W
kwietniowym numerze Braci Łowieckiej mecenas Witold Daniłowicz wzion i zapolemizował
z treścią naszego felietonu z końca zeszłego roku, w którym kwestionowaliśny określanie
i traktowanie polowania jako dyscypliny sportowej. Coby nie szkodzić. Przede
wszystkim sobie (treść bucowskich wypocin możecie se odświeżyć tu: KLIK, natomiast jeśli chcecie zapoznać się z odwetem Witka co
sportowcem jest to klikajcie TU – pod warunkiem, że ciąży Wam niecałe 1 euro
w sakiewce). W każdym bądź razie nasz Szanowny Interlokutor, kruszący kopie w
obronie łowiectwa jako elementu kultury fizycznej, prezentuje triumfalnie i z
przekonaniem, wydedukowany na podstawie żelaznej logiki, żelazny dowód na swoje
racje, twierdząc iż:
„Łowiectwo jest sportem, bo zgodnie z definicją stanowi aktywność fizyczną wykonywaną dla przyjemności. Quod erat demonstrandum. Czego należało dowieść zostało dowiedzione."
Sugerując, że maluczkim powinien w zupełności wystarczyć ten wywód. Jako dowód. Należy głęboko uchylić kapelusza przed tym przekonaniem, ponieważ Autor udowadnia też w ten sposób, że napopularniejszym sportem na świecie jest… uprawianie seksu. Aktywności fizycznej wykonywanej (przeważnie) dla przyjemności i to w dużo większej skali, niż nawet zabawy z piłka kopaną - o polowaniu nie wspominając. Obiektywnie rzecz biorąc, seks jest bowiem aktywnością wymagającą czasami większego wysiłku niż strzelenie dzika na nęcisku, a większości ludziom sprawiającą też większą przyjemność niźli pozyskanie słonia albo innego okazu z wielkiej piątki. Quod erat demonstrandum. I to codziennie. Na całym świecie. Teraz pozostaje tylko przekonanie uprawiających seks w alkowach i na świeżym powietrzu, iż - wedle opini Witolda Daniłowicza popartej żelaznym, bezdyskusyjnym, logicznym dowodem – biorą udział w globalnym krzewieniu kultury fizycznej. Choć niewykluczone, że niektórzy wzięli sobie do serca encyklikę papieską z 1968 roku, w myśl której owieczkom nie wolno uprawiać tej aktywności dla przyjemności, a jedynie by się rozmnażać oraz zapełniać Ziemię. Więc z punktu definicji nie zajmują się w alkowach sportem amatorskim, lecz wypełniają obowiązki. Jako wyczynowi sportowcy zawodowi. Po znokautowaniu przeciwników łowieckich sportów tym bezdyskusyjnym argumentem, Witold Daniłowicz jako „wojujący z kozłami“ udowadnia dalej, że bierze udział w walkach i rywalizacji z tymi oraz innymi zwierzętami. Tymczasem ta „walka“ mecenasa Daniłowicza nigdy nie była i nie będzie walką. Przed pójściem na polowanie na kozły nikt nie spisuje testamentu. Autora polemiki, wychodzącego do boju z kozłem nie żegna zapłakana małżonka z gromadką potencjalnych sierot przyczepionych do spódnicy potencjalnej wdowy. Jeśli kozioł wygrał, bo udało mu się przeżyć, to nie znaczy, że wygrał, tylko że dostał w czapę od kolegi mecenasa. W tym samym sezonie albo w następnym. Tak samo korrida, w której Autor widzi wyraz „zmagań człowieka ze zwierzęciem“, nie jest wcale walką, bojem lub wojną. Torreador, który przegrał nie ląduje po K.O. w trzeciej rundzie w jatkach jako materiał na karmę dla psów. Tylko w szpitalu. A byk, któremu udało się załatwić w tych zmaganiach nawet tuzin przeciwników wcale nie idzie na emeryturę, by w gronie jałówek i cielątek spędzić ostatnie dni jako weteran na soczystych łąkach i być pochowanym w alei byków zasłużonych. Przeznacza się go do rzeźni. Konstruowanie relacji ludzko-zwierzęcych jako walki, boju, zmagań z równorzędnym przeciwnikiem jest w gruncie rzeczy nadużyciem. Niezależnie od tego, że spotkanie z tym czy innym zającem kończy się źle dla niektórych myśliwych (zając też potrafi ugryźć), czyli istnieje pewien element ryzyka, a szaraki są też z reguły szybsze od przeciętnego członka PZŁ. Polowanie ma to do siebie, iż determinowane jest jednoznaczną hierarchią między drapieżnikiem i ofiarami. Bez wzajemności, która mogłaby mieć wymiar udekorowanej trofeowymi zielonymi kapelusikami jaskini lwa tudzież zajęczej kotliny. Co się zdarza niesłychanie rzadko. W niektórych opowieściach przyogniskowych pojawia się np. motyw szczególnie niebezpiecznego polowania na dziki w naszych szerokościach (lwy i tygrysy nie występują u nas wcale, a chupacabary niesłychanie rzadko i tylko wtedy, gdy jest odpowiedni zapas nalewki). Faktycznie, nie można przeczyć. Dzik jest dziki, dzik jest zły i ma bardzo ostre kły. Polowanie na te zwierzęta jest niebezpieczne. Dla nich samych. Czyli dzików. Bez dwóch zdań. Wystarczy popatrzeć na statystyki.
„Łowiectwo jest sportem, bo zgodnie z definicją stanowi aktywność fizyczną wykonywaną dla przyjemności. Quod erat demonstrandum. Czego należało dowieść zostało dowiedzione."
Sugerując, że maluczkim powinien w zupełności wystarczyć ten wywód. Jako dowód. Należy głęboko uchylić kapelusza przed tym przekonaniem, ponieważ Autor udowadnia też w ten sposób, że napopularniejszym sportem na świecie jest… uprawianie seksu. Aktywności fizycznej wykonywanej (przeważnie) dla przyjemności i to w dużo większej skali, niż nawet zabawy z piłka kopaną - o polowaniu nie wspominając. Obiektywnie rzecz biorąc, seks jest bowiem aktywnością wymagającą czasami większego wysiłku niż strzelenie dzika na nęcisku, a większości ludziom sprawiającą też większą przyjemność niźli pozyskanie słonia albo innego okazu z wielkiej piątki. Quod erat demonstrandum. I to codziennie. Na całym świecie. Teraz pozostaje tylko przekonanie uprawiających seks w alkowach i na świeżym powietrzu, iż - wedle opini Witolda Daniłowicza popartej żelaznym, bezdyskusyjnym, logicznym dowodem – biorą udział w globalnym krzewieniu kultury fizycznej. Choć niewykluczone, że niektórzy wzięli sobie do serca encyklikę papieską z 1968 roku, w myśl której owieczkom nie wolno uprawiać tej aktywności dla przyjemności, a jedynie by się rozmnażać oraz zapełniać Ziemię. Więc z punktu definicji nie zajmują się w alkowach sportem amatorskim, lecz wypełniają obowiązki. Jako wyczynowi sportowcy zawodowi. Po znokautowaniu przeciwników łowieckich sportów tym bezdyskusyjnym argumentem, Witold Daniłowicz jako „wojujący z kozłami“ udowadnia dalej, że bierze udział w walkach i rywalizacji z tymi oraz innymi zwierzętami. Tymczasem ta „walka“ mecenasa Daniłowicza nigdy nie była i nie będzie walką. Przed pójściem na polowanie na kozły nikt nie spisuje testamentu. Autora polemiki, wychodzącego do boju z kozłem nie żegna zapłakana małżonka z gromadką potencjalnych sierot przyczepionych do spódnicy potencjalnej wdowy. Jeśli kozioł wygrał, bo udało mu się przeżyć, to nie znaczy, że wygrał, tylko że dostał w czapę od kolegi mecenasa. W tym samym sezonie albo w następnym. Tak samo korrida, w której Autor widzi wyraz „zmagań człowieka ze zwierzęciem“, nie jest wcale walką, bojem lub wojną. Torreador, który przegrał nie ląduje po K.O. w trzeciej rundzie w jatkach jako materiał na karmę dla psów. Tylko w szpitalu. A byk, któremu udało się załatwić w tych zmaganiach nawet tuzin przeciwników wcale nie idzie na emeryturę, by w gronie jałówek i cielątek spędzić ostatnie dni jako weteran na soczystych łąkach i być pochowanym w alei byków zasłużonych. Przeznacza się go do rzeźni. Konstruowanie relacji ludzko-zwierzęcych jako walki, boju, zmagań z równorzędnym przeciwnikiem jest w gruncie rzeczy nadużyciem. Niezależnie od tego, że spotkanie z tym czy innym zającem kończy się źle dla niektórych myśliwych (zając też potrafi ugryźć), czyli istnieje pewien element ryzyka, a szaraki są też z reguły szybsze od przeciętnego członka PZŁ. Polowanie ma to do siebie, iż determinowane jest jednoznaczną hierarchią między drapieżnikiem i ofiarami. Bez wzajemności, która mogłaby mieć wymiar udekorowanej trofeowymi zielonymi kapelusikami jaskini lwa tudzież zajęczej kotliny. Co się zdarza niesłychanie rzadko. W niektórych opowieściach przyogniskowych pojawia się np. motyw szczególnie niebezpiecznego polowania na dziki w naszych szerokościach (lwy i tygrysy nie występują u nas wcale, a chupacabary niesłychanie rzadko i tylko wtedy, gdy jest odpowiedni zapas nalewki). Faktycznie, nie można przeczyć. Dzik jest dziki, dzik jest zły i ma bardzo ostre kły. Polowanie na te zwierzęta jest niebezpieczne. Dla nich samych. Czyli dzików. Bez dwóch zdań. Wystarczy popatrzeć na statystyki.
Jaki
jest więc morał z powyższego? Ano taki, że każdy wyjęty z kontekstu absurd da
się logicznie i racjonalnie uzasadnić. Quod
erat demonstrandum. Pozostaje on jednak absurdem – tak samo jak wychowanie fizyczne w
alkowach zy walka na śmierć i życie z szarakiem europejskim. Choć co niektórzy
chcą i mogą naturalnie owe czynności widzieć jako wojnę oraz z pełnym
przekonaniem uprawiać – włącznie z łowiectwem - dla sportu, tylko sportu i
samego sportu.
La petite difference leży zaś w różnych motywach i
perspektywach. Inna jest motywacja i perspektywa indywidualnego myśliwego w
naszych szerokościach, który poluje, bo lubi i może, choć nie musi i kompletnie
inna tego samego myśliwego jako członka grupy, będącej częścią całego
społeczeństwa, gdzie dla tego ostatniego znaczenie łowiectwa nie jest tożsame z
tym, iż ono odczuwa przyjemność z tytułu upolowania dzika lub słonki. Sama tradycja
podejścia i szerokiego traktowania myślistwa jako sportu rozkwitła w XIX wieku,
choć ma korzenie sięgające czasów przed Królem Ćwieczkiem albo nawet
Heraklesem. Postępująca powszechność postrzegania polowania jako sportu sprzed
około 250 – 150 laty rezultowała z ewolucji klasy polującej, postępu technicznego
i paru innych przyczyn. Szkopuł w tym, że żyjemy oraz polujemy dwa wieki później,
a niektóre powszechnie ongiś akceptowane oraz respektowane recepty dziś nie bardzo
funkcjonują. Ponadto dzisiejsza klasa polująca ma, zdaje się, niekiedy trudności
z przyjęciem do wiadomości, że właściwie to zaczął się już XXI wiek.
Na zakończenie swojego artykułu w Braci Łowieckiej Witold
Daniłowicz deklaruje, że jest zwolennikiem traktowania polowania jako sportu
uzasadniając ten punkt widzenia w następujący sposób
Moim zdaniem określenie „sport” używane w odniesieniu do łowiectwa uszlachetnia to ostatnie. Dzięki temu łatwiej wykazać, że myślistwo to nie zwykłe zabijanie zwierząt dla przyjemności, lecz forma aktywności fizycznej, podlegająca określonym zasadom tak prawnym, jak etycznym. Do ich celów należy zaś zapewnienie, że łowiectwo będzie wykonywane w sposób zgodny z zasadami ochrony środowiska i dający zwierzynie szansę w starciu z myśliwymi.Tymczasem mamy dziś do czynienia z diametralnie odmiennym postrzeganiem łowiectwa „wewnątrz“ i z „zewnątrz“ – tzn. przez ludzi polujących i nie parających się łowiectwem. Niepolująca większość społeczeństwa, która w warunkach praktykowanej demokracji odgrywa rolę suwerena decydującego o kształcie i formie współczesnego polowaniania, podziela w coraz mniejszym stopniu tradycyjny wizerunek łowiectwa i nie dostrzega jego niuansów. Paradoks ten doskonale uwidaczniają np. badania postrzegania łowiectwa, przeprowadzone ponad 10 lat temu w ramach projektu kilku psychologów z Instytutu Medycyny Sądowej w Bremie. Mimo iż te badania obejmowały niestety stosunkowo niewielką grupę polujących i niepolujących respondentów (738 osób) i były ograniczone w czasie oraz przestrzeni, to ich wymowa jest dość jednoznaczna.
Natomiast – jak widać powyżej – zapytani o to samo niepolujący formułują bardzo konkretne zastrzeżenia, których tło z pewnością determinowane jest stereotypami, (rosnącym) dystansem do przyrody, nieznajomością zasad wykonywania polowania, lecz dotyczą one zasadniczo stosunku do zwierząt. W ich centrum leży kwestia zabijania zwierząt. Mechanicznie negowana jest śmierć zwierząt, będąca (wyłącznie) rezultatem dążenia do osiagnięcia przyjemności. Widoczny jest brak akceptacji dla polowania jako sportu. Niechęć budzi manifestowanie przez myśliwych radości i satysfakcji z tytułu osiągnięcia celu polowania – pozyskania zwierzyny, zabicia, czyli „wygrywania” rywalizacji i czegoś co Witold Daniłowicz chce widzieć jako walkę i zmagania ze zwierzęciem.
I choć brak konkretnych danych na temat podobnych badań opinii publicznej w Polsce, to z dużą dozą prawdopodobieństwa dałyby one zbliżone wyniki. Dlatego wypada być ostrożnym z wyciąganiem wniosków odnośnie akceptacji własnych przekonań przez opinię publiczną. W myśl zasady: „po pierwsze nie szkodzić”.
P.S. Witold Daniłowicz określił powyższą polemikę do jego polemiki jako „pisaną dla sportu”, niemerytoryczną „zabawę językową”. Przyznać musimy, że pan Witek to twarda sztuka.