresie nie zmieniły się zasadniczo relacje między ludźmi i zwierzętami. Te nadal pozostały elementem mikrokosmosu - tym razem hodowcy  – były czczone, podnoszone do godności bóstwa oraz szlachtowane i zjadane. Niektóre rytuały – jak dekorowanie zwierząt przed ubojem czy nawet zanoszenie im, w przedzień świnobicia, obfitej kolacji nie różnią się specjalnie od tego co praktykowali poprzednicy. Najistotniejszym był jednak fakt, iż szlaki ludzko–zwierzęce, o których pisze John Berger, przebiegały – tak jak wcześniej – równolegle: zwierzęta należały do społeczności, która na swój sposób, w ramach istniejących realiów, z tymi członkami się aranżowała (niekoniecznie  od razu letalnie – jak Masaje w Afryce czy krowy w Indiach).

Wspólnym „szlakiem“ warto się też wybrać w okres średniowiecza – czasu groteskowych procesów zwierząt, palenia na stosach kogutów razem z ich włascicielkami, czy też stawiania bydląt przed sądami i ich przesłuchiwaniem (niektóre podobno zeznawały). Te zwyczaje na pewno świadczą o epoce, ale rownież o tym, że zwierząt nie traktowano (jeszcze) jako RZECZY. Krzesło czy komputer na pewno dadzą się spalić, ale nawet wówczas nikt nie wpadłby na pomysł postawienia fotelika pod sądem czy domagania się od laptopa, aby przyznał się przed prokuratorem do namawiania kogoś do cudzołóstwa. W przeciwieństwie do członka społeczności, któremu to czy owo można zarzucić. Jak praktyka sonduff łowieckich pokazuje. I choć Tomasz z Akwinu już w XIII wieku odmawiał zwierzętom posiadania duszy, to „szlaki“ ludzko–bydlęce długo wiodły jeszcze razem…

Zakręt historii spowodował jednak, że owe weksle zaczeły się rozchodzić. W epoce Oświecenia Kartezjusz traktuje pozbawione wcześniej duszy  zwierzęta jako istoty czysto mechaniczne. Następuje dalsza redukcja roli gadziny w toku wczesnej industrializacji do RZECZY -  mięsa, skóry, kości, siły pociągowej (skąd się wziął „koń mechaniczny“?). Znikają równoległe światy ludzko–zwierzęce. Zwierzęta przestają być postrzegane jako członkowie/elementy mikrokosmosu, których obecność determinuje w istotnym stopniu jego egzystencję i jakość tejże…
                
W ten sposób – omijając zresztą kilka przystanków tej ludzko–bydlęcej historii wylądujemy tu i teraz – w wieku XXI - w epoce paradoksów: krainie miłości do kreatury wszelakiej, empatii emanującej z TV, radio, prasy oraz gorąco deklarowanej przez opinię zwaną publiczną. Gadzina ma prawa gwarantowane przez ustawy i rozporządzenia. Czyby te linie - scieżki zwierzęco–ludzkie zaczynają się do siebie zbliżać? A może Bracia Mniejsi już wedrują wspólnie z Homo SS jednym szlakiem? Ogród Eden?

Zerknijmy na powyższe trzeźwo. Jak przesłanie patrona Zenona nakazuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz