W listopadzie ub. roku szereg organizacji ekologistycznych wystosowało apel
do Ministra Środowiska i parlamentarzystów VIII Kadencji Sejmu o jak najszybsze
wprowadzenie całkowitego zakazu prowadzenia polowań zbiorowych w Polsce. Inicjatorem
i motorem powyższego postulatu był WWF Polska – filia międzynarodowego koncernu o tej samej nazwie,
do którego dołączył plankton złożony z przedstawicieli animalistów i ekologistów
rodzimego chowu. Obserwując dyskusję toczoną wokół polowań zbiorowych, duet
bucowskich blogerów zastanawia się czy nie zorganizować grupy wsparcia
dla… całej grupy polskich myśliwych. Być może na Stadionie Narodowym. W kraju
nad Wisłą co roku kilka tysięcy osób popełnia samobójstwo. Najwyraźniej tę
statystykę zamierzają wzbogacić również członkowie PZŁ, dokonujący efektownego,
zbiorowego seppuku na oczach publiki w mass-mediach.
Celem polowania ludzkiego i nieludzkiego jest złowienie lub zabicie innego
zwierzęcia. Gdzieś półtora miliona lat temu łupem naszych przodków, którzy
wtedy jeszcze nie paradowali w mundurach galowych Zrzeszenia, zaczęły padać
zwierzęta większe od nich samych. Wobec braków w wyposażeniu prałowców w drapieżnicze
atrybuty (do dzisiaj zresztą dające o sobie znać – o czym warto się przekonać,
próbując wzorem tygrysa albo lwa przegryźć kark dużemu odyńcowi lub jeleniowi)
oraz skromnych wówczas środków technicznych, było to możliwe wyłącznie jako
kolektywny wysiłek we współpracy z innymi członkami hordy prekursorów PZŁ. I
choć dziś każda polska Huberta byłaby w stanie indywidualnie zapolować na
mamuta to cel, treść i sens polowania zbiorowego nie uległ zmianie od czasów „out
of Africa”. Niezależnie od tego, iż jego formy na przestrzeni epok ewoluowały i
ewoluują nadal. Jest to rodzaj polowania zwiększający prawdopodobieństwo i
szanse realizacji celów polowania dzięki zespołowemu działaniu w określonym
czasie oraz przestrzeni. Czyli np. pozyskanie/odłów większej ilości zwierząt,
upolowanie zwierząt występujących rzadko i w małych zagęszczeniach na dużych
areałach itd.
Antyzbiorówkowy protest WWF’u i spółki opiera się na wyjęciu z
kompleksowego kontekstu, w jakim osadzone jest polowanie, wybranych elementów, manipulowaniu
nimi i emocjonalnym prezentowaniu ich w potoku łez pandy. Podobnie funkcjonuje
zresztą inicjatywa mająca na celu zakaz obecności dzieci podczas polowań. W „pszyrodniczym”
przekazie polowanie zbiorowe streszcza się do jazgotu psów myśliwskich,
oszalałych ze strachu, pędzących na oślep i rozbijających się o drzewa dzikich zwierząt,
wrzasku naganki, postrzałków, huku strzałów, dymu, zapachu prochu, krwi oraz
rżenia koni tudzież stukotu kopyt (niepotrzebne można skreślić). Ogólnie rzecz
ujmując: Sodomy i Gomory skutkującej „skrajnym niepokojem oddziałującym na całą
przyrodę”. Zapewne na ów apokaliptyczny obraz każda polska gospodyni winna
zareagować rzewnym szlochem, załamać ręce, wyrwać sobie trochę włosów z trwałej
i czymprędzej podpisać się pod ekologistyczną petycją o zakaz zbiorówek,
adoptując przy okazji jakąś jodłę w Bieszczadach. Jodłę niełowną, ale ożywioną
i też niepokojoną hukiem strzałów lub odgłosem końskich kopyt (niepotrzebne
skreślić). Paradoksalnie, również myśliwi, postawieni w obliczu apokalipsy prezentowanej
przez egzorcystę po dziennikarstwie (Pawła Średzińskiego, rzecznika WWF),
zaczynają często i gęsto zapewniać, iż nie są wielbłądami. Koleżanka Dajrota na
przykład, uprawiająca blog Jagermeisterin, przejęła się tak bardzo, że
rozważając nad plusami i minusami zbiorówek, zaczęła przekonywać czytelników o
stosunkowo niskim poziomie decybeli, które są w ich trakcie produkowane. Czyli
polujemy w miarę cicho. W porównaniu z odgłosami typowego, wiejskiego wesela z
obligatoryjnym mordobiciem na deser, taka zbiorówka w tej samej okolicy jest
znacznie bardziej przyjazna uszom. I nie trwa tak długo. Twierdzi nasza
Koleżanka po piórku. Przypominając też o innych hałasach w krajobrazie. Nie
wiadomo tylko, czy po tych cichych zapewnieniach, psy na Śląsku nie zostaną
podczas polowań objęte zakazem szczekania. Na wszelki wypadek empatycznie im
współczujemy.
Poza innymi, licznymi tłumaczeniami w Internecie, zacnych wrażeń dostarcza także
lektura wypowiedzi kilku myśliwych i leśników w artykule Krzysztofa Potaczały „Polowania zbiorowe? Zakazać!“ (BŁ
12/2015). Ogólny tenor streszcza się do opinii podkreślających potrzebę polowań
zbiorowych przy jednoczesnych zapewnieniach niektórych rozmówców, iż problemy z
propagandowego repertuaru ekologistów występują tylko troszeczkę. Troszeczkę
się strzela, troszeczkę płoszy i chodzi raczej o spotkanie towarzyskie z
celebrowaniem folkloru zwanego tradycją. Za absolutnie hitowe seppuku wśród myśliwskich
komentarzy do ekologistycznej petycji antyzbiorówkowej uznaliśmy wypowiedź członka
ORŁ we Wrocławiu, Kolegi P., który uraczył nią słuchaczy w czasie audycji
studenckiej rozgłośni radiowej przy Uniwersytecie Przyrodniczym w nadodrzańskim
grodzie z udziałem znanego aktywisty-ekologisty Arkadiusza Glaasa. Zasłużony
działacz PZŁ z Wrocławia zapewniał, iż podczas organizowanych w jego kole
polowań zbiorowych nie pada ani jedna sztuka zwierzyny. I to już od lat.
Naturalnie nasuwa się natychmiast pytanie: po co w takim razie P. i jego
koledzy zabierają w ogóle broń, udając się zbiorowo do lasu? Czy nie lepiej byłoby,
gdyby członkowie ORŁ we Wrocławiu pod wodzą ich specjalisty od PR na następne
zbiorowe polowanie, zamiast dwururek, zabrali ze sobą worki na śmieci? I
pozbierali trochę zużytych opakowań czy innych zużytych prezerwatyw? Przecież efekt
takiego polowania śmieciowego w postaci zerowego pokotu byłby identyczny jak
skutek praktykowanych dotychczas zbiorowych spacerów ze sztucerami po kniei. A
na śmieciowych łowach zyskałby tylko wygląd lasów i pól w obwodzie Kolegi P. Zaprawdę nie wiemy skąd
bierze się ten swoisty pociąg do strzelania sobie przez rodzimych łowców
„samobójów” w tak efektowny sposób. I to raz za razem.
Wiemy natomiast, że wystarczy nieco dokładniej przyjrzeć się argumentom
drugiej strony, by bez trudu dostrzec ich irracjonalność, bezzasadność oraz
zwyczajną manipulację, ewidentną grę na emocjach. Weźmy na rozkład choćby
twórczość rzecznika WWF, Pawła Średzińskiego, który napisał, iż “Skrajny niepokój, związany z zagrożeniem życia, oddziałuje na całą
przyrodę ożywioną. Stres zwierząt trwa jeszcze długo po polowaniu”. Tymczasem,
w rzeczywistości zestresowany jest najwyżej dobrze opłacany dziennikarz-historyk
na usługach eko-koncernu. Co może być spowodowane np. spadkiem dochodów nadwiślanskiej delegatury. W „stresie”
zwierzęta żyją dłużej niż ten pan jest na świecie i dłużej niż ludzie zaczęli
na nie polować. Sarna jako gatunek już od ponad dwóch milionów lat egzystuje
permanentnie stresowana, latentnie zagrożona drapieżnictwem, czynnikami
abiotycznymi, poddana stałej, brutalnej konkurencji wewnątrzgatunkowej o pokarm,
o udział w rozrodzie i miejsce w stadnej hierarchii. Gdyby rzecznik WWF znalazł
się na jej miejscu, najprawdopodobniej zwariowałby najwyżej po pół godzinie
wskutek „skrajnego niepokoju”. I to poza sezonem polowań zbiorowych. Sarny jednak
nie wariują, ponieważ ów „stres” był i jest po prostu elementem ewolucji tego
oraz innych gatunków zwierząt. Sarna nie boi się też „zagrożenia jej życia“. O
nie obawia się Pan Średziński razem ze specjalistą od zwalczania stresu Zenonem
Kruczyńskim. Sarny nie troszczą się o to, że mogą w przyszłym sezonie
zachorować na raka, że wilk zje ciocię, a myśliwy ustrzeli córkę, syna bądź panowie
Średziński z Glaasem przejadą na śmierć wujka, pędząc dla przyrody ratowania
gdzieś w Bieszczady. Zwierzęta nie mają czegoś co realizujemy sami w formie świadomości
śmierci. Kwieciste, uduchowione pojęcia używane przez „antyzbiorówkowych
pszyrodników“ nie są w „ekologicznym“ kontekście niczym innym jak przenoszeniem
ludzkiej świadomości na świat zwierząt, będącym doskonałym narzędziem manipulacji
psychiką odbiorcy. Czy wobec tego stres generowany przez polowania zbiorowe
jest dla zwierząt „bezstresowy”? Nie. Polowanie – ludzkie, nieludzkie, zbiorowe
czy indywidualne stanowi ewidentne zaburzenie rytmu bytowania zwierząt, ich
egzystencji i procesów życiowych. Polowanie zbiorowe jest zaburzeniem bardzo intensywnym
i spektakularnym – jednak w relacji do innych zaburzeń, z którymi mają stale do
czynienia zwierzęta – krótkotrwałym i o niewielkim zasięgu. Wystarczy sobie
uświadomić, iż przeciętna sarna na swoim areale osobniczym jest zagrożona
ludzkim polowaniem zbiorowym przez dwie godziny w ciągu jednego dnia w roku. Ta
sama sarna jest zagrożona polowaniem wilków przez 24 godziny na dobe i 365 dni
w roku. Idąc tokiem rozumowania rzecznika WWF i spółki, zatroskanych o
dobrostan, samopoczucie oraz psychike saren, wypada właściwie postulować
wyeliminowanie co najmniej połowy albo i więcej wilków na terenach gdzie bytują
sarny. Czyli
wszędzie. Byłoby to działaniem ewidentnie efektywniejszym dla zapewnienia
relatywnie wolnej od stresu egzystencji tego gatunku niż cała aktywność
wszystkich ekologistów na tym padole w zakresie wprowadzenia zakazu polowań
zbiorowych. Po którym „skrajny niepokój” nie zmniejszy się praktycznie ani o
jotę. We wspomnianym powyżej artykule Edward Marszałek z RDLP Krosno uspakaja,
że organizuje tylko 31 polowań zbiorowych. Na pewno będących intensywną formą
antropopresji. Jednakowoż, w tym samym miejscu i o tej samej porze, hordy płatnych
wolontariuszy WWF, poszukujących złotego runa, czyli jodeł do adopcji, generują
rozłożoną w czasie i przestrzeni antropopresję o znacznie większym wymiarze.
Penetrując ostoje – także rezerwaty – niepokoją zwierzęta łowne i chronione. Te
zaś nie wiedzą, iż córka eks-premiera Tuska nie chodzi w nagance, lecz bawi się
w ochrońcę przyrody. W efekcie uciekają w śmiertelnym strachu. Absurdalność
zarzutów garstki fanatyków staje się jeszcze bardziej absurdalna, gdy
uświadomimy sobie, że potrzeba generowanych przez nich zaburzeń, sprowadza się
wyłącznie do zaspokojenia ich infantylnych wyobrażeń i realizacji bardzo
wątpliwej akcji adopcyjnej z całkowicie przyziemnym tłem.
Ciong
dalszy nastąpi…