W organie
naszym, Łowcu Polskim 5/2016, ukazał się artykuł „Fałszywy alarm“, w którym Marek
Ledwosiński rekapituluje ostatnią drogę niedomagającego jenota z trawnika
ciechocińskiego uzdrowiska.
Scenariusz opisanych wydarzeń doskonale
oddaje realia czegoś co się nazywa zarządzaniem populacjami dziko żyjących
zwierząt oraz skłania do refleksji nie tylko nad stanem głównego bohatera czyli
jenota, ale też stanem umysłów i ducha zarządzających. Według relacji autora w
Ciechocinku ktoś zauważył nietypowo zachowujące się, nietypowe zwierzę, w
nietypowym miejscu, co spowodowało zawiadomienie policji. Policja zrobiła to co
do niej należy, tj. zabezpieczyła. Nie wiadomo czy jenota przed wpływem
otoczenia czy też otoczenie przed wpływem jenota. Zawiadamiając następnie
stosowne służby miejskie czyli urząd. Stosowny urząd powiadomił stosownego
powiatowego lekarza weterynarii. Stosowny powiatowy lekarz weterynarii
poinformował z kolei stosownego miejscowego weterynarza. Tenże przyjechał,
obejrzał zabezpieczonego jenota (lub zabezpieczony przed jenotem teren), a
następnie zwrócił się do stosownego schroniska dla zwierząt. Stosowne
schronisko nie przyjechało, tłumacząc się brakiem stosownego sprzętu,
transportu i miejsca, gdzie zabezpieczonego jenota mogłoby schronić. Stosowny
weterynarz zwrócił się wobec tego do myśliwego, który stosownie do wydanych
dyspozycji i możliwości zastrzelił zwierzę, kończąc akt pierwszy dramatu. W
akcie drugim podejrzewany o wściekliznę jenot został zbadany i okazał się wolny
od wirusa. Co dla autora artykułu stanowiło namiastkę happy endu w formie
dowodu na to, że Ziemia Ciechocińska wolna jest od tej zoonozy. Choć w gruncie
rzeczy wynik badań dowodzi jedynie, że od wirusa wścieklizny wolny był jedynie trawnik
sanatorium w Ciechocinku. Czy zachowanie zwierzęcia wynikało z innych schorzeń o
mniejszym stopniu ryzyka dla ludzi i populacji jego gatunku niż wścieklizna? To
najwidoczniej nie obchodziło nikogo. Autora artykułu też chyba nie. Pan Marek Ledwosiński przylepia za to łatkę „egzekutora” myśliwemu, który
zwierzę zastrzelił, choć nie musiał, wspominając też coś o „sumieniu myśliwskim”.
Nie wiadomo jednak czy autor pisałby o eutanazji zamiast egzekucji i o miłosierdziu
zamiast sumienia, gdyby owego jenota uśmiercił osobiście weterynarz. Trochę też
dziwne, jeśli uświadomić sobie, że autor sam należy do środowiska
egzekutującego w innych okolicznościach tysiące zwierząt z tego gatunku. Bez
okresów ochronnych, mogąc też odławiać te zwierzęta przy pomocy pułapek i
uśmiercać przy pomocy metod stosowanych przy uboju zwierząt gospodarskich. Wszystko
to w majestacie prawa i – jak pokazują w samym Łowcu Polskim dziesiątki zdjęć
uśmierconych na polowaniu jenotów - bez specjalnych skrupułów oraz oznak żałoby
u sprawców.
Mimo
sporej dozy czarnego humoru zawartej między wierszami powyższej historii, ona
wcale nie jest zabawna. Na pewno nie dla zwierzęcia z trawnika lecz również w
innym – szerszym - kontekście. Dowodzi bowiem zasadniczo dwóch rzeczy i każe
się zastanowić nad trzecią. Po pierwsze – jak zauważa sam autor - jest dowodem
na to, że w Ciechocinku „stosowne” służby mają problem z sytuacjami „wyjątkowymi”,
związanymi z obecnością dzikich zwierząt na terenach zurbanizowanych. Kłopot taki
sam jak w przeważającej części Polski gminno–powiatowej. Jest to kompleksowa
kwestia ewidentnie zwiększającej się penetracji terenów zurbanizowanych przez
coraz liczniejsze populacje niektórych gatunków, dynamiki infrastruktury oraz
regulacji prawnych, rozwiązań organizacyjnych i - przede wszystkim - niedoboru
środków finansowych. Ten stan rzeczy rezultuje nieraz dochodzeniem do
groteskowych sytuacji odbijających się często szerokim, negatywnym echem w
mediach. Nie widać jednak na razie na horyzoncie kompleksowych rozwiązań tego
problemu i następny jenot, który pojawi się na trawniku ciechocińskiego
sanatorium, lub gdzie indziej, spowoduje zapewne podobne albo i większe perturbacje.
Po drugie, problematycznym stało się i staje się również społeczne postrzeganie
tego rodzaju wydarzeń, z oczekiwaniami związanymi z powszechnie obowiązującym
ekologizmem i poprawną politycznie biofilią. Budzi ona naiwne oczekiwania, graniczące
nieraz z infantylizmem, sprowadzające się do chęci “uratowania” każdego
dzikiego zwierzęcia, które znalazło się w opresji czy konflikcie. Tymczasem
przyrodnicze, społeczne i ekonomiczne realia są brutalne. Jest raczej wyjątkiem
niż zasadą, iż ranne w wyniku wypadku komunikacyjnego, bądź chore dzikie zwierzę,
które opuścił instynkt samozachowawczy i refleks ucieczki w ogóle przeżywa. Niezależnie
od zakresu udzielonej mu pomocy. Przyroda jest okrutna i za fasadą skaczących
beztrosko sarenek, fruwających ptaszków oraz kwiatuszków ma miejsce bezwzględny
proces przyrodniczy z własnymi regułami, na który mamy ograniczony wpływ - mogąc
jedynie punktowo reagować zgodnie z przesłaniem humanitaryzmu, którego wyrazem
jest nieraz wyłącznie wybór mniejszego zła. Formalnie rzecz biorąc – zgodnie z
obowiązującym w Polsce prawem – „zabezpieczony” w Ciechocinku jenot nie mógł “wrócić
do środowiska naturalnego”. Jest to zwierzę uznane za “inwazyjne”, na jego
przetrzymywanie wymagana jest zgoda Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska.
Niedopuszczalnym i karalnym jest ponownie wypuszczanie przetrzymywanych zwierząt.
Jenot z Ciechocinka miał w gruncie rzeczy niewiele alternatyw – zostać „zdanym
na samego siebie”, by ewentualnie paść w wyniku obrażeń czy niewidocznych
gołym okiem schorzeń, zostać uśmierconym bądź gnić w klatce do końca żywota. Ale
czy opinia publiczna zdaje sobie sprawę z tego stanu rzeczy? Dywagujący nad
egzekucją o świcie autor artykułu w Łowcu Polskim najwyraźniej nie.
Wypada
się zastanowić w powyższym kontekście nad rzeczą trzecią, czyli rolą myśliwych.
Zwierzęta wolno żyjące są zasobem przyrodniczym, dobrem ogólnospołecznym, nad którym
pieczę dzierży Skarb Państwa. A myśliwi, będący grupą społeczną, która ma
prawo do korzystania z owego naturalnego zasobu na określonych normami prawnymi
zasadach, przejmują część obowiązków związanych z konfliktowością powodowaną
przez ten zasób. Zakres obowiązków, obejmujących zarówno rekompensatę za szkody
wyrządzone przez użytkowane zwierzęta łowne jak i obowiązek “dbania” o ten powierzony
zasób – dokarmianie i poprawę warunków siedliskowych - kończy się jednak wraz z granicą obwodu albo
sytuacjami takimi jaka miała miejsce w Ciechocinku. Poncjusz Pilatus z PZŁ może
umyć ręce, usiąść wygodnie przed telewizorem czy z gazetą, porcją chrupków i
butelką piwa, by pooburzać się wraz z członkami Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami
nad absurdami wydarzeń z udziałem “powierzonego mu zasobu”, mającymi miejsce
wokół nas. Jest to na pewno wygodne,
choć ustawodawca daje myśliwym -
posiadaczom uprawnień do polowania i
broni palnej, prawo do stosownej ingerencji w myśl zapisów ustaw o ochronie
zwierząt tudzież o ochronie przyrody. Jednak niejasne, mgliste, często sprzeczne
przepisy regulujące to prawo oraz szereg innych aspektów, takich jak ryzyko
osobiste, koszty ponoszone prywatnie i obawy przed emocjonalnymi reakcjami
opinii społecznej powodują, iż większość myśliwych odnosi się krytycznie do jakiegokolwiek
udziału środowiska w tego typu działaniach. Z drugiej strony myśliwy (leśnik)
jest postrzegany jako osoba posiadająca kompetencje i środki potrzebne w
przypadku „wydarzeń” z udziałem dzikich zwierząt. Weterynarz z Ciechocinka nie
zwrócił się do członka klubu strzeleckiego z prośbą o interwencję z bronią
palną, lecz do członka PZŁ, a odstrzał redukcyjny/sanitarny bobrów i żubrów nie
jest zlecany lokalnym jednostkom Obrony Terytorialnej - też posiadającym sporo karabinów,
a nawet czołgi. Ta sytuacja stanowi oczywisty dylemat, wobec którego zarówno środowisko
myśliwych, jak i organizacja je reprezentująca przyjmuje postawę strusia,
chowając głowę w piasek bądź racząc porcją bambizmu. Radykalne rozwiązania
tego dylematu leżą na dwóch przeciwstawnych biegunach – jednym z nich jest
całkowite odżegnanie się myśliwych od wszelkich działań niezwiązanych z
polowaniem, zakaz jakiegokolwiek udziału w nich osób dysponujących bronią palną
z tytułu posiadania uprawnień łowieckich. I skoncentrowanie się na tym co
stanowi mocną stronę polskiego myślistwa. Na przykład celebrowaniu mszy Hubertowskich
lub organizowaniu kursów gotowania dziczyzny dla pań z Klubu Dian Polskich. Dla
administracji państwowej jest to kwestia
sfinansowania i stworzenia profesjonalnych służb porządkowych działających w
zakresie obejmującym kompleksową problematykę zakreśloną ustawami o ochronie
zwierząt, ochronie przyrody, przepisami porządkowymi, sanitarnymi i innymi, z nowopolska
nazywanym „Wildlifemanagement”. Służb będących w stanie również dokonać
redukcji byków jelenia w III klasie wiekowej. Drugim biegunem jest przejęcie
rozszerzonego zakresu obowiązków wobec “użytkowanego zasobu” przez samych myśliwych
i istniejące łowieckie struktury organizacyjne.
Przy zagwarantowaniu przez ustawodawcę stosownych ram prawnych i
sfinansowaniu środków, szkoleń etc. Ten drugi biegun determinowany jest przede
wszystkim konsensem w środowisku myśliwych i gotowością do przejęcia rozszerzonego
zakresu odpowiedzialności za „powierzony zasób przyrodniczy”.
Przyszłość z pewnością pokaże czy stan obecny
będzie trwać wiecznie, czy też w zakresie „Wildlifemanagement” polskie
łowiectwo zacznie dryfować w kierunku jednego z tych biegunów. Wobec braku
dyskusji na ten temat pozostaje jednak w tej chwili delektowanie się lekturą
artykułu Marka Ledwosińskiego, po przeczytaniu którego wypada właściwie zerknąć
na okładkę i sprawdzić czy studiowało się “Łowiec polski”, czy też „Dzikie Życie”.
Przez pomyłkę.