W powieści
science fiction amerykańskiej pisarki Ursuli K. Le Guin “Planeta wygnania”
jeden z bohaterów staje oko w oko z koniem. Białym koniem. Nic nadzwyczajnego.
Jednak rzecz ma się w baaaaaaardzo
odległej przyszłosci i bohater realizuje owo spotkanie podczas wycieczki na
planetę Ziemię - przybywszy
z innej planety, Anarres, gdzie zwierzęta, ssaki kręgowe, poza populacją Homo SS
nie wystepują. Shevek
– bo tak ów turysta się zwał – jest wstrząśnięty widokiem owego stworzenia. Z jednej strony
rejestruje przepaść dzielącą go od tej istoty, z
drugiej odkrywa podobieństwo, wręcz pokrewieństwo. Zadaje sobie pytanie: CO TO JEST? KTO TO
JEST?
O ile sama Pani Ursula K. Le
Guin ma z bucami w zielonych kapelusikach tyle wspólnego co Św. Hubert z
Merowingami, to zmieniająca się w czasie i przestrzeni odpowiedź na nurtujące
bohatera jej powieści pytanie już tak. I to bardzo dużo. Jeśli trzeźwo – jak
patron Zenon nakazuje – na całość spojrzeć. Rozchodzi
się bowiem o relacje zwierzęco–ludzkie i ludzko-zwierzęce, a w efekcie końcowym
o metamorfozę myśliweczka kochaneczka, któremu każda by kiedyś dała (chlebka z
masłem też), w permanentnie nawalonego impotenta, sadystę - psychopatę z dwururką
ganiającego po lesie w celu zamordowania niewinnej, bezbronnej sarenki. Oraz
przyczyny i skutki owej metamorfozy.
Ponad 40 lat temu John Berger,
brytyjski pisarz i krytyk sztuki – zainspirowany rozpoczynającą się wówczas debatą wokół praw zwierząt – popełnił był esej
„Why Look at Animals?”, czyli „Dlaczego patrzymy na zwierzęta?“. Berger porównuje
w nim relacje ludzko-bydlęce do wspólnej wedrówki równoległymi szlakami, które
dzieli nieprzekraczalna bariera. Dwie linie, które nigdy się nie scalą, mimo że są od siebe zależne,
kochają się i siem nienawidzą. Ale brak im wspólnego systemu przekazu,
możliwości komunikowania. Mówi się na ten przykład, że pies jest najlepszym
przyjacielem człowieka, ale co sądzi na ten temat sam pies? Brytyjski pisarz jest sceptyczny w
kwestii tego czy owe drogi kiedykolwiek „się zejdą”. Ich równoległy przebieg i współegzystencja
uwarunkowana jest zależnościami, które pozostają poza wpływem zarówno jednej,
jak i drugiej strony (ach ta Mamusia Natura). Zawierają też zasadniczą
sprzeczność – dylemat – demonstrowany przez Bergera na przykładzie małorolnego i jego świni:
- człowiek kocha
zwierzęta i lubi kotlety.
Ludzie kochają zwierzęta, uwielbiają je, hodują,
dręczą oraz szlachtują i zjadają. Co w sumie jest OK. Ale nie dla wszystkich. Coraz więcej obywateli
widzi to mianowicie w ten sposób:
- człowiek kocha zwierzęta ale lubi kotlety
lub:
- człowiek mówi, że kocha zwierzęta ale je zabija i zjada (przynajmniej
ich część).
Czy rzeczywiście jest to dylemat? Jak ten dylemat rozwiązać? Czy da się w ogóle rozwiązać? Udawać że go nie ma?
Zwrócić się o poradę do Św. Huberta abo innego Zenona?
W dawnych czasach, zapewne wciąż żywo wspominanych przez starszych członków
PZŁ – czyli w epoce kamienia łupanego - egzystowały grupy łowców, po których
relikty gdzieniegdzie ostały się aż po okolice V czy VI zjazdu Polskiego Związku Łowieckiego. Ci
niezrzeszeni w PZŁ myśliwi rozwiązywali ów dylemat na swój sposób, celebrując
rytuały, które miały na celu przeproszenie zabitego zwierzęcia za zrobienie mu
krzywdy. Bydlątko było integralną częścią mikrokosmosu tych ludzi - niezrzeszonym
członkiem społeczności pramyśliwych i zasługujacą na szacunek podstawą ich
egzystencji. Szerokie i kompleksowe spektrum praktykowanych wówczas rytuałów, związanych z upolowaniem zwierzęcia,
interpretowane jest jako forma akceptacji reguł gry bytowania na tym padole,
oddanie trybutu na rzecz realiów determinujących przeżycie jednych członków
społeczności kosztem śmierci – zabicia - innych. Przy czym ci “inni” wyposażeni
byli w identyczne/podobne przymioty jak reszta.
Pewien Eskimos,
którego wypowiedź w latach 20-tych XX wieku zanotował jeden z duńskich
etnografów, ujął to następująco: „Największym niebezpieczeństwem dla człowieka
jest to, iż jego pożywienie ma duszę. Wszystkie
zwierzęta, które zabijamy mają dusze, które nie przemijają wraz z powłoka
doczesną. Aby te dusze się
nie mściły za zabranie im ciał, musimy je przebłagać”.
Pózniej ów łowca niezrzeszony, zamiast biegać po lesie za turem, wziął go na
postronek i zrobił z niego krowę. Stał się hodowcą.
Jednak w początkowym okresie nie zmieniły się zasadniczo relacje między ludźmi
i zwierzętami. Te nadal pozostały elementem mikrokosmosu - tym razem hodowcy – były czczone, podnoszone do godności bóstwa
oraz szlachtowane i zjadane. Niektóre rytuały – jak dekorowanie zwierząt przed
ubojem czy nawet zanoszenie im, w przedzień świnobicia, obfitej kolacji nie
różnią się specjalnie od tego co praktykowali poprzednicy. Najistotniejszym był
jednak fakt, iż szlaki ludzko–zwierzęce, o których pisze John Berger,
przebiegały – tak jak wcześniej – równolegle: zwierzęta należały do społeczności,
która na swój sposób, w ramach istniejących realiów, z tymi członkami się
aranżowała (niekoniecznie od razu letalnie
– jak Masaje w Afryce czy krowy w Indiach).
Wspólnym „szlakiem“
warto się też wybrać w okres średniowiecza – czasu groteskowych procesów
zwierząt, palenia na stosach kogutów razem z ich włascicielkami, czy też stawiania
bydląt przed sądami i ich przesłuchiwaniem (niektóre podobno zeznawały). Te zwyczaje
na pewno świadczą o epoce, ale rownież o tym, że zwierząt nie traktowano
(jeszcze) jako RZECZY. Krzesło czy komputer na pewno dadzą się spalić, ale
nawet wówczas nikt nie wpadłby na pomysł postawienia fotelika pod sądem czy
domagania się od laptopa, aby przyznał się przed prokuratorem do namawiania
kogoś do cudzołóstwa. W przeciwieństwie do członka społeczności, któremu to czy
owo można zarzucić. Jak praktyka sonduff łowieckich pokazuje. I choć Tomasz z
Akwinu już w XIII wieku odmawiał zwierzętom posiadania duszy, to „szlaki“
ludzko–bydlęce długo wiodły jeszcze razem…
Zakręt historii
spowodował jednak, że owe weksle zaczeły się rozchodzić. W epoce Oświecenia Kartezjusz
traktuje pozbawione wcześniej duszy zwierzęta
jako istoty czysto mechaniczne. Następuje dalsza redukcja roli gadziny w toku wczesnej industrializacji
do RZECZY - mięsa, skóry, kości, siły
pociągowej (skąd się wziął
„koń mechaniczny“?). Znikają równoległe światy ludzko–zwierzęce. Zwierzęta przestają być postrzegane
jako członkowie/elementy mikrokosmosu, których obecność determinuje w istotnym
stopniu jego egzystencję i jakość tejże…
W
ten sposób – omijając zresztą kilka przystanków tej ludzko–bydlęcej historii wylądujemy
tu i teraz – w wieku XXI - w epoce paradoksów: krainie miłości do kreatury
wszelakiej, empatii emanującej z TV,
radio, prasy oraz gorąco deklarowanej przez opinię zwaną publiczną. Gadzina ma
prawa gwarantowane przez ustawy i rozporządzenia. Czyby te linie - scieżki
zwierzęco–ludzkie zaczynają się do siebie zbliżać? A może Bracia Mniejsi już
wedrują wspólnie z Homo SS jednym szlakiem? Ogród Eden?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz