„Dawniej polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji. Dziś, wyzute z tej roli, pozbawione całkowicie znaczenia gospodarczego – dlaczego wciąż jest podtrzymywane?“
...można przeczytać na stronie
internetowej naszego ulubionego „projektupolowanie“ (KLIK), mówiącego co prawda
niewiele o polowaniu,
ale dużo o projektantkach.
Dawniej –
czyli kiedy? Wypada odpowiedzieć pytaniem na końcowy znak zapytania. Odpowiedź
jest prosta – polowanie stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji do momentu
kiedy człowiek przestawił się na uprawę roślin i hodowlę zwierząt, zarzucając
gonitwy za dzikimi jeleniami i królikami oraz zbieranie jagód. Dla około 40 000
pokoleń (jeśli przyjac 30 lat jako okres jednej generacji) naszych przodków, od
momentu kiedy Homo sapiens wkroczył na arenę dziejów, polowanie i zbieractwo
było elementarnym sposobem na życie. Od ostatnich 600 generacji podstawą
ludzkiego bytu na Ziemi stało się rolnictwo, od którego ludzkość jest obecnie uzależniona
jak alkoholik od wódki. Co się stało z łowiectwem, gdy ludzki byt zaczął się kręcić
w kregu zasiewów, zbiorów, wycieleń, oproszeń i uboju, którym zawdzięczamy
materialne podstawy czegoś, co nazywamy cywilizacją? Szukając tej odpowiedzi
można na przykład sięgnąć do kolebki naszej kultury. Do mitologii greckiej i
mitu o dwunastu pracach Heraklesa. Heros, w ramach pokuty za zabicie własnej
rodziny w obłędzie zesłanym przez nienawidzącą go Herę, miał wykonać jako
niewolnik 12 zadań dla tiryńskiego i mykeńskiego króla Eurysteusza. Apollo, nakładający
na niego tę klątwę, spodziewał się, iż znany ze swej tchórzliwosci i wrednego
charakteru władca wymyśli najtrudniejsze, wręcz niewykonalne zadania. Jedna trzecia
heraklesowych prac rzuca światło na nasze rozważania. Obejmowały bowiem między
innymi:
- zabicie lwa nemejskiego,
- schwytanie łani kerynejskiej,
- schwytanie dzika erymantejskiego,
- przepędzenie ptaków stymfalijskich.
Bardzo prosto
- wystarczy zerknąć do ustawy prawo łowieckie ogłoszonej w dzienniku urzędowym
w Rzeczpospolitej Polskiej w 1995 roku. Heraklesowe prace zawierają w gruncie
rzeczy tę samą treść. Heros, wypełniając powierzone mu zadania realizował w antycznej Grecji coś,
co się dziś nazywa łowiectwem i polowaniem. Zabicie lwa występującego wtedy jeszcze
na terenie Grecji nie było niczym innym jak działaniem na rzecz ochrony stad
zwierząt domowych, życia i zdrowia ludzi zagrożonych obecnością dużych
drapieżników w krajobrazie kulturowym. Dzisiejszy Erysteusz znad Wisły nazywa
się Michał Kielsznia, króluje w Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska i wydaje
zgodę na zabijanie wilków (a i niedźwiedzia też). Z dokładnie tych samych
motywów co jego grecki poprzednik. Dobrze, że przynajmniej lwy nemejskie u nas nie występują.
Teraźniejszym odpowiednikiem niezbyt odważnego króla mykeńskiego może być też
Główny Konserwator Przyrody, Piotr Otawski. Jeśli sobie wyobrazimy ciężarną
lochę jako współczesnego dzika erymantejskiego oraz wnikliwiej przyjrzymy się zadaniom
jakie stawiają myśliwym bojący się rolników minister i jego zastępca. Podobnie jest
z łanią kerynejska, która kiedyś zjadała plantację oliwek a dziś plantacje
desek, co budzi aktualnie poważne zastrzeżenia Janusza Eurysteusza Zaleskiego i
nie tylko. Zaś stada dzikich gęsi bądź kormoranów, niektórzy rolnicy oraz
rybacy bez tytułów królewskich postrzegają już od dawna gorzej niż ich greccy
koledzy ptaki stymfalijskie. Trzeba co prawda bardzo, bardzo, ale to bardzo dużo
fantazji, żeby sobie wyobrazić Heraklesa w mundurze galowym Polskiego Związku Łowieckiego
(tyle fantazji to nawet my nie mamy), ale jak widać zasada jest od wieków ta sama. Nawet Hera by się u nas znalazła. I to niejedna,
otwarcie pisząca, że nienawidzi myśliwych. Mimo tego, że dziś może mieć na imię
Adam i nikt nie popada w obłęd z powodu klątw rzucanych przez nią z łamów Wybiórczych.
Niezależnie od różnic w formie, treść polowania uprawianego wczoraj i dziś jest
identyczna. Łowiectwo przejęło wraz z „rewolucją agrarną” dodatkową rolę na
styku natury „dzikiej” i natury „kultywowanej”, nie tracąc funkcji jaką jest użytkowanie
zasobu przyrodniczego w postaci dziko żyjących zwierząt. W tym kontekście interesujący
jest również fragment mitu o 12 pracach, kiedy Herakles, po odłowieniu łani kerynejskiej, w
drodze do zleceniodawcy, napotyka boginię łowów Artemidę. Pełniąca wówczas
funkcję odpowiadającą mniej więcej skrzyżowaniu dzisiejszego Rzecznika
Dyscyplinarnego PZŁ z jakimś skąpo odzianym funkcjonariuszem Państwowej Straży
Łowieckiej, która podejrzewa herosa o kłusownictwo i zabór mienia. Zamierzając natychmiast,
na miejscu, bez rozprawy przed złożonym z dyletantów sądem łowieckim PZŁ
dokonać egzekucji podejrzanego przy pomocy służbowego łuku i strzał. Na szczęście
herosowi udaje się wyjaśnić nieporozumienie po okazaniu bogini zielonego
formularza odstrzału wystawionego przez ówczesnego łowczego krajowego Erysteusza.
Herakles solennie obiecał też, iż odłowione zwierzę wypuści po okazaniu go zleceniodawcy.
Nie wiadomo jak sprawa by się skończyła, gdyby na miejscu władcy mykeńskiego
zasiadał np. pan Janusz Zaleski – czy dopuściłby do wypuszczenia szkodnika do
lasu? Lecz w micie incydent kończy się
happy end’em, ku zadowoleniu wszystkich aktorów. A morał z powyższego fragmentu
wynika taki, iż już w antyku niektóre dzikie zwierzęta podlegały ochronie, ich użytkowanie
– czyli polowanie na nie – zarezerwowane było wówczas dla określonych grup, które
w baśniowej narracji legendy o Heraklesie symbolizuje bogini Artemida. Z pewnością
ta forma ochrony –czyli prawo do wyłączności użytkowania – podyktowana była
interesami wąskich kręgów społecznych, powiązanych przede wszystkim z władzą i
elitami (choć nie zawsze). Spotkanie Heraklesa z Artemidą jest jednak wyrazem
tego, iż już u zarania dziejów z polowaniem związane były pewne formy „zrównoważonego rozwoju” oraz idea zachowania
eksploatowanego zasobu „dzikiej przyrody”. Zasobu – niezależnie od motywów jego
ochrony – nie traktowanego wyłącznie w kategoriach „szkodnika”. Niestety grecka bogini nie zawsze była na miejscu, gdy
na przestrzeni tysiącleci, dzielących nas od czasów antycznych, w toku coraz intensywniejszej
kultywacji krajobrazów, doszło do „przeeksploatowania” i eliminacji niektórych
gatunków w Europie, po których pozostała pamięć wyłącznie w muzeach i w opowieściach
o „silnych jak tury” bohaterach legend z czasów zaprzeszłych.
Twierdzenie o całkowitym zaniku znaczenia gospodarczego współczesnego łowiectwa jest właściwie
wyrazem całkowitego zaniku poczucia naszych egzystencjonalnych realiów.
Wspomniana powyżej „rewolucja agrarna” to nic innego jak „udomowienie” części
przyrody – niektórych roślin i zwierząt. Elementy środowiska, czyli przodkowie żyta, owsa, krów i
koni zaczęły być około 10 000 lat temu świadomie oraz wyjątkowo intensywnie użytkowane,
przyjmując pod wpływem ludzkiej ingerencji dzisiejsze formy i stając się
podstawą naszej egzystencji na tym padole. Tymczasem owa „kultywowana natura”
znaduje się w permanentnej konkurencji z „dziką naturą”, nieudomowioną. Zboża
konkurują z innymi roślinami – zwanymi chwastami – o światło, wodę i czerpane z
gleby, nieodzowne do ich rozwoju składniki mineralne. Będąc jednocześnie
przedmiotem zainteresowania „dzikich” grzybów, bakterii, ptaków, dzików tudzież
jeleni, które nie maja żadnych podstaw, aby swoje potrzeby pokrywać pasożytnictwem
czy też zjadaniem wyłącznie przyrody arbitralnie zdefiniowanej jako dzika. Bydło
domowe, zdane na trawę i pastwiska na ograniczonych areałach konkuruje z dzikiem,
który na tych samych areałach – a priori przeznaczonych dla krów – znajduje nie
tyle trawę co smaczne dżdżownice i pędraki.
Kosztem zniszczenia szaty roślinnej potrzebnej
bydłu. Smakującemu z kolei ludziom lepiej niż glizdy. Jest to też
konflikt i konkurencja w wielorakich formach o przestrzeń – krajobraz. „Udomowiona”
przyroda nie byłaby w stanie zaspokoić naszych potrzeb, gdyby nie jej
kultywacja i ludzka ingerencja – czy to w postaci posypania stonki azotoksem,
czy też w postaci „kontroli” populacji zwierząt łownych przy pomocy trującego
ołowiu bądź przeobrażeń krajobrazu. Na przykład w formie wycięcia drzew lub osuszenia
bagien, by posadzić kartofle. W użytkowanie przyrody, niezależnie od tego czy
ją arbitralnie zdefiniować jako „dziką“ albo „domową“, wpisane jest też łowiectwo
jako ewoluujacy element naszych relacji ze środowiskiem. Bezpośrednie
„znaczenie gospodarcze“ polowania – jeśli je ograniczyć wyłącznie do potrzeb
naszego gatunku w zakresie zapotrzebowania na żywność – jest dziś adekwatne do
relacji ilościowych między 7 miliardową populacją ludzką i ilością zwierząt łownych.
Nie możemy wrócić do czasów biblijnego ogrodu Eden, kiedy to polowanie
stanowiło podstawę ludzkiej egzystencji a człowiek był integralną częścią przyrody.
Bo jest nas po prostu za dużo. Czy to stanowi racjonalny powód do zaprzestania
polowań? Utopijnym jest wyobrażenie totalnej separacji przyrody dzikiej i tej
udomowionej, z której rezultowałby brak konieczności jakiejkolwiek ludzkiej ingerencji
w naturę. Ta ingerencja zawsze będzie miała miejsce. Łowiectwo jako element
kompleksowych relacji ludzkich ze środowiskiem przyrodniczym miało, ma i będzie
mieć swoje miejsce – niezależnie od jego formy i priorytetów. Właśnie dlatego
jest „podtrzymywane“. Niezależnie od aktualnej kulturowej percepcji polowania, ograniczonej często do postrzegania uganiających się po
polach i lasach ludzi z dwururkami wyłącznie jako archaizmu rodem z paleolitu.
Z czego rezultują pytania takie jak na wstępie. Dzisiaj żaden Herakles nie miałby problemów z realizacją
zadań związanych z obecnością mniej lub bardziej konfliktowych gatunków
zwierząt łownych w krajobrazie kulturowym. Ale do kategorii współczesnych „prac
Herkulesowych“ należałoby zaliczyć na przykład edukację w zakresie tego, iż
choć forma naszych relacji z przyrodą od czasów epoki kamienia łupanego się nieco
zmieniła, to ich treść pozostaje niezmienna. Być może dlatego wypada się
zastanowić nad wprowadzeniem zajęć z mitologii greckiej na kursach dla
nowowstępujących do PZŁ. Bo na Uniwersytecie Jagiellońskim, którego studentki
stawiają tezy zawarte w pierwszym zdaniu niniejszego tekstu, tematyka ta
traktowana jest zdaje się po macoszemu.