wtorek, 24 maja 2016

Bambistów Ci u nas dostatek. W zielonych kapelusikach z piórkiem też.


W organie naszym, Łowcu Polskim 5/2016, ukazał się artykuł „Fałszywy alarm“, w którym Marek Ledwosiński rekapituluje ostatnią drogę niedomagającego jenota z trawnika ciechocińskiego uzdrowiska.
Scenariusz opisanych wydarzeń doskonale oddaje realia czegoś co się nazywa zarządzaniem populacjami dziko żyjących zwierząt oraz skłania do refleksji nie tylko nad stanem głównego bohatera czyli jenota, ale też stanem umysłów i ducha zarządzających. Według relacji autora w Ciechocinku ktoś zauważył nietypowo zachowujące się, nietypowe zwierzę, w nietypowym miejscu, co spowodowało zawiadomienie policji. Policja zrobiła to co do niej należy, tj. zabezpieczyła. Nie wiadomo czy jenota przed wpływem otoczenia czy też otoczenie przed wpływem jenota. Zawiadamiając następnie stosowne służby miejskie czyli urząd. Stosowny urząd powiadomił stosownego powiatowego lekarza weterynarii. Stosowny powiatowy lekarz weterynarii poinformował z kolei stosownego miejscowego weterynarza. Tenże przyjechał, obejrzał zabezpieczonego jenota (lub zabezpieczony przed jenotem teren), a następnie zwrócił się do stosownego schroniska dla zwierząt. Stosowne schronisko nie przyjechało, tłumacząc się brakiem stosownego sprzętu, transportu i miejsca, gdzie zabezpieczonego jenota mogłoby schronić. Stosowny weterynarz zwrócił się wobec tego do myśliwego, który stosownie do wydanych dyspozycji i możliwości zastrzelił zwierzę, kończąc akt pierwszy dramatu. W akcie drugim podejrzewany o wściekliznę jenot został zbadany i okazał się wolny od wirusa. Co dla autora artykułu stanowiło namiastkę happy endu w formie dowodu na to, że Ziemia Ciechocińska wolna jest od tej zoonozy. Choć w gruncie rzeczy wynik badań dowodzi jedynie, że od wirusa wścieklizny wolny był jedynie trawnik sanatorium w Ciechocinku. Czy zachowanie zwierzęcia wynikało z innych schorzeń o mniejszym stopniu ryzyka dla ludzi i populacji jego gatunku niż wścieklizna? To najwidoczniej nie obchodziło nikogo. Autora artykułu też chyba nie. Pan Marek Ledwosiński przylepia za to łatkę „egzekutora” myśliwemu, który zwierzę zastrzelił, choć nie musiał, wspominając też coś o „sumieniu myśliwskim”. Nie wiadomo jednak czy autor pisałby o eutanazji zamiast egzekucji i o miłosierdziu zamiast sumienia, gdyby owego jenota uśmiercił osobiście weterynarz. Trochę też dziwne, jeśli uświadomić sobie, że autor sam należy do środowiska egzekutującego w innych okolicznościach tysiące zwierząt z tego gatunku. Bez okresów ochronnych, mogąc też odławiać te zwierzęta przy pomocy pułapek i uśmiercać przy pomocy metod stosowanych przy uboju zwierząt gospodarskich. Wszystko to w majestacie prawa i – jak pokazują w samym Łowcu Polskim dziesiątki zdjęć uśmierconych na polowaniu jenotów - bez specjalnych skrupułów oraz oznak żałoby u sprawców. 
Mimo sporej dozy czarnego humoru zawartej między wierszami powyższej historii, ona wcale nie jest zabawna. Na pewno nie dla zwierzęcia z trawnika lecz również w innym – szerszym - kontekście. Dowodzi bowiem zasadniczo dwóch rzeczy i każe się zastanowić nad trzecią. Po pierwsze – jak zauważa sam autor - jest dowodem na to, że w Ciechocinku „stosowne” służby mają problem z sytuacjami „wyjątkowymi”, związanymi z obecnością dzikich zwierząt na terenach zurbanizowanych. Kłopot taki sam jak w przeważającej części Polski gminno–powiatowej. Jest to kompleksowa kwestia ewidentnie zwiększającej się penetracji terenów zurbanizowanych przez coraz liczniejsze populacje niektórych gatunków, dynamiki infrastruktury oraz regulacji prawnych, rozwiązań organizacyjnych i - przede wszystkim - niedoboru środków finansowych. Ten stan rzeczy rezultuje nieraz dochodzeniem do groteskowych sytuacji odbijających się często szerokim, negatywnym echem w mediach. Nie widać jednak na razie na horyzoncie kompleksowych rozwiązań tego problemu i następny jenot, który pojawi się na trawniku ciechocińskiego sanatorium, lub gdzie indziej, spowoduje zapewne podobne albo i większe perturbacje. Po drugie, problematycznym stało się i staje się również społeczne postrzeganie tego rodzaju wydarzeń, z oczekiwaniami związanymi z powszechnie obowiązującym ekologizmem i poprawną politycznie biofilią. Budzi ona naiwne oczekiwania, graniczące nieraz z infantylizmem, sprowadzające się do chęci “uratowania” każdego dzikiego zwierzęcia, które znalazło się w opresji czy konflikcie. Tymczasem przyrodnicze, społeczne i ekonomiczne realia są brutalne. Jest raczej wyjątkiem niż zasadą, iż ranne w wyniku wypadku komunikacyjnego, bądź chore dzikie zwierzę, które opuścił instynkt samozachowawczy i refleks ucieczki w ogóle przeżywa. Niezależnie od zakresu udzielonej mu pomocy. Przyroda jest okrutna i za fasadą skaczących beztrosko sarenek, fruwających ptaszków oraz kwiatuszków ma miejsce bezwzględny proces przyrodniczy z własnymi regułami, na który mamy ograniczony wpływ - mogąc jedynie punktowo reagować zgodnie z przesłaniem humanitaryzmu, którego wyrazem jest nieraz wyłącznie wybór mniejszego zła. Formalnie rzecz biorąc – zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem – „zabezpieczony” w Ciechocinku jenot nie mógł “wrócić do środowiska naturalnego”. Jest to zwierzę uznane za “inwazyjne”, na jego przetrzymywanie wymagana jest zgoda Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Niedopuszczalnym i karalnym jest ponownie wypuszczanie przetrzymywanych zwierząt. Jenot z Ciechocinka miał w gruncie rzeczy niewiele alternatyw – zostać „zdanym na samego siebie”, by ewentualnie paść w wyniku obrażeń czy niewidocznych gołym okiem schorzeń, zostać uśmierconym bądź gnić w klatce do końca żywota. Ale czy opinia publiczna zdaje sobie sprawę z tego stanu rzeczy? Dywagujący nad egzekucją o świcie autor artykułu w Łowcu Polskim najwyraźniej nie.
Wypada się zastanowić w powyższym kontekście nad rzeczą trzecią, czyli rolą myśliwych. Zwierzęta wolno żyjące są zasobem przyrodniczym, dobrem ogólnospołecznym, nad którym pieczę dzierży Skarb Państwa. A myśliwi, będący grupą społeczną, która ma prawo do korzystania z owego naturalnego zasobu na określonych normami prawnymi zasadach, przejmują część obowiązków związanych z konfliktowością powodowaną przez ten zasób. Zakres obowiązków, obejmujących zarówno rekompensatę za szkody wyrządzone przez użytkowane zwierzęta łowne jak i obowiązek “dbania” o ten powierzony zasób – dokarmianie i poprawę warunków siedliskowych - kończy się jednak wraz z granicą obwodu albo sytuacjami takimi jaka miała miejsce w Ciechocinku. Poncjusz Pilatus z PZŁ może umyć ręce, usiąść wygodnie przed telewizorem czy z gazetą, porcją chrupków i butelką piwa, by pooburzać się wraz z członkami Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami nad absurdami wydarzeń z udziałem “powierzonego mu zasobu”, mającymi miejsce wokół nas. Jest to na pewno wygodne, choć ustawodawca daje myśliwym - posiadaczom uprawnień do polowania i broni palnej, prawo do stosownej ingerencji w myśl zapisów ustaw o ochronie zwierząt tudzież o ochronie przyrody. Jednak niejasne, mgliste, często sprzeczne przepisy regulujące to prawo oraz szereg innych aspektów, takich jak ryzyko osobiste, koszty ponoszone prywatnie i obawy przed emocjonalnymi reakcjami opinii społecznej powodują, iż większość myśliwych odnosi się krytycznie do jakiegokolwiek udziału środowiska w tego typu działaniach. Z drugiej strony myśliwy (leśnik) jest postrzegany jako osoba posiadająca kompetencje i środki potrzebne w przypadku „wydarzeń” z udziałem dzikich zwierząt. Weterynarz z Ciechocinka nie zwrócił się do członka klubu strzeleckiego z prośbą o interwencję z bronią palną, lecz do członka PZŁ, a odstrzał redukcyjny/sanitarny bobrów i żubrów nie jest zlecany lokalnym jednostkom Obrony Terytorialnej - też posiadającym sporo karabinów, a nawet czołgi. Ta sytuacja stanowi oczywisty dylemat, wobec którego zarówno środowisko myśliwych, jak i organizacja je reprezentująca przyjmuje postawę strusia, chowając głowę w piasek bądź racząc porcją bambizmu. Radykalne rozwiązania tego dylematu leżą na dwóch przeciwstawnych biegunach – jednym z nich jest całkowite odżegnanie się myśliwych od wszelkich działań niezwiązanych z polowaniem, zakaz jakiegokolwiek udziału w nich osób dysponujących bronią palną z tytułu posiadania uprawnień łowieckich. I skoncentrowanie się na tym co stanowi mocną stronę polskiego myślistwa. Na przykład celebrowaniu mszy Hubertowskich lub organizowaniu kursów gotowania dziczyzny dla pań z Klubu Dian Polskich. Dla administracji państwowej jest to kwestia sfinansowania i stworzenia profesjonalnych służb porządkowych działających w zakresie obejmującym kompleksową problematykę zakreśloną ustawami o ochronie zwierząt, ochronie przyrody, przepisami porządkowymi, sanitarnymi i innymi, z nowopolska nazywanym „Wildlifemanagement”. Służb będących w stanie również dokonać redukcji byków jelenia w III klasie wiekowej. Drugim biegunem jest przejęcie rozszerzonego zakresu obowiązków wobec “użytkowanego zasobu” przez samych myśliwych i istniejące łowieckie struktury organizacyjne.  Przy zagwarantowaniu przez ustawodawcę stosownych ram prawnych i sfinansowaniu środków, szkoleń etc. Ten drugi biegun determinowany jest przede wszystkim konsensem w środowisku myśliwych i gotowością do przejęcia rozszerzonego zakresu odpowiedzialności za „powierzony zasób przyrodniczy”. 
Przyszłość z pewnością pokaże czy stan obecny będzie trwać wiecznie, czy też w zakresie „Wildlifemanagement” polskie łowiectwo zacznie dryfować w kierunku jednego z tych biegunów. Wobec braku dyskusji na ten temat pozostaje jednak w tej chwili delektowanie się lekturą artykułu Marka Ledwosińskiego, po przeczytaniu którego wypada właściwie zerknąć na okładkę i sprawdzić czy studiowało się “Łowiec polski”, czy też „Dzikie Życie”. Przez pomyłkę.

poniedziałek, 16 maja 2016

O szopie, czyli jamniku tej świni... Bucowspomnień czar II.

W pewną księżycową pełnię Daniel A. Kałużycki, zalewając się nie tylko łzami, jął wspominać:
Wczoraj wieczorem zebrało mi sie na krótki wyskok. Do lasu. Naraz wrzuciłem broń do samochodu i jazda... Po przyjeździe na miejsce stwierdziłem, że A. Zapomniałem kapelusza. B. Zapomniałem lornetki. Wypuściłem psa i zacząłem siem zastanawiać czy nie wrócic po te gadżety. Bo bez kapelusza to żadne polowanie... Ale, że się już późnawo robiło to postanowiłem się przejść, otropić, przysiąść gdzieś na papierosa, a potem, jak sie zacznie już ściemniać, wrócić. Wziąłem więc karabin, plecak i naboje (tych nie zapomniałem) i idę. Idziemy. Pies kawałek z przodu. Raptem widzę, że go zamurowało i robi klasyczną stójkę – niczem wyżeł albo inny wajmar, tylko taki nisko zawieszony. Stoi przed jeżynami porastającymi kawałek rozwalającego się płotu z siatki. No i ogląda się na mnie. Podchodzę więc bliżej - w jeżynach coś szeleści. Patrzą na mnie dwa szopy, które ze stoickim spokojem, ignorując nas, zabierają się do konsumpcji jeżyn. Z lewej i z prawej też ruch. Znaczy, że jest ich jak mrówków. Zaczynam się zastanawiać czy strzał katyński do szopa - tj. po przyłożeniu lufy do potylicy, jest właściwie etyczny… Jamnik musiał widocznie opacznie zrozumieć moje drapanie się po głowie przy tych przemyśleniach, bo nie czekał do ich końca, tylko wzion i wpierdolił się w te ostrężyny – od parteru niejako. Potem zaczęła się Sodoma i Gomora. Skrzekot, harmider, wściekłe piski... O rzesz ku... O rzesz ku...! Jeżyny się trzęsą, nic nie widać, gdy próbuje rozchylić to badziewie prycha na mnie wściekle jeden a potem drugi Zorro... Nic to. Udaje mi się kosztem ofiar w odzieży i zadrapań dotrzeć w pobliże placu boju. Jamnik się ostro napierdala z jednym szopem, chyba ze dwa albo trzy kibicują. Na szczęście wszystko młodzież. Staram się rozdzielić nogą kłębek złożony z wściekle gryzących się nawzajem zwierzaków między pędami kłującego jak cholera zielska. Z takim rezultatem, że szop łapie mnie za nogawkę. A przy okazji ktoś mnie ugryzł też powyżej kostki. Jamnik się potem przyznał, że to był on. Niechcący. I przeprosił. No więc jak ten szop mię za nogawkę, to ja go za kark i targam z tych jeżyn. Razem z jamnikiem, który się przyczepił jak rzep do szopiego ogona. Nie wiedziałem, że szopy mogą być takie ciężkie. W końcu wylazłem z tych chaszczy. Jamnik odpadł, ale mu odbiło i szalał, usiłując dorwać się do szopa. Też nigdy dotąd nie widziałem, coby taki mały pies, na takich krótkich nogach, mógł tak wysoko skakać. Stoję więc jak Parteigenosse NSDAP na zjeździe w Monachium w 1938 roku - z ramieniem wyciągniętym do znanego pozdrowienia. I szopem w garści. Naturalnie nie ryczę przy tym „hajhitla!", lecz staram się łagodnie wyperswadować jamnikowi, żeby się wreszcie odpierdolił. I myślę sobie – szto dielac? Jak to kiedyś znany klasyk też myślał. Tymczasem szop tylną łapą wczepił się w mój rękaw i robi coś w rodzaju salta w zwolnionym tempie, drapiąc przy tym niemiłosiernie. No więc spuszczam trochę z tonu i z poziomu, na co tylko czeka jamnik i znowu łapie biednego, wrzeszczącego głośniej niż ja, szopa za ogon. No to ja jamnika za obrożę. I tutaj robi się pat, ponieważ ewidentnie brakuje mnie jeszcze jednej ręki. Albo dwóch. Udaje mi się jednak wyrwać ten szopi ogon z paszczy pchlarza pierdolnąć go z powrotem w te jeżyny. Razem z szopem. Który nawet nie powiedział dowidzenia. Bilans spotkania nie był taki zły. Parę zadrapań, trochę kolcy w skórze i nic więcej. Tzn. u jamnika. Reszta wyglądała gorzej.
Nic to. Na wszelki wypadek wsadziłem jamnika do plecaka i idziemy. 200-250 metrów dalej, za laskiem, stoi parę saren. Różnej płci i wieku. Dają się podejść na niecałe 100 metrów. Ale… broń niezaładowana... też nic to. Idziemy na zwyżkę zapalić po jednym i trochę ochłonąć ze szopów. Znaczy się pali tylko jeden, bo jamnikowi nie wolno. Nie ma jeszcze 18-stu lat. Po ok. pół godzinie z rudelka saren, który przesunął się na bezpieczną odległość, oddziela się jedna sztuka i powoli ciągnie w naszą stronę. Jednoznacznie siuta, na które wolno polować od maja. W pierwszym momencie wziąłem ją za wyrośnięte koźle. Po strzale zniknęła w lasku. Po następnym papierosku zeszliśmy ze zwyżki. Pies znalazł sarnę po kilku minutach. Niezbyt dobrze strzeloną - na „blat" - komorę co prawda, jednak kula uszkodziła również przeponę z nieciekawymi skutkami. Pies dostał swoje i czekał. Po wypatroszeniu wziąłem patrochy i fotopułapkę. Patrochy się zakopuje wg. przepisów na głębokości co najmniej 50 cm. Przed zakopaniem warto postawić przy nich fotopułapkę, żeby wiedzieć kto się też sarniną w obwodzie interesuje. Kiedy się przyjeżdża po 2-3 dniach, aby te patrochy zgodnie z przepisami zakopać, to z reguły nie ma co zakopywać - nawet szpadla nie trzeba brać. A na fotopułapce są zarejestrowane różne ciekawe rzeczy. Warto więc mieć ten sprzęt przy sobie – i to raczej z najniższej półki cenowej, ponieważ obywatele zbierający na przykład grzyby, często mylą owe urządzenia z prawdziwkami. Co jest w przypadku sprzętu za kilka tysięcy złotych dość bolesnym. Jamnik w czasie instalacji pilnował sarny i plecaka. Pojechaliśmy do chłodni. Tusze wypadało dokładnie opłukać i powycinać silnie zabrudzone fragmenty. Dojechał kolega, ucięliśmy pogawędkę, pies czekał. Wsiadam już do samochodu, ciesząc się perspektywą jakiegoś piwka, ale ten samochód cuś brzydko pachnie… Jamnik udaje, że nic nie czuje. Dokładna inspekcja jednak wykazuje, że jamnik – TA ŚWINIA – nażarł się pozostałości po patroszeniu ze sporą ilością sarniej treści żołądkowej. I te pozostałości po prostu wyrzygał w samochodzie. Nie na siedzenia czy podłogę... cotototonie... lecz na kurtkę, która leżała na podłodze. Moją kurtkę.
Tak się nie robi... żeby przynajmniej jakiś kolega z nami był...

poniedziałek, 9 maja 2016

Co czujesz w trakcie oddawania strzału?


Z takim lub podobnym pytaniem zapewne części z nas przyszło już się zmierzyć. To chyba dobre słowo, bo choć samo pytanie wydaje się banalne, to udzielenie na nie odpowiedzi stanowi nie lada wyzwanie. Pół biedy, gdy zostanie zadane przez osobę, którą powoduje czysta ciekawość. Gorzej, gdy ta osoba jest przeciwnikiem polowań a samo pytanie służy jej jako narzędzie do stawiania myśliwych pod murem w celu potwierdzenia własnych wyobrażeń na temat patologicznych zachowań, które im przypisuje.

Ciekawe, że nie słyszymy o podobnych pytaniach skierowanych do rzeźników tudzież innych gospodyń domowych zabijających własnoręcznie kury. Dlaczego akurat myśliwi? Z pewnością niejeden ekologistyczny aktywista mógłby udzielić niejednej barwnej, choć pełnej paradoksów i infantylnej odpowiedzi w tej kwestii. 

Cóż jednak robić, jeśli już takowe pytanie się pojawi? Czy w ogóle jest sens robić cokolwiek? Oczywiście, można całkiem sprytnie z niego wybrnąć, ripostując: odrzut. Krócej raczej już się nie da. Tak przynajmniej zaproponowali twórcy Ambasady Łowiectwa, czyli grupy w mediach społecznościowych, której celem jest promowanie myślistwa naszego niepospolitego. Jednak na ile prawdziwa jest taka odpowiedź? Pomijając to, że może być odebrana jako zachowanie typowego macho, który potrafi napierdalać bez opamiętania, ale niewiele przy tym myśli i jeszcze mniej czuje. O skali trudności w poszukiwaniu satysfakcjonującej riposty niech świadczy choćby przebieg rozmowy w audycji „Przed hejnałem” w Radio Kraków. Jej motyw przewodni stanowiła kontrowersyjna obecność dzieci na polowaniu. Kontrowersyjna oczywiście dla bojówek wymachujących zielonymi kalesonami z hasłem „Eko akbar!”. I tak konfrontowany na antenie z pytaniem o emocje towarzyszące pociąganiu za spust, pewien prawnik-myśliwy wypalił, że nie zamierza się spowiadać. Co nie brzmiało zbyt przyjemnie. Brak odpowiedzi niestety też jest odpowiedzią. Gdy podlejemy całość sosem perwersyjnych rewelacji sprzedawanych na lewo i lewo przez Zenka Kruczyńskiego, podejrzenia, że myśliwi mają coś wstydliwego do ukrycia, mogą mnożyć się jak dziki po solidnym zastrzyku kukurydzy.

Na czym jednak owa trudność polega? Podstawowym problemem jest to, że zdecydowana większość osób parających się myślistwem w ogóle się nad tym nie zastanawia. Bo i po co? Ta zdecydowana większość to też mężczyźni. Niestety facet jest już tak skonstruowany, że z trudem przychodzi mu dokonywanie psychologicznego striptizu, czyli mówienie o własnych uczuciach. Przy czym nie opieramy tego stwierdzenia na naszym widzimisie. Wystarczy nieco pogrzebać w literaturze z zakresu psychologii lub popytać psychologów. Dlatego też duet Bołoz-Kałużycki, zamiast męczyć się z płcią wyposażoną w atrybuty pokroju penisa czy brody, postanowił pójść na skróty i pomolestować owym pytaniem bardziej emocjonalną, kobiecą stronę łowiectwa. Wynik? Zaskakujący. Początkowo spotkaliśmy się ze ścianą milczenia, co zrodziło podejrzenia, że to jest jednak zbyt intymna sprawa. Na szczęście nasze obawy zostały wkrótce rozwiane. W porównaniu z pytaniem dotyczącym pierwszego razu, roznegliżowanie się przy temacie ciągnięcia za cyngiel okazało się być raczej małym pikusiem. Poważny kłopot naszym uroczym myśliwkom sprawiło natomiast wyizolowanie tego momentu z całego procesu zwanego polowaniem. Jak same przyznały, prawdziwie intensywne emocje są przed i po strzale. Trudno więc oddzielić je od krótkiej chwili, w której trzymamy zwierza „na muszce”, by ostatecznie podjąć decyzję o jego zabiciu. Zanim jednak zdradzimy, do czego dokopały się kobiety w zielonych kapelusikach z piórkiem, wyjaśnijmy czym w ogóle są emocje? Najprościej rzecz ujmując, emocja to interpretacja pojawiającego się w ciele uczucia. Takie jakie są nasze myśli, takie są nasze emocje. Pozytywne, negatywne, różne. Warto dodać, że emocje mogą trwać ułamki sekund. Cóż zatem dzieje się w ciałach i głowach naszych rozmówczyń?

Właściwie w każdej relacji przewija się „skok adrenaliny”, skutkujący „palpitacją” serca. Ten skok bywa tak intensywnie odczuwany, że silnie zaburza postrzeganie całej sytuacji. Przenosi jakby w inny wymiar. Wspaniale oddają to słowa jednej z myśliwek:
"Niby jesteś świadomy, bo wiesz co robisz, ale jakby mnie ktoś spytał co wtedy myślę, to kaplica. Nic nie wiem. Jak dla mnie to sekunda zawieszenia. Oddanie strzału to przeżycie nie do opisania w słowa. Targają mną różne emocje, ale nie potrafię ich dokładnie wyrazić”.
Od innej koleżanki po strzelbie dowiedzieliśmy się, że ów skok adrenaliny wyłącza jej słuch, węch, odczuwanie odrzutu. Skupia się maksymalnie na dobrym wykonaniu zadania. Dlatego też do ostatniej sekundy jej myśli krążą wokół tego czy strzał będzie pewny, czy jest kulochwyt, czy strzelić w punkt, czy jednak nieco wyżej i czy cel jest faktycznie tym, którym być powinien. Kolejne niewiasty w zielonych kapelusikach uzupełniają powyższy obraz o element nadziei. Nadziei, że trafią i wszystko szybko się skończy. Mamy więc w tym przypadku do czynienia z pewną dozą niepewności, lęku związanego z konsekwencjami zepsucia strzału. I nie chodzi tu o pudło. Chodzi o zbędny nadmiar cierpienia, który jest co prawda wkalkulowany w myślistwo, ale którego nikt przy zdrowych zmysłach nie chce zadawać. Bynajmniej nie z przyczyn czysto pragmatycznych, lecz przede wszystkim – co podkreślały nasze rozmówczyni - empatycznych. I tego nie zmieni nawet ryk ekologistycznych ideologów, odmawiających na każdym kroku myśliwym oraz myśliwkom właśnie empatii.

Jednak poza opisanym koktajlem złożonym z uczuć, licznych pytań i rozterek, spotkaliśmy się również z koleżankami, dla których moment pociągania za cyngiel nie wiąże się z emocjami. Strzelają „na chłodno”, całą uwagę skupiając na „technicznej” stronie działania. I również tu występuje tzw. zawężone postrzeganie rzeczywistości, wynikające z koncentracji na celu i odcięcia się od różnych bodźców, które w tym momencie stanowią niepotrzebny balast.

Powyższy, skondensowany obraz wypowiedzi naszych rozmówczyń, którym jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pomoc, stanowi zaledwie malutki wycinek myśliwskiego wnętrza. Nie ukrywamy, że jesteśmy tylko amatorami, którzy przy przeprowadzaniu tego (chyba pierwszego w Polsce) mini eksperymentu jedynie korzystali z porad psychologów. Niemniej jednak temat wydaje nam się wyjątkowo ciekawy i chętnie zapoznalibyśmy się z wynikami badań przeprowadzonymi zgodnie z naukowym rzemiosłem przez profesjonalistów. I choć poszukiwanie indywidualnej recepty na owo pytanie może przysporzyć wielu trudności a niektórym wręcz wydać się niemożliwe, to uważamy, że tak naprawdę nie ma się czego bać. Zwłaszcza bycia uznanym za czubka. Czy ktokolwiek z Czytelników określiłby po zaprezentowanych wyznaniach nasze rozmówczynie tym mianem? Nawet Zenkowi Kruczyńskiemu i jego stadku by nie wypadało. Dlatego zalecamy każdej osobie parającej się myślistwem dokonanie podobnego eksperymentu właśnie na sobie. Szczerość wydaje się być w tym przypadku kluczem. Także, gdy przyjdzie nam się zmierzyć z wrednym dziennikarzem i nie wiemy jak się zachować. Przecież zawsze możemy dać mu do zrozumienia, że nie mamy nic do ukrycia, lecz nie może od nas oczekiwać banalnej odpowiedzi, pytając o tak złożone kwestie. Takich odpowiedzi może szukać u ideologów bądź polityków, którzy sypią nimi z rękawa. Tymczasem wyjaśnienie tego, co czujemy oddając strzał, wymaga od nas pewnego wysiłku i spokojnej refleksji. A to brzmi zdecydowanie wiarygodniej niż ostentacyjne żachnięcie się na antenie.

środa, 4 maja 2016

Bucowspomnień czar. Czyli jak tego nie robić z psem w lesie.


Redachtor Starszy, biorąc udział w uczonej dyspucie z leśną śmietaną na temat spacerów z psami po lesie, która skupiła się wokół doboru optymalnej długości smyczy, wypalił był historią opartą na autentycznych faktach (prawdziwy cymes, bo rzadko zdarza mu się nie konfabulować):  

No wienc mnie siem historia przypomina. Z linką i długością. Oraz psem. Siedziałem kiedyś na ambonie i strzeliłem do lisa. Lis zrobił salto i uciekł. No… były jakieś znaki na niebie i więcej na ziemi, że lis tego salta nie zrobił mnie na złość. Wziąłem więc i wyciągnąłem psa osobistego z plecaka oraz linkę 10 metrową. Pies ruszył jak w dym. To znaczy najpierw się wpierdolił w wodę zamiast w dym. W środek szerokiego rowu już rozmarzającego. Poszedłem jego przykładem ze skutkiem takim, że ja się przez rów przedostałem jak sarenka, ale jeden z moich gumofilców nie bardzo. Udało mi się jednak go wyłowić i opróżnić z wody i szlamu. Bo głupio tak po lesie w jednym bucie chodzić… Po krótkich perypetiach udaliśmy się wreszcie z psem śladami lisa oraz Trwale Zrównoważonej Wielofunkcyjnej Gospodarki Leśnej. Czyli przez wiatrołom na bagnistym siedlisku, gdzie leśnicy zostawili kupę martwych drzew. Jako żer dla różnych robali. Wysoce ekologicznie przyznać trzeba – tym bardziej, że żaden traktor zrywkowy tam nie wjechał a kunie mało się nie potopiły. Czyli taka Puszcza Białowieska – mająca gdzieś ze 4 hektary. W każdym razie lis szedł dołem, pies też szedł dołem a ja – górą. Pod tymi leżącymi kłodami świerkowymi nie dało się przecisnąć. Mnie przynajmniej. Może jaka szczuplejsza posiadaczka psa by dała radę. Naturalnie, przy lekko oblodzonej powierzchni tych pni to musiało skończyć się źle i skończyło się zaraz jak się zaczęło. Ja pierdolnąłem a szczekająca sznurówka poszła w las jak w dym. Na 10 metrowej lince. Zaczynało się właśnie ściemniać. Tak więc część drugą wypełniły prace syzyfowo-detektywistyczne po resztkach śniegu śladami śladów małych psowatych oraz linki w świetle latarki. Już po kilkuset metrach, może kilometrze uwieńczone sukcesem. Linka się znalazła. Znaczy siem gdzieś metrowy kawałek, który wystawał z lisiej nory. Reszta tkwiła w tejże i zawzięcie ujadała. Próba wydobycia linki z nory powiodła się tylko częściowo. Udało się wyciągnąć jakieś 2 metry. Potem luz. To znaczy ściągnąłem ją psu i wraz z obrożą wydobyłem na powierzchnię Matki Ziemi. Pies został pod powierzchnią. Jeszcze przez 4-5 godzin. Nic strasznego. Tylko ten gumofilc. No i temperatury. Zaczął przemarzać. Przy użyciu wszelkich zbędnych części garderoby spodniej, zabezpieczyłem stopę przed różnicami w temperaturze i cierpliwie czekałem. Rozmyślając między innymi nad tym, na którym drzewie powieszę przy użyciu 10 metrowej linki tego pierdolonego psa jak wyjdzie z tej pierdolonej nory. I czy go zastrzelić przedtem czy potem. Oraz na inne tematy. Przemyślenia przerwał szelest przy drugim wyjściu z lisiego mieszkania koło godziny 22/23. Patrzył na mnie lis. Który potem błyskawicznie szurnął w las. Sekundę a może 5 później pokazał się tam pies. Który następnie po łagodnej perswazji o mocy najwyżej 200 decybeli zdecydował się zaprzestać pogoni. Potem wróciliśmy z polowania do domu. Morał z tej historii? Długość jest ważna. Ale nie decydująca. Jeśli chodzi o linkę dla psa, czyli otok.